STANISŁAW ARNOLD

Jedenasty dzień rozprawy, 7 stycznia 1947 r.

Świadek Stanisław Arnold, 51 lat, zamieszkały w Warszawie, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, dyrektor departamentu Ministerstwa Oświaty, dla stron obcy.

Przewodniczący: Proszę, by świadek przedstawił Trybunałowi, co mu wiadomo w tej sprawie.

Świadek: Jeżeli chodzi o sprawę obecną, miałem pewne przeżycia w czasie wojny, które wiążą się, przypuszczam, z zagadnieniami poruszanymi tutaj na procesie. Chodzi o fakt mego aresztowania (a raczej złapania mnie na ulicy w 1943 r., umieszczenia na liście zakładników i wyjścia z tych opresji po stwierdzeniu zupełnej przypadkowości), jako wykładnik metody łapania, wywożenia na Pawiak i umieszczania na licie zakładników.

7 grudnia 1943 r. wracałem z Pragi do Warszawy, jechałem tramwajem z kilkoma uczniami. Uczyłem na tajnych kompletach szkoły średniej. Normalnie unikałem tramwajów, bo to był okres bardzo wzmożonych łapanek ulicznych. Wtedy po dwóch, trzech dniach ci złapani ukazywali się na listach z zakładnikami, a potem podawano publicznie przeprowadzonych egzekucjach. Wówczas jechałem „5”. Ponieważ poprzedniego dnia była łapanka na tej linii koło mostu Kierbedzia, przypuszczałem, że dzisiaj nie będzie. Stało się inaczej. Zaraz za mostem tramwaj został zatrzymany przez bardzo duże oddziały SS, policji i Ukraińców, zostaliśmy otoczeni potrójnym kordonem i około dwudziestu kilku mężczyzn w wieku od 18 do 60 lat zostało odstawionych na bok, reszta wypuszczona. Nas wpakowano do samochodu i zawieziono od razu na Pawiak. Na Pawiaku spisano personalia: imię i nazwisko, rok urodzenia, więcej o nic nie pytano. Zaprowadzono nas na drugie piętro, do celi dość dużej, gdzie potem zaczęły napływać inne grupy ludzi złapanych na ulicach. Łącznie zabrano tego dnia ok. 90 osób.

Muszę zaznaczyć, że poprzednio odebrano nam w magazynie wszystkie przedmioty drobne, jak zegarki, pieniądze, wszystkie drobiazgi, z wyjątkiem chustki do nosa.

Pod wieczór, było już ciemno, zaczęto nas wyprowadzać na korytarz i kolejno po pięć osób wprowadzano do dawnej kaplicy więziennej, gdzie przy stołach siedziało kilku oficerów z gestapo, przy każdym był tłumacz. Ja stałem za człowiekiem, który przede mną zeznawał. Oficer pytał go o imię i nazwisko, rok urodzenia, adres i było pytanie, czy należał – jak się wyrażano – do band partyzanckich czy też do jakichś oddziałów walczących z Niemcami. Odpowiedź była: nie. Wtedy o nic więcej nie pytano. Oficer pisał na kartce na maszynie, po czym tłumacz odczytywał po polsku delikwentowi, tak jak to delikwent mówił i kazał mu się podpisać. Mój poprzednik, młody człowiek, podpisał się i kiedy on odszedł, ja się zbliżyłem. Tłumacz wziął tę kartkę i wziął jednocześnie ze stołu dość duży arkusz, odbity na hektografie i złączył razem te dwie kartki. Zobaczyłem, że w tekście niemieckim było odwrotnie podane: tam było powiedziane, że przyznaje się, że należał do band partyzanckich.

Ten drugi akt zobaczyłem już później, kiedy stałem przy stole, miał napis Todesurteil – na podstawie załączonego osobistego przyznania się do przestępstwa delikwent zostaje skazany z rozmaitych artykułów na karę śmierci przez rozstrzelanie. Wtedy zorientowałem się, jak wygląda ta słynna procedura sądów policyjnych wprowadzona w październiku 1943 r. dla tzw. ochrony Generalnego Gubernatorstwa.

