ALTER FEINSILBER (STANISŁAW JANKOWSKI)

W dniu 13 kwietnia 1945 r. w Krakowie do mnie, wiceprokuratora Sądu Okręgowego w Krakowie, członka Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Oświęcimiu, zgłosił się mężczyzna i okazawszy mi na lewym przedramieniu wytatuowany nr 27 675 oświadczył, co następuje:


Imię i nazwisko Stanisław Jankowski
Data i miejsce urodzenia 23 października 1910 r. w Stoczku, pow. łukowski
Miejsce zamieszkania obecnie bez stałego miejsca zamieszkania
Narodowość polska
Wyznanie bezwyznaniowy
Stan cywilny kawaler

Powyższe imię i nazwisko przeze mnie zgłoszone nie są moimi prawdziwymi, lecz przybranymi. Naprawdę nazywam się Alter Feinsilber, syn Chaima i Sury, zamieszkały na stałe w Otwocku. Zostałem zaaresztowany przez Niemców we Francji w 1941 r. W marcu 1943 r. zostałem przewieziony do Oświęcimia, gdzie jako więzień przebywałem do drugiej połowy stycznia 1945 r. Przez dwa lata byłem zatrudniony w Sonderkommando, które obsługiwało krematoria w Oświęcimiu, a w szczególności w Birkenau. Z tego powodu mam wiele wiadomości na temat sposobu traktowania więźniów oświęcimskich przez Niemców i chcę w tej sprawie złożyć zeznanie oraz wskazać miejsca i dokumenty, które w Oświęcimiu zostały przeze mnie i innych więźniów schowane. Między innymi znajdują się tam nasze zapiski obejmujące dane dotyczące tego, ilu więźniów i w jakim czasie spalono. Nadto zachowane są także niektóre dowody rzeczowe, jak aparat fotograficzny, gaz w uszczelnionym naczyniu i inne przedmioty. Nadmieniam, że do Krakowa przybyłem w dniu dzisiejszym w celu załatwienia osobistych spraw w PPR. Jestem pozbawiony środków do życia i nie mam mieszkania. Gdyby Komisja chciała skorzystać z moich zeznań, należałoby to uczynić w jak najkrótszym czasie, gdyż wkrótce zamierzam wyjechać do Francji.

Protokół zgłoszenia został mi odczytany.

Kraków, dnia 18 kwietnia 1945 r., członkowie Komisji Badania Zbrodni Niemiecko‑Hitlerowskich w Oświęcimiu, sędzia śledczy Jan Sehn i wiceprokurator Edward Pęchalski przy udziale członka Komisji, posła Krajowej Rady Narodowej Jerzego Kornackiego, wykonując zlecenie przewodniczącego tejże Komisji, Ministra Sprawiedliwości Edmunda Zaleskiego na zasadzie art. 254 w związku z art. 107, 115 kpk, przesłuchali w charakterze świadka byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu nr 27 675, który zeznał, co następuje:

Imię i nazwisko Alter Feinsilber
Imiona rodziców Chaim i Sura Kobiałkowicz
Data i miejsce urodzenia 23 października 1910 r. w Stoczku, pow. łukowski
Zawód kelner
Miejsce zamieszkania przed wyjazdem z Polski Otwock, ul. Bartosza 7
Stan cywilny kawaler
Wyznanie bezwyznaniowy
Narodowość polska

Od dzieciństwa mieszkałem w Otwocku wraz z moimi rodzicami i licznym rodzeństwem. Ojciec mój nie miał właściwie żadnego określonego zawodu, od kiedy pamiętam chorował. Obecnie już nie żyje, matka również zmarła, oboje zginęli w obozie [w] Treblince. Miałem pięciu braci i sześć sióstr. Do szkoły nie chodziłem, pracowałem nad sobą i sam nauczyłem się czytać i pisać, obecnie władam siedmioma językami: polskim, francuskim, żydowskim [jidysz], rosyjskim, hiszpańskim, czeskim i niemieckim.

