Warszawa, 23 października 1945 r. Sędzia śledczy Mikołaj Halfter przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi sędzia odebrał od niego przysięgę, po czym świadek zeznał, co następuje:
Marian Jackowski, lat 45, syn Jana i Anny, niekarany, zam. Litewska 4 m. 29
1 sierpnia 1944 roku, gdy znajdowałem się wraz z żoną na ul. Puławskiej przed koszarami lotniczymi, o godz. 16.45 rozległy się strzały, a wówczas wraz z żoną schroniliśmy się do zajezdni tramwajów mokotowskich. Tam przebywaliśmy do godz. 12.00 następnego dnia, kiedy to Niemcy weszli do tego budynku i zabrali wszystkich tam znajdujących się w liczbie 35 mężczyzn, tyleż kobiet i jedno dziecko wieku pięciu lat. Zaprowadzono nas do koszar lotniczych, gdzie wszystkich umieszczono w budynku dowództwa. Tam pozostaliśmy do godz. 21.00 tego dnia. O 20.00 otrzymaliśmy zupę. O godz. 21.00 oddzielono mężczyzn od kobiet. Mnie wraz z innymi mężczyznami ulokowano na tym terenie w więzieniu wojskowym.
O godz. 8.30 dnia następnego wyprowadzono nas z tego więzienia, ustawiono na podwórzu dwójkami, dołączono do nas księdza (nieznanego mi) oraz dwóch cywilnych (jednego w wieku 50lat, drugiego – 19), po czym pod eskortą żołnierzy lotników odprowadzono do gestapo. W al. Szucha wprowadzono nas na podwórko, gdzie kazano nam położyć się twarzą do ziemi, zapowiedziano przy tym, że kto się poruszy, będzie zastrzelony.
Zaznaczam, że z zajezdni mokotowskiej, gdzie znajdowaliśmy się wcześniej, do Niemców nikt nie strzelał. W czasie aresztowania w zajezdni ani potem w koszarach lotniczych rewizji u nas nie robiono. Zresztą nikt z nas broni nie pamiętam [sic]. Na podwórzu gestapo leżeliśmy przez trzy i pół godziny. Padał duży deszcz i było bardzo zimno. W czasie, gdy myśmy leżeli, słyszałem strzały. Gdy nam kazali wstać, kopiąc nas nogami, zauważyłem, że jeden z tych, który był przyprowadzony razem z nami, jest zabity. Następnie wprowadzono nas do hallu budynku. Przy czym przed wejściem rewidowano każdego, zabierając wszystko, co kto posiadał, a więc dokumenty, pieniądze, zegarki itp. Rewidował nas volksdeutsch Ralkowski (nazwisko jego podali mi później, gdy pracowałem w gestapo). Przed wojną – jak mi mówili – był on rzemieślnikiem, wykonywał okucia okien i drzwi. Pochodził z Pomorza.
Po rewizji wprowadzono nas do sutereny pojedynczo, przy czym musieliśmy przechodzić pomiędzy dwoma szeregami gestapowców (Niemców i Ukraińców), a każdy ze stojących w szeregu bił pięściami lub kopał przechodzącego zaaresztowanego Polaka. Po przejściu między tymi gestapowcami – bili bowiem również i mnie – stwierdziłem, że wybito mi sześć zębów z lewej dolnej szczęki. Następnie wprowadzono nas do cel, skąd wyprowadzano po dwie osoby z powrotem na korytarz, gdzie badano nas. Byłem wywołany na to badanie w ostatniej parze. Zapytano mnie, kto strzelał i gdzie ukryliśmy broń, gdzie mieszkam i jaki jest mój zawód. Zaznaczyłem między innymi, że mieszkam przy ulicy Litewskiej 4 i że mieszkam tam dzięki temu, że pomogła nam w tym Marta Basińska, gospodyni kasyna oficerskiego gestapo. Ona, będąc klientką mej żony – aczkolwiek była volksdeutschką – była życzliwa dla nas i w okresie przed powstaniem kilkanaście razy ostrzegała nas i zalecała nam ostrzegać naszych znajomych przed łapankami. Ona bowiem z tytułu swej pracy z góry wiedziała, kiedy będą odbywały się łapanki i wskazywała nam terminy. Jej informacje okazywały się zawsze zgodne z prawdą. Zdarzało się, że specjalnie, aby nas ostrzec przed łapankami, przychodziła do naszego mieszkania. Jak słyszałem, przed wojną była ona wychowawczynią dzieci generała Dreszera. Gdy w czasie badania wskazałem, że żona moja szyła dla tej Marty Basińskiej i komendanta kasyna oficerskiego gestapo, to gestapowcy odstawili mnie na bok.
