ZDZISŁAW MIKOŁAJSKI

Dnia 27 sierpnia 1947 r. w Krakowie, członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, sędzia grodzki dr Stanisław Żmuda, na pisemny wniosek pierwszego prokuratora Najwyższego Trybunału Narodowego z dnia 25 kwietnia 1947 r. (L.dz. Prok. NTN 719/47), na zasadzie i w trybie dekretu z dnia 10 listopada 1945 r. (DzU RP nr 51, poz. 293), w związku z art. 254, 107 i 115 kpk, przesłuchał w charakterze świadka niżej wymienionego byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, który zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Zdzisław Mikołajski
Data i miejsce urodzenia 28 września 1913 r. w Krakowie
Imiona rodziców Wincenty i Salomea z d. Karzeńska
Wyznanie rzymskokatolickie
Stan cywilny żonaty
Zawód dentysta
Miejsce zamieszkania Kraków, ul. Świętego Krzyża 7
Karalność niekarany

Zostałem aresztowany w lipcu 1940 r. przez gestapo w Krakowie i osadzony w więzieniu na Montelupich do 9 stycznia 1941 r. Transportem kolejowym wywieziony zostałem 9 stycznia 1941 r. do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie przebywałem do 10 listopada 1944 r. Z Oświęcimia przewieziono mnie do obozu w Buchenwaldzie, następnie do kopalni w Wansleben – [wtedy to] w czasie transportu do Magdeburga zbiegłem.

W obozie oświęcimskim przez pierwsze trzy miesiące pracowałem w Bauhofie przy wyładowywaniu cegły, następnie na skutek zapotrzebowania przydzielony zostałem do [stacji dentystycznej] szpitala SS, tzw. Zahnstation SS-Revier, gdzie pracowałem już do końca pobytu w obozie. W Zahnstation pracowałem w budynku położonym tuż przy ogrodzeniu obozowym, na zewnątrz obozu. Obok tego budynku były budynki Standortverwaltung i komendantury. Zahnstation mieściła się na I piętrze i zajmowała dwa pokoje: jeden na gabinet przyjęć, drugi na pracownię techniczną. Resztę I piętra zajmowały sale szpitalne dla SS-manów. Na parterze tego budynku miał siedzibę Oddział Polityczny, którego szefem był Grabner. W 1942 r. Oddział Polityczny przeniósł swą siedzibę naprzeciwko, do nowo wybudowanego baraku. Z okien pracowni dentystycznej miałem możność obserwowania części obozu, z okien korytarza zaś miałem widok na teren głównego wejścia obozu i Fahrbereitschaftu, wreszcie z okienka strychowego mogłem obserwować teren krematorium.

Znany mi jest z czasów mego pobytu w Oświęcimiu i z nazwiska, i z widzenia Hans Aumeier, SS-Hauptsturmführer. Był on w Oświęcimiu pierwszym Lagerführerem, a objął to stanowisko po swym poprzedniku Fritzschu. Przez więźniów nazywany był „Łokietkiem” lub „Bumbo” z uwagi na swój mały wzrost. Był on dobrze wygimnastykowany i codziennie uwijał się po obozie, przy czym chodził stale z pistoletem, wyciągał go często, strzelał, groził nim, jak również rękojeścią jego bił niejednokrotnie więźniów. Specjalnością Aumeiera było również kopanie więźniów. Gdy więzień był wyższego wzrostu, przed biciem [Aumeier] polecał więźniowi się pochylić, względnie sam go pochylał, chwytając go za głowę lub kark. Był to typ sadysty, podniecającego się widokiem krwi i wszelkiego rodzaju katuszy. Był do tego stopnia agresywny, że po prostu nie mógł przejść obok więźnia, nie zbiwszy go lub nie skopawszy. Wypadki zatem bicia więźniów zachodziły u Aumeiera codziennie. Widziałem nieraz, jak podskakiwał do więźnia i bił lub kopał go.

Za rządów Aumeiera zaostrzono nadzór i kontrolę, a więźniów karano za najdrobniejsze przewinienia bunkrem. Reżim wprowadzony przez Aumeiera był o wiele ostrzejszy niż za czasów jego poprzedników. Rozpowszechniło się w obozie donosicielstwo. [Aumeier] wynagradzał donosicieli osobiście w Schreibstubie, wręczając im tytoń lub artykuły spożywcze, zarekwirowane z paczek przeznaczonych dla więźniów.

Z okien Zahnstation dla więźniów miałem kilkakrotnie możność obserwowania bloku nr 11 i scen [z] odbywających się tam egzekucji. Nieraz bowiem brama bloku nr 11 była chwilowo otwarta, gdyż albo wchodzili na podwórze różni SS-mani, albo też Leichenträgerzy wynosili trupy po egzekucji, wreszcie wprowadzano przez bramę nową partię więźniów na egzekucję. W ten sposób widziałem nieraz bezpośrednio po egzekucji leżące na podwórzu bloku nr 11 skrwawione trupy, a w jednym wypadku widziałem Aumeiera, wychodzącego z bloku 11. w tym czasie, kiedy odbywały się egzekucje, przy czym wkładał rewolwer do futerału, co świadczyło, że osobiście brał czynny udział w egzekucji. Leichenträgerzy opowiadali nieraz, że Aumeier również osobiście strzelał do więźniów na bloku nr 11, względnie dobijał rannych. Aumeier przeważnie brał udział we wszystkich egzekucjach na tym bloku, jak również w egzekucjach publicznych przez powieszenie. Przy tych ostatnich asystowali zwykle – oprócz Aumeiera – Grabner, komendant Höß, lekarze SS i starszyzna SS-manów. Nieraz też słyszałem dochodzące z bloku nr 11 w czasie egzekucji lub przed nią krzyki, śpiewy, modlitwę, wykrzykniki pod adresem oprawców itp. Nadmieniam, że blok nr 11 obserwowałem z odległości ok. 20–30 m. Egzekutorami na nim w tym czasie byli: Palitzsch, Stiewitz, Aumeier i Grabner. Widziałem również kilkakrotnie Blockführera Szczurka wchodzącego przed egzekucją lub po niej na blok nr 11.