Jako 16‑letni chłopiec wstąpiłem na praktykę stolarską. Po raz pierwszy aresztowany zostałem przez policję w 1926 r. w Otwocku za sianie terroru w czasie strajku zorganizowanego przez Związki Zawodowe, w szczególności przez Związek Zawodowy Stolarzy. Po kilku dniach zostałem zwolniony, a sprawa – tocząca się zadaje się z oskarżenia prywatnego – została umorzona, ponieważ oskarżyciel nie stawił się na rozprawy.

Powtórnie aresztowano mnie w Otwocku 11 marca 1929 r. pod zarzutem z art. 129 obowiązującego wówczas kodeksu karnego, za wspomaganie partii komunistycznej. Sprawa ta rozpatrywana była przez Sąd Okręgowy w Warszawie, który skazał mnie na rok twierdzy. Po odbyciu tej kary, zostałem aresztowany po raz trzeci pod zarzutem przynależności do partii komunistycznej. Sędzia śledczy zastosował względem mnie nakaz meldowania się na posterunku policji.

Jeszcze przed zakończeniem tej sprawy aresztowany zostałem po raz czwarty 25 kwietnia 1930 r. pod zarzutem udziału w działalności partii komunistycznej. Sprawa ta rozpatrywana była łącznie z poprzednią i Sąd Okręgowy w Warszawie skazał mnie na dwa lata ciężkiego więzienia z pozbawieniem praw na dziesięć lat. Karę tę odcierpiałem w więzieniu w Łęczycy, z którego zwolniony zostałem 2 listopada 1933 r.

W kolejnych latach byłem jeszcze szereg razy zatrzymywany i aresztowany z powodu różnych spraw politycznych, które jednak nie doprowadziły do wyroku, kończąc się bądź to amnestią, bądź to w inny sposób. W sumie przebywałem w więzieniach pięć lat.

Po wyjściu z więzienia w Łęczycy pracowałem sezonowo jako kelner, oddając się w wolnym czasie pracy społecznej. Z chwilą wybuchu wojny hiszpańskiej w 1936 r. rozpocząłem działalność agitacyjną za wyjazdem do Hiszpanii w celu wspierania rządu Negrina. Na początku 1937 r. wybrałem się wraz z 50 innymi towarzyszami w drogę do Hiszpanii przez Czechosłowację.

Pierwsza, druga i trzecia próba nie powiodły się, wyjechałem dopiero w maju 1937 r. przez Czechosłowację, Austrię, Szwajcarię, Francję, odbywając podróż nielegalnie – bez dokumentów.

W Hiszpanii zaciągnąłem się do Brygady Jarosława Dąbrowskiego, najpierw jako zwykły żołnierz, a następnie w funkcji delegata politycznego. W tym charakterze brałem udział w walkach frontowych przez półtora roku, aż do chwili, gdy zostałem ranny.

Decyzja Negrina o wycofaniu międzynarodowców z frontu zastała mnie w szpitalu. Wyruszyłem ponownie na front, aby bronić Barcelony, która jednak padła, a wówczas po walkach wraz z Brygadą Dąbrowskiego przekroczyłem granicę francuską, składając na granicy broń. W Hiszpanii występowałem pod własnym imieniem i nazwiskiem i na to nazwisko otrzymałem dokumenty.

Władze francuskie internowały nas w obozie w Saint‑Cyprien. Było to pole ogrodzone drutem kolczastym z trzech stron, z czwartej przylegając do morza. Baraki wybudowaliśmy sobie sami własnymi środkami. Warunki były bardzo ciężkie, jedzenie złe i w niewystarczającej ilości. Francuzi nie troszczyli się o opiekę lekarską, nie dawali nam leków, leczyli nas nasi towarzysze – lekarze. Głodu nie cierpieliśmy jedynie dlatego, że otrzymywaliśmy pomoc z zewnątrz od organizacji. Francuzi jednak utrudniali dostarczanie żywności przez organizację.

