LILY COHEN

Przesłano Panu Audytorowi Generalnemu

23 czerwca 1945 r.

Główny Komisarz Bezpieczeństwa Państwa

Bezpieczeństwo Państwa

W sprawie nieznanych poddanych niemieckich.

Przedmiot: winni zbrodni wojennych, złego obchodzenia się z więźniami w niemieckich obozach koncentracyjnych.

Przesłuchanie ofiary Lily Cohen (rue de la Victoire, Saint-Gilles)

PRO JUSTITIA

20 czerwca 1945 r. o godz. 15.00 ja, Marcin Hinkens, Główny Komisarz Bezpieczeństwa Państwa, oficer policji sądowej, pomagający Audytorowi Generalnemu, przesłuchuję:

Lily Cohen, stanu wolnego, poddaną grecką, urodzoną 9 lipca 1921 r. w Salonikach (Grecja), zamieszkałą [przy] rue de la Victoire w Saint-Gilles, która zeznaje w języku francuskim:

Zostałam aresztowana razem z moją matką w marcu 1944 r. przez gestapo, ponieważ byłyśmy Żydówkami. Obydwie [nas] zaprowadzono na avenue Louise 347 i byłyśmy zamknięte w piwnicy przez dwa dni. Dostałyśmy chleb, a strażnik dał mi trochę konfitury, którą podzieliłam się z moją matką. Przewieziono nas z innymi Żydami do Malines i pozostałyśmy w kasarni [koszarach] Dossin przez pięć dni. Gdy [tam] przybyłyśmy, zabrano nam wszystkie rzeczy osobiste, [w tym] mnie zabrano dwa złote pierścionki, które nosiłam. Matka pozbyła się swoich przed przybyciem do Malines. Nigdy już nie zobaczyłam moich osobistych rzeczy. Pieniądze, które zostały w naszym mieszkaniu, zabrali Niemcy, którzy po naszym aresztowaniu przeprowadzili rewizję. Nie mogę podać kwoty zabranej przez Niemców, gdyż moja matka nie powiedziała mi, ile zostawiła.

W szóstym dniu po [naszym] przybyciu do Malines załadowano nas do wagonów bydlęcych. Było to całkiem rano. W naszym wagonie było 65 kobiet i mężczyzn w każdym wieku, a nawet kilkumiesięczne dziecko. Otrzymaliśmy żywność, lecz prędko zabrakło płynów do picia. Żadnej wygody dla potrzeb naturalnych, jedynie jeden kubeł w rogu wagonu. Wagon był otwierany tylko dla straży − celem stwierdzenia, czy nie usiłujemy uciec. Raz tylko jeden otwarto [wagon], aby dać trochę wody, o którą prosiliśmy dla dziecka. Po podróży [trwającej] trzy dni i trzy noce pociąg zatrzymał się przed obozem w Birkenau na Górnym Śląsku. Wyładowanie nastąpiło z niesłychaną brutalnością. Kobiety oddzielono od mężczyzn, a następnie od razu na miejscu przeprowadzono sortowanie w każdej grupie. Z jednej strony umieszczono tych i te, którzy nie mogli pracować, lub chorych, matki z małymi dziećmi, kaleki i osoby stare. Wszystkie nasze rzeczy musiały być pozostawione w wagonie. Usiłowałam kilka razy przesunąć się obok mojej matki, którą oddzielono ode mnie i umieszczono w grupie niemogących pracować. [Za] każdym razem byłam brutalnie odpychana i w końcu musiałam pójść drogą do obozu ze zdrowymi ludźmi. Był to ostatni raz, kiedy widziałam moją matkę. Następnego dnia dowiedziałam się, że wszystkich niezdolnych zawieziono wprost do komór gazowych, a trupy bezpośrednio potem spalono.

Co się tyczy naszej grupy, to ta przybyła do obozu. Kobiety zaprowadzono do biura, gdzie [inne] kobiety brutalnie nas rozebrały, po prostu zdarły z nas ubrania. Odbyło się to na oczach męskich dozorców obozu. Całkiem nagie posłano nas do tuszu z zimną wodą, następnie ogolono nas zupełnie po czym zaprowadzono nas do izby w której każdej zrobiono na lewym przedramieniu tatuaż z numerem. Otrzymałam nr 76 619, który mam do dzisiaj, a ponad nim trójkąt odwrócony, znak rozróżniający Żydów.

Następnie odesłano nas do baraku, gdzie całkiem nagie przebywałyśmy [cały] dzień. Nazajutrz był przydział ubrań. Dostałam suknię z pasiastego materiału (suknia złoczyńców), dziurawą koszulę i dwa różne męskie buty. Później zostałyśmy umieszczone w obozie dla kwarantanny.