Nadmieniam, że w czasie tego przesłuchania jeden gestapowiec mnie pytał (był to tłumacz), obok niego stał oficer gestapo, trzeci zaś gestapowiec bił mnie kawałkiem deski od skrzynki po plecach i po ciele. Widziałem przy tym, że wyprowadzony razem ze mną z celi kolejarz, którego również badali w tym samym czasie na korytarzu, był bity szpicrutą.
Zaznaczam, że gdy w trakcie badania wspomniałem o Basińskiej i o komendancie kasyna – to przestali mnie na oczach oficera bić. Jak dowiedziałem się później, gestapowiec, który bił mnie (w czasie przesłuchania) deską, nazywał się Jan Kukawski (jak przypomniałem sobie później, służył on razem ze mną w Wojsku Polskim w 1918 jako ochotnik, był później sierżantem).
Po przesłuchaniu kazano mi stanąć twarzą do ściany (na korytarzu). Gdy stanąłem w odległości 30 cm od ściany, to Kukawski doszedł do mnie i uderzył mnie tą deską w kark, zmuszając, bym przysunął się do ściany. Po pewnym czasie odprowadzono mnie do celi, tak zwanego tramwaju. Tam siedziałem około godziny, plecami do wejścia. Po godzinie wprowadzono moją żonę. Wstałem wówczas i pocałowałem ją. Wtedy klucznik, jak dowiedziałem się później, był to gestapowiec Freilich (z Bytomia) powiedział do mnie po polsku: „siadaj wariat, idiota”. Po upływie około pół godziny do celi wszedł ten sam oficer (nazwiska jego nie znam), który był obecny przy moim badaniu razem z tłumaczem. Tłumacz zawołał na mnie: „kontroler”(byłem bowiem w czapce służbowej) i kazał mi zbliżyć się do kraty. Zapytał mnie następnie, jakie posiadałem dokumenty oraz jakie rzeczy. Wymieniłem, co mi zabrano. Wtedy mi zwrócili zegarek i dokumenty, poczym tłumacz oznajmił mi, że ja i żona będziemy użyci do pracy w gestapo. Wkrótce potem przeprowadzono nas do separatki, gdzie umieszczono w celi ostatniej, Kozak (Rosjanin) przyniósł nam kawałek chleba i zimnej kawy. Następnie tłumacz oznajmił nam, że przyjdzie do nas komendant oficerskiego kasyna Sterk i zabierze nas na roboty. Tak się też stało, o godzinie 15.30 odprowadzono nas do kancelarii Sterka, gdzie kazał nam dać jeść i odprowadził mnie na robotę, oddając pod komendę volksdeutscha Aleksandra Grynczela. Od tego czasu pracowałem w gestapo (w Warszawie) w charakterze robotnika-zakładnika do 1 września 1944. Gestapowiec, zastępca Sterka – Alfred Bannisterk lub Bannistark, powiedział mi, że jesteśmy zakładnicy i że za najmniejsze przestępstwo znajdziemy się na Sport-Platz. Tak nazywali oni miejsce, gdzie rozstrzeliwali, to znaczy teren w al. Szucha 12/14. Po paru dniach dołączyli do nas jeszcze robotników Polaków, tak że ostatecznie było nas ośmiu Polaków i trzy Polki (w tej liczbie moja żona Zofia). Pamiętam tylko jedno nazwisko z tych robotników, mianowicie Roman (nie wiem, gdzie on obecnie przebywa). Zaznaczam, że wszystkich tych robotników uchronił od rozstrzału właśnie komendant Sterk. Był to bardzo przyzwoity człowiek, nazwałbym go opiekunem Polaków. Tak np., gdy dwaj koledzy niedoli – robotnicy z naszej grupy – skorzystali z okazji [gdy] wywozili z Warszawy (z al. Szucha) obcokrajowców i uciekli, wyjeżdżając razem z nimi samochodami, to Sterk, jak się dowiedział o tej ucieczce, to nie zastosował żadnych represji w stosunku do pozostałych i ukrył ten fakt. On również upominał Alfreda Bannisterka, aby się nad nami nie znęcał; Bannisterk odnosił się do nas bardzo brutalnie.
Byłem używany do robót: ładowania na mieście (wywożono nas samochodami pod eskortą Rosjan) artykułów żywnościowych i włókienniczych z różnych składów do gestapo oraz do prac fizycznych na terenie kasyna.