Do obozu tego przybyłem 10 lutego 1939 r. i w tych warunkach przebywałem przez kilka miesięcy do lipca 1939 r. Wraz ze mną przebywało tam 5000 międzynarodowców i 70 tys. Hiszpanów, których przymusowo wywożono z powrotem do Hiszpanii. W obozie reprezentowanych było 42 narodowości. Sprawą tego obozu zajęła się międzynarodowa Komisja Ligi Narodów, która przeprowadziła rejestrację międzynarodowców.

Na skutek nalegania i interwencji organizacji francuskiej wszyscy międzynarodowcy zostali przeniesieni z obozu w Saint‑Cyprien, wraz z drugą grupą z obozu Argelès‑sur‑Mer do obozu Curus. Obóz ten pozostawał pod zarządem francuskiego wojska, było tam 16 tys. internowanych, warunki obozowe były znośne. Z obozu tego przewiezieni zostaliśmy już w czasie ofensywy niemieckiej na Francję do obozu Argelès‑sur‑Mer, przy czym niektóre grupy odstawione zostały do obozu karnego. W obozie tym głodzono nas, utrudniano nam zakupy, mimo iż mieliśmy pieniądze. Z tego obozu Francuzi już po kapitulacji chcieli nas wszystkich wywieźć do Afryki, ale obawiając się, że zatrudnią nas oni przy budowie kolei transsaharskiej, uciekliśmy z obozu zgodnie z przygotowanym uprzednio planem. Gros jeńców zostało wywiezionych do Afryki, we Francji pozostali tylko ci, którzy pod fałszywymi nazwiskami, jak np. ja pod nazwiskiem Kaśkowiak, zbiegli z obozu.

Zbiegowie zostali ponownie umieszczeni w obozach specjalnych, tożsamych z więzieniami, gdzie warunki były bardzo ostre i ciężkie, nawet bito, wobec czego nie mając innego wyjścia zgłaszaliśmy się dobrowolnie, według wskazówek organizacji, do pracy w Niemczech. Między innymi zgłosiłem się i ja, podając, iż jestem narodowości hiszpańskiej, wyznania rzymskokatolickiego. Zostałem zatrudniony jako stolarz na terenie okupowanej – na warunkach tzw. wolnościowych – Francji. Pracowałem dwa i pół miesiąca i musiałem zbiec, ponieważ jeden z międzynarodowców, Polak, który mnie znał, a prawdopodobnie poszedł na współpracę z gestapo, groził mi ujawnieniem mojej tożsamości. Bez jakichkolwiek dokumentów znalazłem się w Paryżu, wszedłem w kontakt z moją organizacją, która utrzymywała mnie przez pięć tygodni. Zanim zdołałem uzyskać dokumenty (organizacja miała mi je wyrobić) zostałem przez francuską policję aresztowany jako Żyd i umieszczony w obozie koncentracyjnym dla Żydów pod Paryżem w Drancy.

Po umieszczeniu mnie w tym obozie przez pierwszych 81 dni był on nadzorowany przez policję francuską. Warunki obozowe były bardzo ciężkie, na siedmiu ludzi otrzymywaliśmy jeden bochenek chleba, więzień otrzymywał dziennie jedną czwartą litra zupy i dwa razy dziennie po jednej czwartej litra kawy. Opieka lekarska szwankowała, śmiertelność była duża. W ciągu tych 81 dni zmarło 60 ludzi. Przyjechała komisja niemiecka, przeprowadziła kontrolę zarządzając w jej wyniku złagodzenie warunków obozowych, m.in. zezwoliła na otrzymywanie paczek, bielizny i listów.