Zobaczyłam zaraz [potem] jedną z najstraszniejszych scen. Byłam obecna przy tym, co nazywano selekcją. Rozchodzi się o utworzenie orszaku więźniów przeznaczonych do zagazowania, a następnie do spalenia. Niemcy nie ukrywali celu utworzenia tego orszaku. Najpierw szli do rewiru (infirmerii) i gromadzili wszystkich chorych. Jeżeli ich liczba nie dochodziła do [z góry] ustalonej, wchodzili do jakiegokolwiek bloku, kazali wszystkim wyjść, szybko oddzielali najsilniejsze więźniarki od najsłabszych i te ostatnie dołączali do chorych. Następnie cała grupa została zupełnie obnażona i załadowana z najwyższą brutalnością na automobil ciężarowy. Były rozdzierające sceny. Kobiety jeszcze zdrowe nie chciały wsiadać do auta, więc je wrzucano albo przeważnie biciem harapami zmuszano je do wsiadania. Te, które próbowały ucieczki, unieruchamiano biciem i wrzucano do wozu. Podczas przesłuchania przy wejściu do obozu trzeba było podać liczbę złotych zębów, które nosiłyśmy. Te zęby były zabierane albo po śmierci danej kobiety w infirmerii, albo przez dentystów zatrudnionych przy wyrywaniu zębów trupom zagazowanych przed wrzuceniem ich do krematorium. Z naszego obozu dobrze widziałyśmy płomienie wychodzące z kominów krematorium, które zresztą paliło się dzień i noc.

Po przebyciu ośmiodniowej kwarantanny zostałam wysłana do dużego obozu i wcielona do komanda. Wszystkie kobiety [z] tego komanda musiały pracować przez cały dzień przy robotach dziennych.

Wstawało się o godz. 4.00 rano, potem apel na podwórzu (trwał około godziny), następnie pochód do pracy. Przejście z obozu do pracy odbywało się przy dźwiękach muzyki − orkiestra była utworzona z więźniów muzykantów, których zmuszano do grania. Widywałyśmy często tych muzykantów, którzy po prostu wlekli się drogą, grając na instrumentach.

Praca trwała sześć godzin aż do południa. Następował rozdział wody (pół litra) z brukwią. Przerwa w pracy trwała równo tyle, [ile potrzeba było], aby bardzo prędko połknąć tę zupę; następnie powrót do pracy, która trwała do godz. 6.00 wieczorem. Pilnowali nas SS-mani i Niemki aresztantki prawa zwyczajnego. Uderzenia kijem dostawałyśmy tak samo od SS-manów, jak i od Niemek − za byle co. Pewnego dnia widziałam, jak zastrzelono kobietę bez ostrzeżenia jej − za to, że oddaliła się, aby załatwić swoją potrzebę. Wieczorny powrót do obozu następował również przy muzyce.

Potem odbywało się rozdzielanie chleba. Jeden chleb na sześć kobiet i, o ile była, poczerniona woda, a minęło dość takich dni, w których nie dostałyśmy nic do picia. Raz na tydzień były przydzielane mały kwadracik margaryny i płatek kiełbasy. Od czasu do czasu łyżeczka konfitury.

Żadna z więźniarek, która mogła się trzymać mniej więcej prosto, nie chciała iść do infirmerii, mimo że była chora, gdyż wszystkie bałyśmy się osławionych selekcji. Ja sama w ten sposób pracowałam przez osiem dni, mając ok. 40 stopni gorączki. W tym komandzie pracowałam przez dwa miesiące. Pod koniec tego okresu byłam tak zniechęcona, że na nic nie reagowałam i było mi wszystko obojętne. Wtedy to moja jedna rodaczka, również więźniarka, która była [zatrudniona] przy wysyłkach biurowych w obozie, zauważyła mnie i zadała sobie dużo trudu, aby umieścić mnie w nowym komandzie, które się tworzyło, i to się jej udało.