Przyszła kolej na mnie. Tak się stało, że w czasie rozmowy oficer zorientował się, że rozumiem po niemiecku, bo na pytania, skierowane przez tłumacza, odpowiadałem bezpośrednio po niemiecku, więc ze mną było co innego. Zapytał mnie, co robię w Warszawie – ja byłem nauczycielem i miałem przydział do jednej ze szkół powszechnych – zdziwiło go, że kenkarta miała datę [wystawienia] dość późną. Powiedziałem, że byłem w Wilnie i przyjechałem do Warszawy. Na tym się badanie skończyło. Napisał wtedy na kartce tekst, którego nie widziałem, położył na stole, a na to białą kartkę papieru i kazał podpisać. Ja kartkę odsunąłem, wtedy oficer wyciągnął rewolwer i krzyknął: „Jak to, pan nie wierzy honorowi oficera niemieckiego?”. Trudno mi było wierzyć. Powiedziałem, że chcę wiedzieć, co podpisuję. Wyrwał mi tę kartkę, napisał po raz drugi i dał mi znowu do podpisu. Nic tam wprawdzie nie było złego dla mnie, tylko między tekstem a podpisem, bo pokazał mi, gdzie mam podpisać, zostało miejsce, [jakieś] cztery – pięć centymetrów. Przekreśliłem to miejsce puste, on znowu bardzo się oburzył, podpisałem się, a wtedy tłumacz powiedział mi: „ Wszystko będzie dobrze, pan jutro będzie wolny, ale z Warszawy pan będzie musiał wyjechać, musi pan wrócić do Wilna”. Zapytałem dlaczego. „Tak, pan musi wrócić do Wilna”. Zaprowadzono nas po skończonych badaniach do celi, na drugi dzień po południu zaprowadzono nas na dół, do łaźni, poddano badaniom lekarskim, ostrzyżono głowy i wprowadzono po siedmiu do poszczególnych cel. Jak mogę stwierdzić, na drugi czy trzeci dzień zwolnione były tylko te osoby, które były reklamowane przez różne instytucje, np. jeden był pracownikiem magistratu i magistrat interweniował. Był jeszcze pracownik firmy prywatnej, która pracowała dla armii niemieckiej, ten również był zwolniony. Reszta siedziała w celach nie badana ani nie przesłuchiwana. Byliśmy na dziale tzw. specjalnym, rodzaju kwarantanny. O tym, aby się wydostać, nie było mowy. Rozumiałem, że jesteśmy zakładnikami, nie wiedzieliśmy, kiedy nas rozstrzelają. Ludzie, którzy tam przebywali, nie orientowali się, co im groziło. Nie chciałem im o tym mówić, aby nie wywoływać złego nastroju.

Niespodziewanie po kilku dniach, 15 grudnia, w godzinach popołudniowych otworzyły się drzwi i oficer oświadczył, że jestem zwolniony. Spotkałem przy wyjściu kilku jeszcze towarzyszy wziętych razem ze mną, którzy byli w innych celach. Zaprowadzono nas do magazynu, gdzie oddano nam nasze rzeczy, potem do kancelarii, gdzie był oficer wyższy z gestapo, który wygłosił dłuższe przemówienie i stwierdził, co nam groziło. Pokazał afisz, na którym byliśmy wydrukowani już 10 listopada, i oświadczył, że dzięki interwencji osób godnych zaufania zostajemy zwolnieni. Ale jeżeli jeszcze raz tutaj wpadniemy, to żadna siła nas nie wyciągnie. W ten sposób zostałem zwolniony.

Dowiedziałem się później, kiedy wróciłem do domu, że zwolniono mnie na skutek akcji rodziny i przyjaciół. Było tak, że jak ktoś wpadł, to żadnej wiadomości z Pawiaka nie można było przesłać, bo cała straż była ukraińska i wiadomości mieliśmy tylko od tych, którzy byli wzywani na Szucha.

Kiedy nie przyjechałem do domu w porze umówionej, zaczęto mnie szukać i podano paczkę żywnościową w VII – zdaje się – komisariacie policji na Krochmalnej. Policja paczkę przyjęła i stwierdziła, że jestem na Pawiaku. Zaczęły się rozmaite starania. Wiadomo, że nikt z tych zakładników właściwie nie wychodził. Chyba, że przypadkowo, tak jak się mnie zdarzyło. Rodzina znalazła człowieka, który miał kontakty z oficerem, który mnie zwolnił, chyba nazywał się Werner. Był nim, zdaje się, dyrektor fabryki Wedla, Wiśniewski. Zostałem zwolniony, a do tego na dodatek trzech moich towarzyszy, których Werner zwolnił widocznie dlatego, aby nie zwalniać mnie samego.

Odbyło się to bez pieniędzy. W ten sposób właśnie znalazłem się na wolności i mogłem zdobyć dane, jak wyglądały owe słynne niemieckie sądy policyjne, które tysiące naszych ludzi w Warszawie wysłały na tamten świat.