Z drugiej strony Niemcy wybierali spośród znajdujących się w obozie zakładników, których następnie rozstrzeliwali. Dwukrotnie przeżyłem w tym obozie zabieranie zakładników, raz 50 mężczyzn, a drugi raz 12. Ponieważ brano w pierwszym rzędzie międzynarodowców hiszpańskich, więc obawialiśmy się, aby i na nas nie przyszła kolej i zgłosiliśmy się dobrowolnie na wyjazd do pracy w Niemczech. Stało się to na wezwanie Niemców, którzy obiecywali nam dobre warunki pracy, możliwość skomunikowania się z rodziną. W grupie stu osób przewieziony zostałem do obozu Compiègne. Tu ku naszemu zdziwieniu władze niemieckie oświadczyły nam, że jesteśmy zakładnikami w związku z aktami terroru dokonywanymi w Paryżu. Mimo naszych protestów trzymano nas tam w bardzo ciężkich warunkach trzy i pół miesiąca, a następnie wywieziono nas w grupie 1118 osób do obozu w Oświęcimiu. Zaznaczam, że w Compiègne były obozy dla komunistów, Rosjan, Anglików i Amerykanów oraz Żydów. Z obozu komunistów Niemcy wybierali każdego tygodnia w czwartek po kilku więźniów na rozstrzelanie.

Więźniowie komuniści protestowali w obronie swych towarzyszy i śpiewali pieśni rewolucyjne. Ludność francuska była przychylnie nastawiona wobec Żydów, aryjczycy kazali sobie na dokumentach wybijać napis oznaczający Żyda na znak protestu przeciwko traktowaniu Żydów. Policja musiała słuchać rozkazów niemieckich. Francuzi nie wiedzieli o tym, jaki los czeka wywiezionych do Oświęcimia, gdyż w przeciwnym razie, jestem o tym przekonany, demonstrowaliby przeciwko wywózce. Nam samym powiedziano, że mamy jechać na wschód do ciężkich robót. Transport obejmował 1118 osób, samych Żydów z różnych krajów. Załadowano nas do małych towarowych wagonów po 50 osób w jednym. Otrzymaliśmy na drogę po 2,5 kg chleba oraz ok. 250 g kiełbasy na osobę i to miało nam wystarczyć na cały czas transportu, który miał trwać ok. 12 dni. W czasie drogi nie otrzymywaliśmy żadnych płynów do picia. Transport jednak już po jakichś trzech dniach przybył do Oświęcimia. W momencie przybycia wielu już z nas brakowało, gdyż w drodze, na skutek trudnych warunków transportowych, szereg osób zmarło. Zaznaczam, że nie mieliśmy w czasie transportowania żadnej opieki lekarskiej.

Do Oświęcimia przybyliśmy 27 marca 1942 r. ok. godz. 10.00 rano. Był to transport złożony wyłącznie z dorosłych mężczyzn. W momencie wysiadania z pociągu każdy z nas chciał zabrać posiadane paczki, ważące ok. 25 kg na osobę, gdyż paczki tylko do tej wagi wolno nam było z Francji zabrać. SS‑mani, którzy zjawili się w towarzystwie dużych psów na przyjęcie naszego transportu, zabronili nam zabrania paczek. Mimo to niektórym z nas udało się niespostrzeżenie i w pośpiechu zabrać ze sobą paczki. Nadmieniam, że gdy wówczas będący w naszym transporcie lekarze zwrócili się do SS‑manów i prosili, żeby im pozwolono zabrać przynajmniej lekarstwa, SS‑mani w odpowiedzi zaczęli okładać ich kijami, a nawet strzelać tak, że kilka osób zostało na miejscu wyładowania zabitych. Po wyładowaniu z pociągu ustawiono nas w piątki i skierowano wprost do obozu.