W tym czasie byłam jeszcze silna mimo przebytych cierpień. To komando składało się z 300 młodych dziewcząt, najzdrowszych w obozie. Pewnego dnia zostałyśmy załadowane i niezadługo odkryłyśmy z przerażeniem, że skierowano nas do krematorium. Myślałyśmy przez chwilę, że chodzi o cyniczny żart naszych strażników i że zostałyśmy przeznaczone do krematorium i zagazowania. Przeżyłam wtedy dotkliwe chwile. Wszystkie szukałyśmy towarzyszki, aby się wzmocnić na duchu. Transport [jednak] minął pierwsze krematorium, ku naszemu zdziwieniu. Tak samo minął drugie i znalazł się na [nierozległym] ogrodzonym [terenie], na którym znajdowały się specjalne baraki. Nasze obawy jeszcze nie ustąpiły. Miałyśmy być umieszczone w tych barakach i następnie wytłumaczono nam naszą pracę. Miałyśmy sortować ubrania zabrane zagazowanym i robić z nich pakunki, które następnie wysyłano do Niemiec, prawdopodobnie do obozów. Obóz ten znajdował się w Brzezince (Oświęcim). Było tam pięć pieców krematoryjnych, które paliły się w dzień i w nocy. Aresztowani, którzy mieli być zagazowani, byli zwożeni partiami ze wszystkich obozów. Wprowadzano ich do budynku, w którym znajdowały się ogniska i komory gazowe. Poza tymi, którzy należeli do grup utworzonych w wyniku selekcji, ci nieszczęśliwi nie znali powodu, dla którego przywieziono ich w to miejsce. Napisy na zewnątrz komór gazowych upewniały ich, że mają wziąć tusz: polecano im szybko się rozbierać i wziąć ze sobą ręczniki. Nigdy nie wychodzili żywi. Ogniska krematoriów były obsługiwane przez więźniów, którzy zwykle pracowali przez trzy miesiące. Następnie pewnego dnia z kolei [oni] byli gazowani i paleni. W ten sposób pozbywano się świadków.

Nasze komando było podzielone na dwie grupy, które pracowały na zmianę przez cały tydzień.

Muszę przyznać, że nasze życie było rajem w porównaniu z Ortskommandem, z którego przybyłam. Pożywienie nie było obfitsze aniżeli w Birkenau, lecz często znajdowałyśmy jedzenie w rzeczach, które sortowałyśmy, a chociaż było zakazane zjadanie tego, co znajdziemy, zdarzała się jednak zawsze sposobność połknięcia chociaż jednego kęsa. Jeżeli przypadkowo przychwycono jedną z nas, otrzymywała bicie. Ponadto, ponieważ było nas tylko 300, urządziłyśmy się w ten sposób, że wszystkie racje były bezwzględnie równo dzielone. Najstraszniejsze było ciągłe moralne napięcie. Często pod rozmaitymi pozorami jedna z nas wychodziła z baraku, gdy usłyszałyśmy, że przyjeżdża transport, szła zasięgnąć wiadomości, żywiąc nadzieję, że kogoś pozna i że może mu pomoże, jeżeliby była możliwość. Osobiście nie poznałam nigdy nikogo ze znajomych.

Ogniska paliły się w dzień i w nocy, a w ciemności wychodziły wysokie płomienie z głównego komina z każdego z pięciu krematoriów, oświetlając okolicę.

Żyłam w tym obozie przez dziewięć miesięcy i w 26 transportach, które tam przeszły, były dwa transporty belgijskie i francuskie.

Pod koniec piece nie wystarczały. Posadzono krzewy wzdłuż odrutowanego zamknięcia naszego obozu, abyśmy nie widziały, co się będzie tam działo. Niezadługo jednak dowiedziałyśmy się. Wykopano wielkie rowy. Trupy zagazowanych były tam rzucane, polewano [je] naftą, a potem podpalono, a wzdłuż całego zamknięcia huczał piekielny ogień, podczas gdy wysokie płomienie wznosiły się ku niebu. Widziałam dużo osób zdrowych idących w ten sposób ku swojej śmierci.

I, o ironio losu, byłyśmy dobrze pielęgnowane. Codziennie prowadzono nas do tuszów, których woda była nawet letnia.

Pewnego dnia poddano nas wszystkie pobraniu krwi, [ode] mnie także wzięto próbkę, a niezadługo dowiedziałyśmy się, że miało to służyć do sortowania naszej krwi, by dać ją następnie do pielęgnowania żołnierzy niemieckich. Wszystkie byłyśmy młodymi dziewczętami żydowskimi, zamkniętymi za to, że byłyśmy Żydówkami, a mimo to musiałyśmy dawać naszą krew do transfuzji dla żołnierzy niemieckich. [Ode] mnie wzięto w ten sposób pół litra krwi.

W tym obozie byłam świadkiem dodatkowego okrucieństwa. Pewnego dnia więźniowie pracujący w jednym z krematoriów nabrali podejrzenia, że przychodzi na nich kolej śmierci, i porozumieli się z czterema młodymi dziewczętami które pracowały w pobliżu w fabryce amunicji. Te młode dziewczęta − nie wiem, w jaki sposób − potrafiły dostać środki wybuchowe i pewnego dnia ognisko krematoryjne wyleciało w powietrze, podczas gdy więźniowie dobrowolnie zamknęli się w budynku. Dochodzenia przeprowadzone w tym wypadku pozwoliły stwierdzić pochodzenie prochu. Te cztery młode dziewczęta zostały skazane na publiczne powieszenie, a myśmy zostały zmuszone do bycia przy tym. Dziewczęta poszły śmiało do szubienicy. Aresztanci zostali przymuszeni do ciągnięcia za sznury. Jedna z tych młodych dziewcząt w chwili egzekucji spokojnie zawołała po niemiecku: „Zemsta!”.