Za rządów Aumeiera niejednokrotnie obserwowałem z okienka strychowego budynku, w którym mieściła się Zahnstation, różne sceny odbywające się przed krematorium, jak również same momenty uśmiercania ofiar. Aumeier brał czynny udział w tej akcji. Pamiętam m.in. wypadek uśmiercenia w tym krematorium ojca z dwojgiem dzieci, dwóch kobiet: jednej starszej, drugiej młodszej, dalej grupy mieszanej, liczącej ok. 25 osób: mężczyzn i kobiet wraz z trzymanymi na rękach dziećmi. Po ubiorze można było sądzić, że byli to ludzie wiejscy. Do ofiar tych strzelano z pistoletów w hali krematorium, a następnie [ciała] palono w piecu krematoryjnym. W zimie 1942 r., a może na jesieni, [był], pamiętam, większy transport lubelski, liczący ok. 600 osób, który w całości w ciągu jednej nocy wymordowano w krematorium. Przed egzekucją cały transport sprowadzono do obozu i stłoczono na bloku 11., skąd partiami w ciągu nocy wyprowadzano go do krematorium. Następnego dnia byłem w krematorium, wiedziony ciekawością, co stało się z tym transportem, i stwierdziłem, że olbrzymia hala krematorium wypełniona była trupami ułożonymi w sześciu czy siedmiu warstwach, ze śladami świeżo dokonanej na nich egzekucji.

Późną jesienią 1942 r. byłem świadkiem, jak Aumeier zatrzymał na terenie obozu macierzystego komando więźniarek wracające z pracy i bez powodu począł bić pięścią najpierw kapo, następnie vorarbeiterkę, w końcu kilka najbliżej niego stojących więźniarek, po czym kazał całemu komandu zdjąć buty i boso iść do obozu, mimo że wtedy padał już śnieg. Krzyczał przy tym Aumeier, że komando to o pół godziny za wcześnie wraca z pracy. W tym czasie część obozu macierzystego przeznaczona była dla kobiet.

Za czasów Aumeiera również i w 1942 r. odbywały się prawie że codziennie masowe egzekucje w grupach po 40 –60 więźniów i w egzekucjach tych Aumeier przeważnie brał udział. Widziałem raz, jak Aumeier przed powieszeniem więźnia zbił [go] i skopał. Nieraz używano podstępu przed egzekucją z obawy przed ewentualną samoobroną lub buntem więźniów, np. grupę 60 więźniów, przeznaczoną na rozstrzelanie, rozparcelowano na trzy [mniejsze]. Podczas gdy pierwszą dwudziestkę wprowadzono na blok nr 11, drugą grupę zaprowadzono do Schreibstuby, trzecią zaś do fotografa. Po rozstrzelaniu pierwszej dwudziestki wprowadzono na blok nr 11 kolejno drugą i trzecią grupę. [Cała ta] grupa była złożona z samych mężczyzn w sile wieku, przeważnie zajmujących już jakieś stanowiska w obozie i ze stosunkami obozowymi obznajmionych, dlatego też obawiano się z ich strony oporu.

Znam z nazwiska i z widzenia, jak również poznaję na okazanej mi dziś fotografii Gehringa Wilhelma. Zetknąłem się z nim w obozie oświęcimskim w 1942 r., gdy był kierownikiem całego bloku 11. Jako bezpośredniemu przełożonemu podlegali mu służbowo zarówno SS-mani stanowiący załogę bloku 11., jak również więźniowie tego bloku. Od Gehringa zależały w zupełności ogólne warunki pobytu więźniów na bloku 11., jak również wyżywienie [osadzonych]. Był to typ sadysty, który znęcał się bez powodu nad więźniami oddanymi jego pieczy. Niejednokrotnie widziałem, jak bił lub kopał więźniów przyłapanych w przejściu obok bloku 11., a zarazem widziałem, jak brutalnie zachowywał się w stosunku do więźniów wprowadzanych na blok 11. lub z niego wyprowadzanych. Gehring brał udział we wszystkich egzekucjach odbywających się na bloku 11., przy czym nadmieniam, że cała obsada SS tego bloku już z racji swych funkcji musiała uczestniczyć w [tamtejszych] egzekucjach. Gehring znany był w obozie wśród więźniów jako Blockführer bloku 11. i na tym stanowisku dał się im we znaki.