Musieliśmy iść szybkim marszem do czego przynaglano nas biciem. Bezpośrednio po przybyciu skierowano nas do łaźni. Przed łaźnią kazano nam się rozebrać do naga, złożyć wszystkie rzeczy do worka, potwierdzić własnoręcznym podpisem oddanie rzeczy, a do samej łaźni wolno nam było zabrać tylko chusteczkę do nosa. W łaźni poddani zostaliśmy gorącej kąpieli prysznicowej, która trwała około kwadrans (zaznaczam, że jeszcze we Francji, przed samym wyjazdem, zostaliśmy ogoleni z włosów na całym ciele, za co musieliśmy płacić po trzy franki), a po kąpieli udaliśmy się nago do innego bloku odległego o jakieś 20 do 30 m i tam otrzymaliśmy ubrania. Składały się one z koszuli, kalesonów, drewniaków, spodni i bluzy drelichowej oraz czapki pasiastej. Spodnie i bluza były rosyjskich jeńców. Po ubraniu się, musieliśmy odbyć godzinną gimnastykę prowadzoną przez jednego z tamtejszych więźniów, blokowego. Gimnastyka była bardzo męcząca i spowodowała rany na nogach od drewniaków. W trakcie gimnastyki nie bito nas, ale dosyć obficie obdarzano kopniakami wśród krzyków i przekleństw, zapowiadających nam wyraźnie, że w ciągu dwóch dni zostaniemy wykończeni.

Po gimnastyce zaprowadzono nas do niewykończonego jeszcze bloku, bez drzwi i bez okien, gdzie do wieczora pozwolono nam leżeć na gołej podłodze. Wieczorem otrzymaliśmy pierwszy posiłek w Oświęcimiu składający się z gotowanej brukwi bez chleba. Po kolacji zaprowadzono nas do bloku nr 11, gdzie zapisano wszystkich i sfotografowano, co trwało aż do rana. Zorientowaliśmy się wówczas, że w obozie w Oświęcimiu jest ok. 6000 wszystkich więźniów, przeważnie Polaków i Niemców oraz nieliczni jeńcy sowieccy. Byli to wszystko sami mężczyźni – kobiet w obozie nie widziałem wcale. Doszliśmy wobec tego do wniosku, że nasz transport był w Oświęcimiu pierwszym transportem z zagranicy, gdyż dotychczasowi więźniowie pochodzili bądź z Polski, bądź z Rzeszy. Po sfotografowaniu nas, o czym mówiłem wyżej, zarządzono zbiórkę całego naszego transportu – około tysiąca osób – i SS‑mani na koniach przepędzili nas wąską drogą biegiem po błocie do Birkenau (Brzezinka) odległego o trzy i pół kilometra. Po drodze oczywiście bito nas pałkami, wobec czego niektórzy zostali zabici w drodze.

W Birkenau, przed samym obozem, oczekiwali na przyjęcie naszego transportu SS‑mani, blokowi i kapo, wszyscy z gumami lub pałkami w rękach. Byli oni wszyscy narodowości niemieckiej. Ci kazali nam wbiec przez bramę do środka obozu i w trakcie okładali nas owymi pałkami po głowie tak mocno, że już przy samej bramie wielu zostało zabitych, toteż następni musieli przez nich przeskakiwać wchodząc do wnętrza obozu.

Po wejściu na teren obozu poczęto nas rejestrować i wypytywać o różne dane osobiste, których jednak nawet nie notowano. Potem kazano nam stać na podwórzu aż do apelu, tj. do godz. 6.00 wieczorem. Po apelu otrzymaliśmy przydział do poszczególnych bloków, mnie przydzielono do bloku nr 13. Podczas apelu zobaczyliśmy grupę ok. 80 Żydów wracających z pracy. Byli okropnie wynędzniali, wyglądali jak cienie i nazywano ich „muzułmanami”. Jak się później dowiedziałem, nazwę tę nadawano więźniom, którzy już pracowali resztkami sił i mieli wygląd zupełnych nędzarzy fizycznych. Dowiedzieliśmy się od nich w sposób tajemniczy, że stanowią oni resztę grupy 1200 Żydów polskich, którzy przed dwoma tygodniami przybyli do obozu, a z których tylko ta grupa została, bo wszyscy inni podczas robót i w obozie zostali wymordowani. Po apelu otrzymaliśmy kawę i chleb, poczym zapędzono nas do łóżek. Do kolacji powinniśmy byli otrzymać jeszcze margarynę, ale tej nam nie dano, gdyż, jak się dowiedziałem, zwierzchnicy nasi po prostu ją skradli do własnego użytku.