W pierwszych dniach (4 – 7 sierpnia) widziałem, że sprowadzono w al. Szucha dużo kobiet i dzieci z miasta, później przyjechało sześć czołgów i kazano tym kobietom i dzieciom wsiąść na nie. Nie przywiązano ich do tych czołgów (znajdowałem się w odległości 150 – 200 metrów od nich). Było to około godz. 10.00 – 11.00 rano. Widziałem, że część kobiet ustawiono przed czołgami. Według mego oszacowania było tam ogółem około tysiąca kobiet i dzieci. Widziałem następnie, że czołgi te – z kobietami i dziećmi na czołgach i przed nimi – wyruszyły w kierunku placu Trzech Krzyży. Następnego dnia widziałem jeden z tych czołgów (zaznaczam, że w owym czasie do gestapo było przydzielone 10 czołgów, numery tych czołgów były 612, 614, 622, 623, 624, 712, 722, 724 i jeszcze dwa numery, których nie pamiętam) przydzielonych do gestapo, stał na ulicy koło hydrantu, był obryzgany krwią i obmywano go. Nie miałem żadnych wątpliwości, że był to jeden z tych, które poprzedniego dnia wyruszyły na miasto pod osłoną kobiet i dzieci. Widziałem bowiem, że tamte sześć czołgów było z liczby przydzielonych do gestapo, i ten obryzgany również należał do nich.
W połowie sierpnia widziałem, jak przyprowadzili do gestapo w al. Szucha jakiegoś powstańca (miał on bowiem na ręku opaskę biało-czerwoną). Jeden żołnierz prowadził go na łańcuchu, przywiązanym do szyi, drugi zaś żołnierz szedł z tyłu z rozpylaczem gotowym do strzału.
19 lub 20 sierpnia sprowadzono w al. Szucha około 5 tys. osób – mężczyzn, kobiet i dzieci z różnymi tobołkami, wózkami i tak dalej. Jak mówili mi ci ludzie, byli oni z Czerniakowa. Mężczyznom kazano wejść na podwórze gestapo, kobiety zaś z dziećmi popędzono w kierunku placu Unii Lubelskiej. W pół godziny po tym, jak kobiety odeszły, wyprowadzono tych mężczyzn, grupami po około 50 osób, i popędzono w ruiny spalonego domu w al. Szucha 12/14, tego właśnie, który okazywałem ob. sędziemu w dniu 18 b.m., gdzie jak mówiono mi, rozstrzeliwano ludzi.
Sam tych straceń nie widziałem, jednakże słyszałem dochodzące z tamtej strony odgłosy strzałów i zresztą od żony mej i od innych słyszałem, że w tych gruzach rozstrzeliwują. Widziałem wówczas, że przyprowadzono w tych dniach z 50 partii z podwórza gestapo w te gruzy, jak sądzę, przeszło 2 tys. ludzi. Nie widziałem, aby kogokolwiek z tych mężczyzn lub chłopców (byli między nimi bowiem 10-letni chłopcy) wyprowadzono z tych gruzów z powrotem. Zaznaczam, że w ciągu całego sierpnia prawie codziennie widywałem, jak prowadzono w te gruzy mężczyzn (czasami paru dziennie, czasami po kilka grup liczących po parę lub kilka dziesiątków osób). Widywałem, że czasami niektórych – widocznie chorych – niesiono na kocach. Nikt z tych ludzi z gruzów nie wychodził. Widziałem prawie codziennie słupy dymu (jak mówiono mi, palono zwłoki rozstrzelanych w tych gruzach), przy czym było czuć okropny swąd jak od palącego się mięsa. Były takie dni, że nie było wprost czym oddychać.
Słyszałem, pracując w sierpniu 1944 roku w al. Szucha, że 2 sierpnia zostali zabrani z domu Litewska 4 mieszkający tam Polacy. Wiem jako administrator tego domu, że mieszkali tam w tym czasie: Kazimierz Tomczak (około 52 lat), Zbigniew Tomczak (19 lat), Konstanty Balcerzak (45 lat), Stanisław Balcerzak (15 lat), Jan Wach (33 lata). Dotychczas nie wrócili i nie dali o sobie żadnego znaku życia. Według mego przeświadczenia zostali oni rozstrzelani w sierpniu w gruzach al. Szucha 12/14.
Nadmieniam, że widziałem, że i policjantów polskich granatowych również prowadzono na miejsce straceń w gruzach. Nie widziałem też, by oni z tych gruzów wychodzili.