Kurt Müller znany mi jest również z obozu oświęcimskiego jako Blockführer na kilku blokach – w stopniu wówczas SS-Rottenführera, później awansował na SS-Unterscharführera. Przez jakiś czas pełnił nieznane mi bliżej funkcje na bloku 11., ponadto widziałem go często wchodzącego na blok 11., kilkakrotnie doprowadzającego więźniów na ten blok do egzekucji, jak również odprowadzającego z niego więźniów do Oddziału Politycznego celem przesłuchania. Niejednokrotnie widziałem go również wchodzącego na blok 11. w towarzystwie Aumeiera w czasie, kiedy miały odbywać się egzekucje. Jednego dnia widziałem go wchodzącego tam z karabinem automatycznym trzymanym w ręce; w tym dniu odbywała się właśnie egzekucja. Müller znany był Blockführer sadysta, który znęcał się nad więźniami i wyżywał [na nich], bijąc [ich] lub kopiąc. Ja sam za nieodpowiednie zameldowanie się mu przy bramie wejściowej do obozu dostałem od niego kilka kopniaków.

Paul Szczurek znany mi jest jako Blockführer obozu oświęcimskiego w stopniu początkowo SS-Rottenführera, w końcu SS-Unterscharführera. Słynął na terenie obozu oświęcimskiego jako Blockführer znęcający się nad więźniami bez powodu przy lada okazji. Nie było dnia, by nie pobił dotkliwie kilku lub kilkunastu więźniów. Często stał na bramie wejściowej i przeprowadzał rewizje więźniów, które nie odbywały się bez bicia i katowania ofiar. Pod koniec 1942 r. brał udział w towarzystwie Aumeiera i reszty Blockführerów w pamiętnym w całym obozie tzw. sporcie, zarządzonym przez Aumeiera za jakieś drobne przewinienie zgłoszone przez odnośnego Blockführera. O ile pamiętam, brakowało wówczas do ewidencji jednego więźnia, który – jak się później okazało – wcześniej przyszedł do obozu i zgłosił się jako chory. „Sport” ten trwał pełną godzinę, a wszyscy więźniowie z tego komanda wyszli po „sporcie” z popodbijanymi oczyma i pokaleczeni od bicia. Blockführerzy i Aumeier uzbrojeni byli wówczas do bicia w nahajki, a oficerowie w rewolwery.

Ludwig Plagge, znany mi z nazwiska i z widzenia, którego poznaję również na okazanej mi fotografii, słynął wśród więźniów jako sadysta znęcający się niemal codziennie nad więźniami, bijący i kopiący swe ofiary z widocznym zadowoleniem i na zimno. Obserwowałem go w czasie wykonywania przez niego publicznej kary chłosty bykowcem, lewą ręką, z czego zresztą słynął. Uderzenie jego lewą ręką było bardzo silne i znane wśród więźniów, którzy pod takim ciosem padali zwykle na ziemię. Więzień, na którym karę chłosty wykonywał Plagge – o ile nie otrzymał od kolegów pomocy – musiał ginąć na skutek powstałych po egzekucji flegmon. Plagge nazywany był przez więźniów „Fajeczką”. Pamiętam go początkowo jako prowadzącego z nowo przybyłymi do obozu więźniami tzw. sport, następnie pełniącego funkcję Blockführera na różnych blokach, m.in. na bloku 11., w końcu jako Rapportführera w obozie cygańskim.

Po zapoznaniu się z wyjaśnieniami podejrzanego Plaggego z okresu jego służby na bloku 11. zeznaję, iż wprost wykluczoną jest rzeczą, by w 1942 r. i do jesieni 1943 r., ściślej do czasu objęcia władzy w obozie przez Liebehenschela, nie odbywały się na bloku 11. egzekucje więźniów przez rozstrzelanie przynajmniej raz w tygodniu. Na bloku tym byli rozstrzeliwani w tym czasie również cywile doprowadzeni spoza obozu, czy to za kontakty utrzymywane z więźniami, czy też za okazywaną im pomoc. Wiem o tym bezpośrednio, gdyż więzieni na bloku 11. cywile byli doprowadzani albo do SS-Zahnstation [dla załogi SS], albo do Häftlingszahnstation [dla więźniów], gdzie z nimi się stykałem i rozmawiałem, i uzyskiwałem od nich informacje o zachowaniu władz obozowych w stosunku do nich oraz o rodzaju stosowanych wobec nich kar. W szczególności opowiadali oni, że cywil złapany w obrębie tzw. dużej Postenkette na kontakcie z więźniem był doprowadzany do bunkra bloku 11., następnie przesłuchiwany w Oddziale Politycznym i tam sądzony. W wyniku przesłuchania cywil taki był albo zwalniany, albo skazywany na odbycie kilkumiesięcznej kary w obozie, albo też rozstrzeliwany na bloku 11. Ludzie ci opowiadali mi nieraz, że danego dnia zostało właśnie na bloku 11. rozstrzelanych kilku cywilów. Wykluczam zatem okoliczność, by Plagge nie widział na bloku 11. w ciągu kilku tygodni swej służby tam co najmniej kilku egzekucji przez rozstrzelanie lub by sam nie brał w tych egzekucjach czynnego udziału.