Następnego dnia rano o w pół do czwartej nastąpiła pobudka i ranny apel, na którym musieliśmy stać w oczekiwaniu do godz. 7.00 rano. Po apelu otrzymaliśmy kawę i każdego z nas przydzielano do poszczególnych grup pracy. Następnie wypędzono nas poza obóz do pracy, która trwała do godz. 12.00. Od południa do 1.00 była przerwa obiadowa. Obiad składał się z zupy z brukwi od pół do trzech czwartych litra, mimo że na każdego przypadało po litrze. Po obiedzie następowała praca, która trwała do godz. 6.00 wieczorem. Następnie wracaliśmy do obozu, gdzie odbywał się apel wieczorny. W czasie tego apelu były wynoszone z bloku trupy, tak żeby na apelu był cały stan bloku. Po apelu wróciliśmy do bloku na kolację, gdzie zastaliśmy świeże trupy. W bloku zjedliśmy kolację składającą się z chleba i kawy. Po kolacji zapędzono nas do łóżek. Tak mniej więcej wyglądał każdy dzień pracy w Birkenau. Dodać muszę, że podczas samej pracy, która była nadzwyczaj ciężka, bito nas, wrzucano do wody i obchodzono się z nami tak okropnie, że codziennie pozostawało na miejscu pracy kilka trupów, które później musieliśmy nosić wieczorem do apelu.

Praca sama w sobie nie była produktywna, ale obliczona tylko na fizyczną torturę więźniów. Przerzucaliśmy bowiem np. cegły z miejsca na miejsce, później z powrotem przenosiliśmy na miejsce poprzednie. W tych warunkach poważny odsetek więźniów rzucał się na druty o wysokim napięciu elektrycznym woląc wybrać śmierć, niż taki tryb życia. Opieka lekarska w praktyce nie niosła nam żadnej pomocy, gdyż nie było na miejscu żadnych środków leczniczych, a jeżeli ktoś zgłosił się do lekarza, to lekarz mówił mu wprost, żeby wracał do bloku, jeżeli chce żyć, gdyż jeśli się poda za chorego, to go zabiją. Nadmieniam, że blokowy korzystał z każdej okazji, by zabijać ludzi, gdyż im większa była liczba zabitych, tym lepszą wyrabiał sobie opinię. Korzystali więc blokowi z tej okazji, by zabijać ludzi zgłaszających się jako chorzy. Byłem świadkiem naocznym rozmowy, jaką przeprowadził Blockführer (SS‑man) ze starszym bloku, którym był jeden z więźniów, Niemiec. Blockführer zapytał pewnego dnia starszego bloku, ilu ma trupów w swoim bloku? Gdy otrzymał odpowiedź, że trupów jest 15, Blockführer oświadczył: „Das ist zu wenig”. Następnego dnia Blockführer ponownie zapytał starszego bloku, ile jest trupów. Wtedy starszy bloku odpowiedział mu, że w tym dniu ma 35 trupów w bloku, na co Blokführer oświadczył: „So ist gut”.

Blockführerem był SS‑man, starszym bloku był więzień Niemiec, jego zastępcą był Polak, a sztubowymi byli Żydzi. System rządzenia w bloku odznaczał się tym, że Blockführer przymuszał do gnębienia więźniów starszego bloku, ten swojego zastępcę, zastępca zaś z kolei sztubowych. Toteż sztubowi robili wszystko, co mogli kosztem więźniów, by sobie zasłużyć na dobrą opinię. W takich warunkach przeżyłem w Birkenau pięć tygodni. Wówczas w Birkenau nie było jeszcze krematorium, więc wielkie ilości trupów były zakopywane w specjalnie do tego celu zrobionych przez oddelegowane komanda dołach poza obozem.