W sierpniu w domu numer 14 przy ul. Litewskiej przebywało około stu więźniów Polaków (odbywali oni tam kary za jazdę bez biletu koleją, za pędzenie bimbru, chodzenie po godzinie policyjnej itp.). Używani byli do różnych robót. Rozmawiałem z niektórymi z nich, mówili, że muszą pracować przy paleniu zwłok rozstrzelanych, że palą je w gruzach domu przy al. Szucha 12/14, że przenoszą ubrania zabitych (rozstrzeliwano ludzi nago) do domu numer 14 przy ul. Litewskiej i tam magazynują te ubrania; lepsze rzeczy [Niemcy] wywozili gdzieś. Będąc później w Sochaczewie, dokąd przejechała część gestapowców z Warszawy (po 1 września) widziałem pod szopą w ogrodzie Szepietowskiego (właśnie w jego domu rozmieścili się częściowo gestapowcy) stos ubrań męskich. Na oko sądząc, było tam kilka tysięcy sztuk ubrań i obuwia.
1 września 1944roku, kiedy mnie wraz z żoną gestapowcy wyjeżdżający z Warszawy do Kompiny (pow. łowicki) zabrali ze sobą, to po drodze gestapowiec Maksymilian Laszkowski, który przed wojną pracował w Tramwajach Miejskich (miał Krzyż Niepodległości, był inwalidą wojennym) powiedział mi, że więźniów z Litewskiej 14 wypuszczono na wolność o godz. 9.00 rano tego dnia. Drugi gestapowiec, który jechał razem z nami (nazwiska jego nie znam), gdy usłyszał te słowa roześmiał się (Laszkowski, jak i ten drugi – obaj mówili po polsku). Z tego wywnioskowałem, że więźniów z Litewskiej rozstrzelano.
Po przewiezieniu nas do Kompiny jakiś oficer Niemiec zaczął wymyślać Sterkowi, który razem z nami przyjechał, że się „obstawił polską rodziną” (mówił po niemiecku, lecz był wśród nas jeden taki, który nam przetłumaczył). Sterk na to odpowiedział, że dobrze pracujemy.
Z Kompiny przewieziono nas do Sochaczewa, gdzie umieszczono nas przy ulicy Reymonta 18, gdzie ulokowała się główna prowiantura warszawskiego gestapo. Sterk był tam również. Tam umieszczono mnie z żoną i Karpińskiego z żoną w osobnym mieszkaniu. W jednym z sąsiednich mieszkań umieścili się gestapowcy Jan Kukawski, Bieńkowski (zdaje mi się że jego imię było Bronisław), Antoni Wasikowski i Altman (imienia nie znam). Oni urządzili pijatykę. Pewnego razu, gdy wróciłem z pracy, spotkałem na korytarzu Kukawskiego, który mnie wciągnął do ich pokoju, gdzie siedzieli i pili wódkę Bieńkowski, Wasikowski i Altman. Dali mi wódki. Oponowałem, mówiąc, że za picie wódki mnie rozstrzelają, lecz Kukawski oświadczył, że z nim mogę się napić, że nic mi nie będzie groziło. Zaczęli następnie – mówili wszyscy po polsku – rozmawiać o czasach przed wojną 1939r. Z rozmowy tej dowiedziałem się, że Kukawski przed wojną służył w 21 pułku piechoty w 8 kompanii. Bieńkowski, Wasikowski i Altman nic ciekawego nie powiedzieli. Następnego dnia Kukawski przy spotkaniu odezwał się do mnie, że „niedługo za nich się weźmiemy”. Zapytałem, kogo ma na myśli, na co Kukawski odpowiedział, że za tych, co chodzą w takich mundurach, wskazując na swój mundur. Rozmowa ta odbyła się przy końcu października 1944.
Nadmieniam, że gdy – jak mówiłem wyżej – piłem wódkę u Kukawskiego, to wszedł do niego Ralkowski, wypił wódki i, spoglądając na mnie, powiedział po polsku: „ Ja Polaków nienawidzę z krwi i kości, żebym mógł, to bym wszystkich wystrzelał”. Na te jego słowa Kukawski, Bieńkowski, Wasikowski i Altman nic nie odpowiedzieli.
Sterka w końcu października już nie było w Sochaczewie, przeniesiono go do Krakowa. Jednakże pewnego razu, gdy przyjechał do Sochaczewa, to żona zaczęła go prosić przez tłumacza Karpińskiego, by nas zwolnił, wreszcie on, zaznaczając, że nie jest już naszym przełożonym, zgodził się nam pomóc i rzeczywiście – wyjeżdżając, zabrał nas swoim samochodem. Po przyjeździe do Krakowa zwolnił nas, ostrzegając, żebyśmy nie dali się złapać Niemcom. Wręczył przy tym żonie mej kartkę ze swoim adresem i nazwiskiem, abyśmy w razie potrzeby mogli na niego się powołać.
Z Krakowa udało nam się szczęśliwie przedostać do Jędrzejowa, gdzie pozostaliśmy u Budry.
Protokół odczytano.