Paul Götze znany mi jest jako Blockführer obozu oświęcimskiego, przy czym poznaję go dobrze na okazanej mi fotografii. Widywałem go nieraz na służbie, a należał on początkowo do załogi strażników komand wychodzących na zewnątrz obozu, a następnie pełniącego funkcję Blockführera w obozie macierzystym. Należał on do typu Blockführerów bijących i znęcających się nad więźniami bez powodu przy lada okazji. Ma niewątpliwie na sumieniu wiele ofiar ludzkich – czy to bezpośrednio zamordowanych, czy też zmarłych w wyniku pobicia, w niedługi czas potem. Nadmieniam, że nie sposób jest znać lub pamiętać nazwisk więźniów pobitych lub zmarłych na skutek pobicia, tym bardziej, że bicie i zabijanie więźniów w obozie było zjawiskiem codziennym i nagminnym, a przechodząc przez teren obozu, stale widziało się leżące na ziemi pobite ofiary. Sami więźniowie z czasem tępieli i nie reagowali na te okrucieństwa, tak że wiele nawet drastycznych wypadków pobicia uchodziło uwadze. Pobitemu więźniowi nie wolno było zresztą udzielić oficjalnie żadnej pomocy i nie wiadomo, ilu więźniów pobitych przez SS-manów zmarło następnie w szpitalu.

Znani mi są z nazwiska i widzenia – jak również poznaję ich na okazanych mi fotografiach – następujący SS-mani, pełniący w obozie oświęcimskim różne funkcje: [Detlef] Nebbe, SS-Hauptscharführer, instruktor szkoleniowy; [Werner] Blaufuss, SS-Unterscharführer; Wilhelm Zieg, SS-Rottenführer, konwojent więźniów; Lorenz Carstensen, SS-Sturmscharführer, pełniący funkcję kontrolera posterunków strażniczych, sadysta, przez jakiś czas dowódca plutonu Hundstaffel; [August] Bogusch, SS-Schütze, znany mi ze Schreibstuby dla więźniów; [Franz] Romeikat, SS-Unterscharführer, znany mi z okresu jego pracy w SS-Bekleidungskammer, a następnie w Häftlingsgeldverwaltung; [Johannes] Lesch, SS-Unterscharführer, strażnik i konwojent, później sprawował jakieś funkcje w kuchni SS, do której chodziłem prawie codziennie po obiady dla moich przełożonych. Lesch przy lada okazji bił ręką czy też chochlą przychodzących do kuchni więźniów, m.in. i mnie.

Wszyscy SS-mani wymienieni powyżej są mi znani z brutalności i okrucieństwa w stosunku do więźniów, [ze] znęcania się nad nimi przy lada okazji i bicia. Każdy z nich ma niewątpliwie na sumieniu wiele ofiar ludzkich, jakkolwiek wprost niemożliwą rzeczą byłoby mi działalność ich zbrodniczą w szczegółach zapamiętać i odtworzyć. W każdym razie tych SS-manów w obozie często widywałem, stykałem się z nimi bezpośrednio i byłem świadkiem ich znęcania się nad więźniami.

Wiadomo mi, że w 1943 r. czy też później – w czasie znanej w całym obozie „Akcji Hößa” i w okresie największego nasilenia gazowania wyszedł rozkaz, że wszyscy SS-mani pełniący funkcje w najrozmaitszych biurach (np. SS-Zahnstation, SS-Revier, Geldverwaltung, Standortverwaltung, Bekleidungskammer, Effektenkammer) mają brać udział w gazowaniu jako dodatkowa obsada – celem wzmocnienia bezpieczeństwa stałej załogi zatrudnionej przy gazowaniu na terenie Birkenau. Wiem osobiście od mego szefa Simona, że on również był w krematorium w Birkenau i po powrocie stamtąd opowiadał w biurze z obrzydzeniem o dantejskich scenach, jakie rozgrywają się przy akcji gazowania, i oświadczył, że gdyby nawet miano go uwięzić, to drugi raz do Birkenau na gazowanie nie pójdzie. Rzeczywiście udało mu się od tego przydziału wykręcić – czy to chorobą, czy zastępstwem. Wiem również o tym od mego drugiego szefa, Manga, z Zahnstation. Rozkaz komendantury w tym kierunku dotyczył wszystkich placówek pracy na terenie obozu, dlatego też i SS-mani wyżej przeze mnie wymienieni musieli brać udział w akcji gazowania i poznać ją praktycznie. Zgodnie z rozkazem SS-mani udający się do Birkenau w okresie gazowania musieli iść w hełmie i maską gazową. Wzmocnienie w ten sposób stałej załogi zatrudnionej przy gazowaniu miało na celu łatwiejsze sterroryzowanie masowych transportów przychodzących na rampę i utrzymanie porządku.

Herbert Paul Ludwig znany mi jest jako Blockführer obozu oświęcimskiego, który bił i znęcał się nad więźniami, brał udział w publicznych egzekucjach i wywózce więźniów do gazu z bloków KB [Krankenbau] w 1944 r., albowiem w tej wywózce uczestniczyli wszyscy Blockführerzy. Od 1942 r. mieszkałem na bloku 9., który był Schonungsblockiem na Krankenbau, i stwierdzam, że Ludwig nie był tam Blockführerem, gdyż na tym bloku Blockführerem mógł być tylko SS-man z SDG [Sanitätsdienstgrade]. Ludwig odznaczył się przy wywózce chorych do gazu w Brzezince biciem więźniów i kopaniem [ich], gdy opornie wsiadali na wozy. Sytuacje te sam obserwowałem. Wywózka chorych do gazu odbywała się wśród krzyków i bicia. Brała w niej udział cała obozowa obsada SS. Pamiętam jedną ze scen takiej wywózki z bloku 9., gdy SS-mani siłą wyciągnęli z bloku więźnia, może dwunastoletniego, mającego jedynie niewielki wrzód na szyi, i przeznaczyli go do gazu. Chłopiec ten, zdając sobie sprawę, że idzie na śmierć, płakał, błagał SS-manów i całował ich po rękach, by go zostawili, lecz prośby jego nie odniosły żadnego skutku. Nie przypominam sobie, który z SS-manów brał bezpośredni udział w wybiórce tego chłopca.