Pod koniec tego pięciotygodniowego pobytu w Birkenau został mi wytatuowany na klatce piersiowej nr 27 675. Numer ten oznaczał, iż w momencie tatuowania byłem w Birkenau więźniem nr 27 675. Gdy byłem w Birkenau od czasu do czasu było zgłaszane zapotrzebowanie na fachowców do samego Oświęcimia, głównie na piekarzy i stolarzy. Skorzystałem z takiego zapotrzebowania i w drugiej grupie liczącej 30 ludzi (pierwsza grupa obejmowała 20 ludzi) dostałem się do obozu w Oświęcimiu. W momencie, kiedy opuszczałem Birkenau, znajdowało się tam 13 zbudowanych bloków, z których dwa zajmowała intendentura obozu, a 11 więźniowie (Polacy, Rosjanie i Żydzi – sami mężczyźni). Liczby wszystkich więźniów z tego czasu nie znam dokładnie. Mogę tylko powiedzieć, że w jednym bloku znajdowało się ok. 300 ludzi. Dodać tu muszę, że w tym właśnie czasie, gdy ja udawałem się z Birkenau do Oświęcimia, z całego mego transportu wynoszącego – jak wyżej zaznaczyłem około tysiąca osób z górą– pozostało przy życiu tylko 250. Reszta została w ciągu tych pięciu tygodni wymordowana.

W Oświęcimiu przydzielono mnie do robienia szaf, biurek i innych mebli. Mieszkałem w bloku nr 11, w którym byli zgromadzeni wszyscy Żydzi, jacy się wówczas znajdowali w Oświęcimiu – ok. 50 osób. Poza tym byli tam również aryjczycy. W bunkrach tego bloku znajdowała się karna kompania. Ponad to w tym samym bloku nad nami znajdowali się „wolnościowcy” to znaczy ci, którzy mieli wyjść na wolność, a w obozie odbywali jeszcze tylko kwarantannę. Przypominam sobie, że gdy mnie przydzielono do pracy, którą prócz Żydów wykonywali również i aryjczycy, Oberscharführer SS‑man wyraził się do nas Żydów, iż jest to pierwszy wypadek w historii nacjonal‑socjalizmu niemieckiego, że Żydów dopuszczono do pracy i do pozostawania pod jednym dachem z Niemcami. Przed blokiem w podwórzu znajdowała się szubienica na dwie osoby i sławna „czarna ściana”, przed którą rozstrzeliwano więźniów. Ówczesne warunki bytowania w Oświęcimiu były ciężkie, ale w porównaniu z warunkami, jakie wówczas panowały w Birkenau można było pobyt w Oświęcimiu uznać za pobyt w pensjonacie.

W bloku 11. przebywałem do jesieni 1942 r., przy czym w ciągu pierwszych pięciu tygodni byłem w szpitalu, tzw. Krankenbau. O szpitalu tym mogę wspomnieć tyle, że więźniami chorymi prawie wcale się nie opiekowano, nie starano się przywrócić ich do zdrowia, a w szczególności nie udzielano pomocy lekarskiej Żydom. Często przychodzili SS‑mani, wybierali spośród chorych tych, którzy czuli się gorzej i zabierali ich do Birkenau, gdzie, jak się później dowiedziałem, zabijano ich i grzebano w rowach.

W listopadzie 1942 r. zgłosił się do mnie pisarz z Arbeitsdienstu o imieniu Wiktor i zaproponował mi pracę jako cywil w fabryce „Bata” oddalonej o 20 km od Oświęcimia. Oczywiście zgodziłem się, a wówczas razem z dziewięcioma innymi (Żydami o tęgiej budowie ciała) zaprowadzono mnie do doktora, który nas zbadał, po czym trzech z nas zaprowadzono do Blockführerstube i tam otrzymałem przydział, do pracy w krematorium jako robotnik.

