„Robotnik”, 4 grudnia 1945 r., nr 235
Do wiadomości sędziów norymberskich
Modlitwa narzędziem kaźni.
Fragment ze wspomnień więźnia Flossenbürga
„Lager Flossenbürg” był zaliczony do ciężkich lagrów i przeznaczony wyłącznie dla wielkich przestępców, recydywistów. W 1940 r. znajdowało się tam około tysiąca więźniów. Typy okropne! Tak z wyglądu, jak i z charakteru. Większość ich była kastrowana i sterylizowana. Ich woskowe głowy oraz fotografie jako oryginały zdobiły niemieckie muzea kryminalne. Wielu, a nawet setki z nich miały za sobą [od] 10 do 15 lat więzienia i po kilka lat obozu, z którego wyjść nie było im sądzone.
Pierwszy transport Polaków przybył tu z Sachsenhausen 5 kwietnia 1940 r. – było nas tysiąc osób. Ludzie przeważnie chorzy, starzy, większa część ludzi inteligentnych, w tym wielu doktorów, profesorów niemieckich z Austrii. Oddano nas natychmiast pod opiekę kryminalistów, wyzutych z wszelkich uczuć ludzkich, którzy wykazali wielką gorliwość w mordowaniu współwięźniów, nie ustępując w swym dziele opiekunom z SS.
Kamieniołomy, położone na wysokości 960 m, w czasie [naszej] pracy przedstawiały piękną mozaikową panoramę. Las, skały, tysiące „pasiastych” więźniów na tle błękitnego nieba uwijających się od podnóża aż po szczyt granitowej góry. Wielkie masy głazów, kamieni i piasku, oderwane wybuchami od masywu, były spychane na coraz niższe piętra i załadowywane szybko, sprawnie do szeregu wagoników. Jedne z blokami granitowymi ociosanymi z grubsza, odchodziły do hal Steinmetzów [kamieniarzy], a nieużytecznym materiałem zasypywano doły, doliny.
Często filmowano nas pracujących. Zapewne duma rozpierała niemieckie piersi, widząc tak skoordynowaną pracę tysięcy więźniów, którzy powiększali darmo bogactwo faszystowskich Niemiec.
To z daleka – a z bliska? Było tam piekło udręczeń i mordów!
Nad ranem zawyły syreny, ostrzegając okolicę obozu, że zbiegł zbrodniarz. Czereda Führerów i psów gończych rozbiegła się na wsze strony. Wkrótce wiadomym się stało, że w nocy uciekł Polak, ale jak uciekł – nikt nie wiedział. Doraźna pogoń nie dała wyniku. Komendanci i pomocnicza zgraja pienili się ze złości. O godz. 3.00 w nocy: Antreten – zbiórka na placu apelowym. Gdy zaczęło świtać, odprawiono na bloki Niemców i Czechów. Na placu zostali tylko Polacy w liczbie ok. 800. Przed zgromadzonych przyszedł Rapportführer Schmatz i oświadczył, że teraz raz na zawsze oduczy Polaków ucieczki, że zapamiętają na całe życie ten dzień.
I stało się!
Lagerführer Aumeier kazał wywlec z rewiru wszystkich chorych Polaków, nawet nieprzytomnych, i wcielić w rozstawione w odległości dwóch metrów [od siebie] szeregi. Po godzinnym ćwiczeniach: „żabce”, „padnij, powstań”, „rolowaniu” i biciu Aumeier oświadczył, że będziemy tak długo stać na baczność, aż odnajdą uciekiniera – gdyby to nawet tydzień trwać miało i wszyscy Polacy mieli wyginąć, to on swego słowa nie zmieni. Nadto podał do wiadomości, że nie wolno załatwiać swych potrzeb naturalnych. Również nie będzie dane pić ani jeść. Następnie kazał wszystkim modlić się głośno według dyrygenta przez cały dzień, na pośmiewisko zgrai, „o pomoc do Nieba”.
Posypały się setki uderzeń kijami i bykowcami, aby głośno się modlić. Na beczkę wszedł jakiś Ślązak z drewnem w ręku, wymachując takt. Modlitwy „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo” z początku słabe i niepewne – nabierały na sile. Z setek piersi modlitwy odbijała się echem o góry i rozchodziły daleko jako skarga straszna, jako zapowiedź sprawiedliwości.
I tak przez cały dzień, od wschodu do zachodu słońca setki razy powtarzany pacierz słabł mimo ciągłego bicia. Wyschłe usta poruszały się, a głos w gardzieli zamierał. Za poruszenie się bito do krwi. U chorych na biegunkę kał ciekł z nogawek, na ziemi walały się pierwsze nieuprzątnięte trupy.
W nocy – aby więźniowie nie spali, stojąc – polewano [ich] strumieniami zimnej wody ku uciesze katujących siepaczy.
Po raz drugi słońce wschodziło w grze barw i promieni, napełniając serca nasze goryczą. Jakże piękny jest świat w oczach skazańca! Jak wielki ogrom żalu i bólu rozsadza jego piersi, ten tylko może wiedzieć, kto stanął na progu życia i śmierci w majestacie ciszy budzącego się dnia.