Poznaję okazanego mi na fotografii Kollmera, znanego mi z czasów mego pobytu w obozie jako dowódcę kompanii w stopniu SS-Obersturmführera, który zwykle jeździł na koniu i kontrolował zwłaszcza zewnętrzne placówki pracy i pilnujących je strażników. Kilkakrotnie widziałem, jak Kollmer w okolicy rewiru SS pobił szpicrutą więźnia, który albo nie zdjął czapki na czas, albo mu się nie spodobał.

Grabner znany mi jest i z widzenia, i z nazwiska jako szef Oddziału Politycznego w obozie oświęcimskim, w randze SS-Untersturmführera. Zastałem już Grabnera w Oświęcimiu w 1941 r., a wiem, że pełnił on swe funkcje mniej więcej do jesieni 1943 r., tj. do czasu, gdy do obozu przyszedł komendant Liebehenschel. Grabner w 1941 r. miał swoją siedzibę urzędową w tym samym budynku, w którym mieściła się Zahnstation, na parterze. Jego najbliższymi współpracownikami byli: Woźnica [Wosnitza], chodzący stale po cywilnemu, Stark, Boger, Kirschner.

Grabner znany był całemu obozowi jako pan życia i śmierci więźniów, którego należało unikać i bać się; zetknięcie się z nim równało się niemal wyrokowi śmierci. Chodząc służbowo po budynku rewiru SS, niejednokrotnie widziałem pobitych, względnie skatowanych więźniów leżących na ziemi przed kancelarią Grabnera, gdzie odbywały się przesłuchania. Tak pobitych więźniów musieli odnosić koledzy, gdyż [oni] sami nie byli w stanie utrzymać się na nogach. W toku przesłuchiwania rozlegały się jęki i krzyki bitych więźniów. Słyszałem niejednokrotnie w trakcie tych przesłuchań podniesiony głos Grabnera wychodzącego na korytarz, wywołującego następnego więźnia, co wszystko świadczyło o tym, że Grabner brał bezpośredni udział w tych przesłuchaniach. Więźniowie wychodzili z nich często z połamanymi kośćmi, z powykręcanymi stawami lub z ciałem formalnie odpadającym od kości. Wiem, że kancelaria Grabnera, w której odbywały się przesłuchania, była kilkakrotnie odnawiana i malowana celem zatarcia śladów krwi, a gdy Zahnstation przejęła lokal po biurze politycznym, sam widziałem obfite ślady krwi na ścianach tej kancelarii, pozostałe widocznie po ostatnich przesłuchaniach.

Pamiętam grupę ok. 60 osób cywilnych, mężczyzn i kobiet, przywiezionych w 1943 r. do obozu ze Śląska i umieszczoną na bloku 3. Wszyscy oni musieli leżeć na brzuchach, a pilnowali ich SS-mani z bronią gotową do strzału. W ten sposób ofiary leżały na brzuchach przez kilka dni i partiami były przesłuchiwane w biurze politycznym, którego siedziba znajdowała się już w baraku. Grabner przychodził kilkakrotnie na blok 3. i kontrolował, czy SS-mani należycie pilnują leżących. Obserwowałem wnętrze bloku nr 3 z bloku nr 4. Jedną grupę z tego transportu widziałem prowadzoną przez SS-manów do przesłuchania w biurze politycznym i zauważyłem, że ludzie ci szli o własnych siłach. Po przesłuchaniu natomiast, trwającym blisko pół dnia, widziałem, jak jedną z kobiet więźniowie prowadzili pod ramiona, gdyż nie mogła iść sama, dwóch zaś czy trzech mężczyzn dosłownie wleczono po ziemi z bezwładnymi nogami, co świadczyło o tym, że mieli nogi w stawach powykręcane lub połamane, zwłaszcza że jeden z nich wracał bez butów, tylko w skarpetkach, drugi zaś miał buty całkiem rozsznurowane. Reszta więźniów z tej grupy, pobita do krwi, wlokła się o własnych siłach. Po przesłuchaniu cały transport umieszczono w bunkrze i wykończono bez wciągania ofiar do ewidencji obozowej. Słyszałem jedynie, że była to grupa ludzi podejrzanych o przynależność do podziemnej organizacji na Śląsku.

W 1943 r. przyprowadzono do obozowego krematorium kilku mężczyzn, którym Grabner w otoczeniu jeszcze dwóch SS-manów z biura politycznego kazał się rozebrać, po czym sprawdzał ich dokumenty, względnie listę trzymaną w ręce. Scenę tę obserwowałem wraz z dwoma innymi więźniami z okienka strychowego budynku rewiru SS, z którego był widok na podwórze krematoryjne, otoczone murem wysokim na ok. 3 m. W pewnym momencie Grabner skierował wzrok w stronę okienka strychowego. Ja i drugi kolega usunęliśmy się z niego na czas, natomiast trzeci z więźniów, Żyd nieznanego mi nazwiska, który pełnił funkcję krawca w rewirze SS, a zasadniczo był tam Reinigerem, został zauważony przez Grabnera. Ten przybiegł natychmiast na górę, zapytał więźnia, co on tam robi, a następnie wśród krzyków zabrał go ze sobą, polecając odprowadzić go do bunkra na blok 11., a tego samego dnia po południu w Schreibstubie znalazło się polecenie wykreślenia tego więźnia spośród żyjących, o czym został zawiadomiony również kapo tego więźnia Ignacy Golik z Warszawy.