Przewodniczący: Pan profesor był uwięziony od 7 do 15 grudnia?

Świadek: Do 15 grudnia. 10 grudnia była ogłoszona ta lista, 11 grudnia rozplakatowano ją, 13, a właściwie 14 grudnia większość moich towarzyszy była już rozstrzelana.

Przewodniczący: Jak obchodzono się z tymi więźniami na Pawiaku?

Świadek: Obchodzono się w ten sposób, że jeżeli ktoś głową ruszył, dostawał uderzenie albo kopnięcie. Popychano, bito, nie za jakieś przestępstwa, ale za to, że ktoś nie dość pośpiesznie odwrócił się czy zrobił, co mu nakazywano. Później zresztą nie miałem już kontaktu ze strażnikami. Cele otwierano na apel, wtedy przychodził strażnik Ukrainiec – nie wiem jaki był jego tytuł – który sprawdzał cele, potem przychodziła już tylko służba, która przynosiła jedzenie. Wieczorem był znów apel. W niektórych celach były podobno represje za nie dość szybkie załatwianie spraw, za nie dość szybkie wychodzenie z cel itp. Nami nikt się potem nie interesował.

Przewodniczący: Wyście byli skazani na śmierć?

Świadek: Tak.

Prokurator Siewierski: Panie profesorze, pan był świadkiem zupełnie wyraźnego sfałszowania protokołu przez oficera SS?

Świadek: Tak.

Prokurator Siewierski: Czy jak pan profesor rozmawiał ze świadkami w celi, mógł pan stwierdzić, że to samo robili z innymi badanymi?

Świadek: Wszystkich towarzyszy (których było 40 w mojej celi) pytałem, o co go pytali i co podpisał. Każdy mi mówił, że tłumacz podał mu, co zeznał, byli zachwyceni, że tak dokładnie było spisane, i to podpisywali.

Prokurator Siewierski: Pan mówił, że tych towarzyszy z pańskiej celi zabrali niestety na śmierć. Czy przed wyprowadzeniem z celi ogłaszano im wyrok śmierci?

Świadek: Nie wiem, jak było dalej. Ale wzywano wszystkich na tak zwane przesłuchanie.

Prokurator Siewierski: Czy na takim przesłuchaniu ogłaszano wyrok śmierci?

Świadek: Nie, to było fikcyjne przesłuchanie. 14 grudnia rano był olbrzymi ruch, wtedy rozstrzelano bodaj 120 osób na placu Teatralnym. Wtedy wzięto na to rzekome przesłuchanie olbrzymią liczbę osób, słyszałem tupot nóg i całą gromadę wyprowadzono. Mam wrażenie, że ich brano wtedy do izolowanych miejsc, podobno na Szucha, tam poddawano ich rozmaitym operacjom, wyciąganiu krwi, kneblowaniu itd.

Prokurator Siewierski: Według opinii w więzieniu, odbywało się to na Szucha?

Świadek: Tak.

Adwokat Śliwowski: Pan profesor mówił, że dzięki interwencji pewnych instytucji niektórych aresztowanych zwalniano. Między innymi interweniowała jakaś garbarnia, jak pan wspominał, i magistrat. Czy po zwolnieniu swoim pan profesor nie orientował się, względnie z wieści publicznej nie było wiadomo, czy te instytucje same interweniowały, czy też za pośrednictwem swoich komisarzy niemieckich, względnie innych urzędników niemieckich, którzy te instytucje kontrolowali?

Świadek: Bliżej nie wiem o tym. Wiem tylko, że w niektórych wypadkach, gdy rodziny dowiadywały się, że ktoś najbliższy przepadł, a domyślały się, że jest na Pawiaku, zwracały się wprost do instytucji, gdzie zaginiony pracował, np. do magistratu i on występował na Szucha. Ale, czy to się odbywało bezpośrednio czy nie, tego nie wiem.

Prokurator Siewierski: Czy miał pan potem okazję przeczytać swoje nazwisko jako skazanego na śmierć?

Świadek: Miałem to pismo w więzieniu, potem przyjaciele ofiarowali mi je na pamiątkę.

Prokurator Siewierski: Czy interwencja, która miała wówczas miejsce, nie miała nic wspólnego z urzędową interwencją na skutek pańskiego aresztowania?

Świadek: Nie, to była prywatna interwencja.

Przewodniczący: Więcej pytań nie ma?

Świadek jest wolny.