Na początku 1945 r. Niemcy zaczęli się niepokoić skutkiem posuwania się wojsk rosyjskich. Postanowiono wysadzić w powietrze krematoria. Widziałam, jak dwa z nich wyleciały w powietrze i dowiedziałam się, że i inne zostały wysadzone dynamitem po naszym odjeździe, a raczej ewakuacji, która miała miejsce 18 stycznia 1945 r. [Zostałyśmy] ustawione w szeregach; każda z nas dostała pół chleba na drogę, którą odbyłyśmy pieszo w ciągu pięć dni, oprócz jednego, w którym zajęłyśmy miejsca w otwartych wagonach towarowych. Zostałyśmy tak stłoczone w tych wagonach, że trzeba było rozpychać się łokciami, aby móc odetchnąć, mimo to wiele kobiet zmarło skutkiem uduszenia. Podczas pochodu ewakuacyjnego wyczerpane kobiety, które upadały u brzegu drogi, z zimną krwią rozstrzeliwano i zostawiano na miejscu. Zresztą spotykałyśmy trupy mężczyzn pochodzące z transportów, które przeszły przed nami. W ten sposób przybyliśmy do Ravensbrück, gdzie pozostawiono nas w spokoju przez trzy dni, a następnie skierowano do Malkov [Malchow], gdzie musiałyśmy pracować w fabrykach amunicji. Było [tam] zatrudnionych dużo dobrowolnych robotników. Mieszkałyśmy w kącie fabryki, pilnowane przez specjalnych stróżów. Nie przeszkadzało to jednak [w tym], żeby robotnicy podawali nam wiadomości, mówiąc głośno do swoich towarzyszy − a to dla nas specjalnie. Takie podejście udawało się zawsze, gdy strażnicy nie rozumieli po francusku. Filiżanki zupy podawali nam oni również. Ten mały dodatek wiele znaczył, gdyż byłyśmy bardzo źle żywione. Nasza racja wynosiła jeden bochenek chleba do podziału pomiędzy siedem albo osiem kobiet i pół litra zupy na dzień.

Pod koniec kwietnia 1945 r. postępy armii sprzymierzonych znowu zmusiły Niemców do ewakuowania nas. Pewnego dnia zjawił się w fabryce Oberscharführer, który zarządzał obozem 300 młodych dziewcząt w Brzezince. Zebrał wszystkie dziewczęta, które przeszły przez ten obóz. Ponieważ ten człowiek nie pozostawił po sobie zbyt złych wspomnień, byłyśmy szczęśliwe, gdy go zobaczyłyśmy. Objął komendę naszego oddziału i powiedział nam, że nas poprowadzi w kierunku wojsk amerykańskich. Szłyśmy przez jeden dzień i noc. Ten marsz nie był zbyt przykry, SS-mani pozwalali nam wstępować do gospodarstw, aby prosić o pożywienie. Tej żywności nam nie odmawiano i w ten sposób jadłyśmy jaja, chleb z masłem etc. Zostałyśmy wreszcie uwolnione 2 maja 1945 r., a komendant naszego oddziału dał się zaaresztować po dotrzymaniu danego nam przyrzeczenia. Wielu SS-manów nie chciało iść za nim i zdezerterowało po drodze.

Muszę jeszcze opowiedzieć o fakcie, który się zdarzył w Oświęcimiu. Istniał tam obóz, infirmeria, która była raczej laboratorium poszukiwań lekarskich. Wiem o tym, że ok. 45 tys. młodych Greków − same Żydówki − pełniło rolę żywych cobayes (świnek morskich [królików doświadczalnych]). Zostały zaszczepione, a potem przeniesione na stoły operacyjne, aby dać lekarzom możność stwierdzenia de visu skutków zastrzyków. Około tysiąca tych młodych dziewcząt żyło jeszcze, zdaje się, w chwili uwolnienia. Nie mogę udzielić bliższych informacji o nich.

Korzystam ze sposobności, aby przed Panem wnieść formalną skargę i oskarżenie przeciw kierownikom niemieckim za zamordowanie mojej matki, jak również tysięcy istot, które sama widziałam, jak szły na śmierć.

Po odczytaniu podtrzymuje i podpisuje.

Dołączamy do niniejszego [zeznania] wyciąg z gazety „La Dernière Heure” z 14 czerwca 1945 r., odtwarzający wywiad udzielony przez pannę Cohen jednemu z redaktorów tego dziennika.

Dont acte, zakończone w dniu jak powyżej.