Grabner wraz z całą świtą SS-manów brał udział w egzekucjach publicznych, w egzekucjach na bloku 11. oraz we wszelkich akcjach mających na celu zduszenie w zarodku rzekomego ruchu oporu wśród więźniów, względnie interesowanie się polityką przez tychże. Szczególnie wrogo i nienawistnie usposobiony był do więźniów Polaków. Znamienne było, że wszystkie większe egzekucje Polaków odbywały się w polskie święta narodowe. Egzekucje te były wynikiem prowokacji szpiclów Oddziału Politycznego. Grabner posługiwał się całą siecią szpiclów obozowych, których znałem z widzenia, albowiem codziennie przychodzili do Oddziału Politycznego składać raporty, a zarazem byliśmy ostrzegani przed nimi przez kolegów tam pracujących. Spośród wielu szpiclów zetknąłem się osobiście z wielce zaufanym i oddanym Grabnerowi Bohdanem Komarnickim, który początkowo był sztubowym na bloku 11., potem pracował w jednym z oddziałów politycznych w obozie głównym, a następnie przeszedł do Birkenau.

Grabner był szczególnie niebezpieczny dla więźniów w terenie, albowiem najmniejsze podejrzenie więźnia o kontakty z cywilem lub wyjście z obozu bez specjalnego zezwolenia, względnie odłączenie się od komanda, oraz posiadanie przy sobie czegokolwiek, łączyło się zawsze ze skierowaniem więźnia do bunkra. Tylko niektórzy więźniowie mieli szczęście wyjść z bunkra cało, przeważnie jednak ponosili śmierć, skazani na nią przez Grabnera lub Aumeiera, bez względu na jakość rzekomego przewinienia. Z opowiadania kolegów obozowych, którzy siedzieli w bunkrze, wiadomo mi, że tak Grabner, jak i Aumeier opróżniali co pewien czas bunkry, przy czym zwykle odbywało się to w następujący sposób: otwierały się drzwi bunkra i Grabner lub Aumeier pytali więźniów o narodowość, następnie za co więzień siedzi, po czym stosownie do odpowiedzi, częściej zaś bez względu na nią, skazywali bez żadnych dochodzeń więźnia na śmierć. Okrzyk „Raus!” (co znaczyło wyjście więźnia z bunkra) równał się wyrokowi śmierci. Z tych właśnie względów dostanie się do bunkra było bardzo niebezpieczne, gdyż życie więźnia zależało dosłownie od humoru czy widzimisię danego dygnitarza.

Grabnera widywałem często na terenie krematorium obozu głównego w czasie przeprowadzanej przez niego akcji gazowania. Przeważnie były to akcje gazowania osób cywilnych, sprowadzonych do obozu. Pamiętam jedną większą grupę, liczącą ok. 60 osób, złożoną z więźniów Sonderkommanda z Brzezinki wraz z blokowym (który prowadził za rękę kilkuletniego chłopca) i kapo. Całe komando było prowadzone przez zaledwie dwóch czy trzech SS-manów. Przechodząc z rewiru do lagru, natknąłem się właśnie na ten konwój i mijając go, rzuciłem jednemu z więźniów pytanie, skąd są, a ten odpowiedział: „Sonderkommando z Birkenau”. Wróciłem się następnie do budynku rewiru SS i obserwowałem dokładnie całą akcję zagazowania tego komanda. Władze obozowe użyły w tym wypadku podstępu, obawiały się bowiem, by Sonderkommando, obznajmione z sytuacją gazowania w Brzezince, nie stawiało jakiegoś oporu, dlatego też odprowadzono je pod małym konwojem do obozu głównego, tak jakby na zmianę placówki. Gdy komando zatrzymało się przed wejściem do krematorium, stojący w pobliżu SS-Unterscharführer gwizdkiem dał sygnał oddziałowi żołnierzy stojącemu „luźno”, grupkami i stwarzającemu pozory przypadkowości, w odległości jakichś stu metrów od krematorium, po czym oddział ten nadbiegł i wepchnął całe Sonderkommando na podwórze krematorium, gdzie polecono się ofiarom rozebrać i grupkami wpędzano do krematorium. Na podwórzu krematoryjnym Blockführerzy dopilnowywali szybkiego rozbierania się więźniów, zaś reszta załogi wojskowej terroryzowała krzykiem i karabinami, skierowanymi lufami wprost w ofiary – całą grupę Sonderkommanda. Gdy część grupy wpędzona już została do krematorium, na podwórze krematoryjne weszli Grabner, Aumeier i kilku funkcjonariuszy Oddziału Politycznego. Widziałem, jak po wpędzeniu do krematorium pierwszej grupy więźniów jeden z SS-manów wszedł na dach krematorium, obsypany ziemią i zarosły trawą, i do dwóch otworów umieszczonych w dachu wsypywał cyklon, przy czym przy jednym z otworów rozsypał trochę cyklonu, który pod wpływem zetknięcia się z powietrzem wytworzył koło otworu zielonkawy, wyżarty ślad. Po wsypaniu cyklonu otwory zostały przykryte płytami. Mniej więcej po upływie pół godziny jeden z SS- manów z maską w ręce wszedł na podwórze krematoryjne, a następnie do krematorium, którego drzwi otworzył. Jak słyszałem później od kolegów z Brzezinki, Sonderkommando zagazowano jako podejrzane za chęć ucieczki, względnie zorganizowania buntu.