Głodni, spragnieni, posiniaczeni, pokrwawieni, jak upiory staliśmy… Na tych, co się chwiali, spadały razy. Tych, co upadali, maltretowano do utraty przytomności i układano pod murem.
Dwóch 14-letnich chłopców, którzy stać nie mogli, po skatowaniu przywiązano do słupów. Egzekucja katowania nie ustawała ani na minutę. W pewnej chwili z szeregu wyciągnęli jakiegoś wysokiego chudzielca i czterech Führerów z dwoma kapo bili go gdzie popadło. Zapytuję sąsiada: „Kto to jest? Jaki on twardy!”. „To prawnik M. Trecz”. Zrozumiałem. Otrzymał co najmniej sto uderzeń i tylko dlatego, że nie upadł pod ciężkimi razami, uniknął zatłuczenia na śmierć.
Drugi dzień mijał. Już sto dwadzieścia parę trupów zniesiono pod mur. Słyszę, jak jeden, charcząc, konał niedobity. Jęki posłyszał również kapo Rochel. Skacze mu na piersi, łamie żebra, kopie w serce, ale zabić go nie może. Młoda i zdrowa ofiara, od niedawna w lagrze, nie chce umierać. Zmęczony Rochel zdecydował wreszcie: niech „polski pies powoli zdycha” – zawleczono go pod mur.
Przywiązani do słupów 14-letni chłopcy słaniają się na nogach. Nie mogą stać. Na ich dziecięce ramiona spadają dodatkowe uderzenia i oprawcy mocniej zacieśniają więzy. Jeden z chłopców skonał przed zachodem słońca.
Drugiej nocy niebo zasnuły czarne chmury. Wykorzystujemy ciemność i tu i ówdzie siadamy. Spoczynek ten był bardzo bolesny. Zesztywniałe i opuchnięte nogi przy zginaniu trzeszczą i bolą. Lunął deszcz. W chwilę później pada komenda „padnij”, aby lepiej nas zmoczyć i naziębić. Kaci z latarkami elektrycznymi, zabezpieczeni przed deszczem w płaszcze, znęcali się nad tymi, którzy nie leżeli w kałużach wody. Wielu korzystało z okazji i gasiło brudną wodą pragnienie. Po godzinie deszcz ustał. Pada komenda „powstań”. Lecz nie wszyscy powstali. Znowu kilkanaście trupów i kilkunastu dogorywających pozostało na ziemi. Kijami zmuszano ich do powstania, lecz niestety żaden już nie zdołał.
Po raz trzeci słońce już wschodziło, a my – przerzedzeni, opuchnięci, brudni, pokrwawieni – jak nocne upiory staliśmy. Każdy wydobywał z siebie ostatnie siły, aby nie paść i nie być dobitym. Może to dziś się skończy, przecież wszystkich nie wykończą.
Trzecia doba… Czy to możliwe, aby człowiek tyle mógł wytrzymać – zadawaliśmy sobie pytanie. Uczucie głodu, szarpiące wnętrzności, przytępiało. Zobojętnieliśmy na katowanie, odrętwieliśmy na ból, którego nie odczuwaliśmy tak silnie jak na początku, choć katowanie nie utraciło nic na sile. To było ogólne wyczerpanie, każdy z nas odczuwał, że kończą się siły, a zakrada śmierć dla wszystkich.
Wreszcie trzeciego dnia, pod wieczór, rozeszła się wiadomość, że uciekiniera schwytano 100 km od obozu. Zjawił się Schmatz z plikiem akt w ręku, ironicznie uśmiechnięty, rozpoczął wyczytywanie nazwisk. Zrozumieliśmy, że teraz nastąpi ostatni akt zdziesiątkowania nas. W czasie wyczytywania każdy był gotów, że lada chwila padnie jego nazwisko. A niech! Niech się stanie… Aby prędzej zakończyć mękę. 180 [więźniów] zatłuczono kijami na śmierć! Wyczytano jeszcze 80. Ustawiono ich piątkami. Aumeier oświadczył przez tłumacza, że za godzinę żaden z nich żyć nie będzie. „Czyście zrozumieli?”. „Tak jest” – jak jeden mąż odpowiedzieli wszyscy.
Do ostatniej chwili w obliczu niechybnej śmierci wiara się dzielnie trzymała. Dostrzegł to Aumeier, że te „polskie psy” potrafią być jeszcze takie harde, nie płaczą, nie żebrzą…
„W lewo zwrot!”, krzyknął. Jak jeden spełnili komendę. Pomaszerowali. Słabych podtrzymywali silniejsi. Do naszych szeregów dobiegały jedna za drugą salwy karabinów i okrzyki „Jeszcze Polska nie zginęła!” Tam ginęli nasi Bracia!
Kazano się nam rozejść. Niemcom i Czechom zabroniono dawać nam jedzenie. Dopiero czwartego dnia otrzymaliśmy pół litra zupy.
Następnego dnia wobec całego obozu, schwytanego uciekiniera skatowano 50 razami bykowcem i powieszono na placu. Wszystkim Polakom na okres dwóch tygodni zmniejszono głodowe racje żywności i zwiększono tempo pracy.