Chodząc do kolegi obozowego Mieczysława Gadomskiego, zamieszkałego obecnie w Warszawie, a zatrudnionego wówczas w mydlarni, położonej w starym budynku teatru, poza obrębem obozu, miałem możność oglądania magazynów, w których złożone były kołdry i koce pożydowskie, mydło i pasta do zębów – jako pozostałość po zagazowanych Żydach, w piwnicach zaś paki z bronią, złożone tam prawdopodobnie czasowo, z braku miejsca w magazynach zbrojeniowych, wreszcie paki z napisem „cyklon”, przy czym niektóre z tych pak były otwarte, a w nich widoczne były puszki z cyklonem. Był to główny skład cyklonu, a dużych rozmiarów piwnica wypełniona była pakami prawie po brzegi. Gdy raz byłem w tym magazynie po wodę Mattoni, do picia dla SS-manów, przyjechało auto z Brzezinki, do którego ładowano paki z cyklonem.

Z opowiadania więźniarki Ireny Siedleckiej (przedtem Abend), znanej mi sprzed wojny, a zatrudnionej w obozie oświęcimskim w oddziale biura politycznego, wiem, jaki był proceder selekcji więźniów skazywanych na karę śmierci. Więźniarka ta pracowała w kancelarii tajnej „A”. Jej szef SS-man, nieznanego mi nazwiska, miał za zadanie co pewien czas przeglądać akta osobowe więźniów i przekazywać je Grabnerowi. Akta, na których widniała adnotacja „powrót niepożądany” uczyniona przez gestapo dostarczające odnośnego więźnia, szef ten miał przekazywać Grabnerowi. [On zaś] miał je jedynie podpisać jako przejrzane i sprawdzone przez swego podwładnego. Siedlecka na podstawie akt podpisanych przez Grabnera sporządzała wykaz więźniów i odsyłała go do häftlingowskiej Schreibstuby, w następstwie czego wypisywano na odnośne bloki zawiadomienia z poleceniem dostarczenia tych więźniów w dniu następnym do Schreibstuby, skąd jeden z funkcjonariuszy Oddziału Politycznego, przeważnie Palitzsch, odprowadzał więźniów na blok 11., gdzie wykonywano na nich egzekucję. SS-man, szef Siedleckiej, był pijaczyną i zaniedbywał się w wykonywaniu swych obowiązków służbowych. Często [więc], by wykazać się jakimś rezultatem pracy, pod koniec dnia pracy polecał Siedleckiej wydostać pierwszych lepszych 20–30 akt osobowych i jako skontrolowanych przedstawić je Grabnerowi. Stąd to właśnie powstawały rozbieżności, że na egzekucje szli ludzie zupełnie niewinni. Nieraz słyszałem ostrą wymianę zdań między Grabnerem a Aumeierem na korytarzu budynku rewiru SS lub też w innych okolicznościach, kiedy [to] chodziło o targi co do wykonanych lub też mających się wykonać na więźniach egzekucji. Targi te miały charakter prestiżowy, gdyż więzień, na którego utrzymaniu przy życiu zależało Aumeierowi ze względu na osobiste oddawane mu usługi, był znów dla Grabnera elementem, którego należało się pozbyć.

Karl Teuber, SS-Hauptsturmführer, lekarz dentysta, był jednym z moich szefów przez pół roku, mniej więcej od końca 1942 do połowy 1943 r. Nadmieniam, że w Zahnstation szefowie zmieniali się bardzo często i nie pamiętam już nazwisk ich wszystkich. Do funkcji Teubera należało kierowanie Zahnstation dla załogi SS oraz [sprawowanie] kontroli nad Zahnstation dla więźniów, która mieściła się w obozie głównym. Teuber wykonywał również sam prace dentystyczne dla SS-manów, a pomagali mu SS-Unterscharführerzy Zeiner i Mang. Roboty techniczne wykonywali więźniowie. Szefem laboratorium w tym czasie był Oberscharführer Simon, a później Unrath. Wiadomo mi, że Teuber założył stację dentystyczną dla więźniów w Brzezince, Monowicach, Goleszowie i Jawiszowicach. W stosunku do więźniów zachowywał się poprawnie. Nie tylko nikogo nie obrażał ani nie uderzył, lecz przeciwnie – starał się w granicach swych możliwości iść więźniom na rękę. Również jako mój przełożony był wyrozumiały i nieraz swoją osobą zasłaniał pewne niedociągnięcia zatrudnionych u niego więźniów.

O ile chodzi o proceder wyrywania zagazowanym lub zmarłym więźniom złotych zębów, to przechodził on różne fazy i udoskonalenia. Z polecenia pierwszego szefa Zahnstation, którego nazwiska dziś sobie nie przypominam, wyrywaniem zębów w krematorium obozu głównego, od 1941 r. począwszy, zajmował się polski więzień pochodzący z Poznania, nazwiskiem Sundmann, który chodził z obcęgami do krematorium, wyrywał nieboszczykom zęby i przynosił je na górę do Zahnstation z pozostałościami dziąseł, krwi i cyklonu. Zęby te oddawał w Zahnstation bez żadnego potwierdzenia. W Zahnstation były dwie ubikacje, jedna przeznaczona do przyjęć dla SS-manów, druga zaś na pracownię techniczną. W tej to pracowni technicznej jeden z więźniów czyścił zęby, przepalając je lampą benzynową, a po odczyszczeniu odbierał je – w 1941 r. i mniej więcej do połowy 1942 r. – Stabsscharführer rewiru SS Wilhelmy, również bez pokwitowania. Złoto było przekazywane bez przetapiania. Co dalej się z nim działo, nie wiem.

Pamiętam zmiany personalne na stanowisku szefa w Zahnstation w kolejności: SS-Untersturmführer Schulte, Schulz, Teuber, jego zastępca dr Frank. Na skutek naszych starań i wpływu na szefa Schultego otrzymaliśmy jeszcze jeden pokój dla Zahnstation, gdzie umieszczono laboratorium techniczne, zaś pierwotną pracownię techniczną przeznaczono –jako tzw. Sonderraum – na miejsce przetapiania złota. Chcieliśmy w ten sposób uniknąć styczności z przetapianiem złota, co było nie tylko niemiłe dla nas, ale i niebezpieczne. Wtedy to również przyjęto do Sonderraumu kilku więźniów żydowskich (trzech), należących do Sonderkommanda, którzy zatrudnieni byli wyłącznie przy czyszczeniu i topieniu złota. Sonderraum nie był specjalnie zamykany lub strzeżony, a dla pracowników Zahnstation był dostępny. Mniej więcej w tym czasie funkcję wyrywającego zęby w krematorium przejął [inny] więzień, lekarz dentysta Kuczbara z Gdyni, a złoto zaczęło napływać z Sonderraumu w większych ilościach. Kuczbara meldował się codziennie u szefa w Zahnstation, brał kleszcze i z szefem, wówczas Schultem i Schulzem, szedł do krematorium. Po skończonej tam pracy przynosił w torbie lub paczce zęby do Sonderraumu i oddawał je bez potwierdzenia zatrudnionym tam więźniom, którzy przetapiali je w bryły, względnie placki o różnej wadze: ½, 1 lub 1,5 kg. Przetopione w ten sposób placki złota odbierał szef Zahnstation i oddawał Stabsscharführerowi w rewirze, bez pokwitowania. Jakie były dalsze losy złota, tego nie wiem.

Za szefostwa Schultego i Schulza nadszedł z Berlina rozkaz, wedle którego wszelkie złoto musiało być ujęte w ścisłą ewidencję, prowadzoną na specjalnie w tym celu nadesłanych formularzach. Winien na nich być wypisany numer więźnia, jego nazwisko i liczba wyrwanych [mu] jednostek złota. Złoto miało być przesyłane do Berlina tylko oczyszczone, w stanie nieprzetopionym, wraz z załączonymi formularzami. Proceder ten okazał się jednak w niedługim czasie niepraktyczny, przysparzał wiele pracy, a nie dawał dokładnej ewidencji. Przykładowo cywile spoza obozu nie byli numerowani i [w ich przypadku] nie można było wypełnić formularza, [tak] jak [w przypadku] całego szeregu innych trupów, które nie miały numerów. Schulte odpisał wtedy do Berlina z prośbą o anulowanie zarządzenia o wypełnianiu formularzy, wyjaśniając szczegółowo niepraktyczność tego zarządzenia. Na skutek takiego przedstawienia [sprawy] przyjechał z Berlina przysłany SS-Oberscharführer Korfer, którego zadaniem było dopilnowanie na miejscu wyjmowania, przetapiania i odsyłania złota do Berlina. Korfer, mając odnośne polecenia z Berlina, wprowadził z powrotem system przetapiania złota w bryły. Wskutek naszych starań Sonderaum został przeniesiony do Brzezinki, gdzie na miejscu wyrywano, czyszczono i przetapiano zęby, po czym przewożono je w skrzynkach lub walizkach do Zahnstation, skąd Korfer osobiście przewoził je do Berlina. Z jednym takim transportem zajechał Korfer aż do Düsseldorfu, tj. swojego miejsca zamieszkania, a do Oświęcimia przyszedł pilny telegram z zapytaniem, co dzieje się ze złotem. Zahnstation wyjaśniła, że Korfer z nim wyjechał. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że został on z nim przyłapany i aresztowany w Düsseldorfie, a do Zahnstation już więcej nie powrócił. Pieczę nad złotem sprawował odtąd szef Zahnstation dr Frank, mający do pomocy Unratha. Wyszedł rozkaz, że przetopione złoto należy przekazywać do Verwaltungu, a zarządzenie to wywołała afera Korfera. Z Verwaltungu złoto – przyniesione tam przez dr. Franka i Unratha – było wraz z całym transportem kosztowności, pod silnym konwojem, odsyłane do Berlina. Czy i jaką rolę odegrał w tym przekazywaniu złota Möckel, bezpośredniej wiadomości nie mam.

Na tym czynność i protokół zakończono i po odczytaniu podpisano.