Krematorium w Oświęcimiu zajmowało parterowy budynek długości ok. 50 m, szerokości 12–15 m, składający się z pięciu sal mniejszych i jednej dużej, ciemnej, o wymiarach 30 na 5 m. Ta duża sala nie miała okien, posiadała tylko dwa wentyle w suficie, oświetlenie elektryczne i drzwi wejściowe z korytarza i drugie drzwi prowadzące do pieców. Sala ta nazywana była Leichenhalle (sala trupów). Służyła ona jako trupiarnia, a zarazem dokonywano w niej tzw. rozwałki, tj. rozstrzeliwania więźniów. Bezpośrednio do tej sali przylegała druga, w której znajdowały się piece do palenia trupów. Pieców było trzy, a w każdym z nich znajdowały się po dwa otwory. Do jednego otworu mogło się zmieścić 12 trupów, ale nie wkładano tam więcej niż pięć, gdyż w tej ilości szybciej się paliły. Trupy wstawiało się do pieców na specjalnych wózkach, które po wysypaniu trupów, usuwano z pieca. Trupy leżały na rusztach, pod którymi palił się koks. Ponad to w krematorium znajdowała się koksownia przeznaczona na skład koksu, następnie specjalna sala na popiół z trupów i jeszcze jedna sala będąca składem odzieży. Naokoło krematorium znajdowało się podwórko odgrodzone od reszty obozu wysokim na kilka metrów murem. Podwórko to było pełne kwiatów i robiło wrażenie ogrodu.

Komendantem krematorium był za moich czasów Oberscharführer Quakernack z Oddziału Politycznego. Prócz niego zatrudnieni byli w charakterze pomocników jeszcze inni SS‑ mani, których nazwisk nie pamiętam. Obsługa krematorium składała się z jednego kapo, Polaka pochodzącego z Krakowa o imieniu Mietek, jednego pisarza, też Polaka (nr 14 916) pochodzącego z Lublina mechanika, Polaka, który nazywał się Wacław Lipka, z Warszawy (nr 2520) i dziewięciu Żydów, zwykłych robotników. Do tych ostatnich ja należałem. Nas, zwykłych robotników, używano do wszelkich czynności związanych z paleniem oraz z przywożeniem trupów, wrzucaniem ich do pieców, a także usuwaniem popiołu. Trupy dostarczane były z bloku 19. z ambulansu, skąd przywożono je na specjalnych wozach ciągniętych przez ludzi i składano w sali trupów, a stąd wrzucaliśmy je do pieców.

Prócz tego, dwa – trzy razy w tygodniu, w tejże sali trupów miała miejsce „rozwałka”, tzn. przyprowadzano większe lub mniejsze grupy, najwyżej 250 żywych osób (różnej płci i wieku), które po uprzednim rozebraniu rozstrzeliwano. Osoby te były z reguły pochodzenia pozaobozowego, to znaczy nie były więźniami oświęcimskimi, lecz aresztowanymi z różnych miejscowości i przywożonymi na rozstrzeliwanie do krematorium, bez ewidencji obozowej. W nielicznych tylko wypadkach „rozwałka” obejmowała samych więźniów oświęcimskich. Zaznaczam, że rozstrzeliwań dokonywał własnoręcznie ów Quakernack. Na czas rozstrzeliwania usuwał wszystkich Żydów do koksowni i dokonywał rozstrzeliwań w obecności zatrudnionych w krematorium Polaków i Niemców. Ponieważ koksownia była oddalona tylko o kilkanaście metrów, wobec tego my – Żydzi, słyszeliśmy strzały, padanie ludzi i ich krzyki. Na własne uszy słyszałem, jak rozstrzeliwani krzyczeli, że są niewinni, słyszałem krzyk dzieci, a Quakernack odpowiadał na to: „Naszych więcej ginie na froncie”. Następnie wzywano nas do hali, w której dokonywano rozstrzeliwań i z hali tej wynosiliśmy, my – Żydzi, jeszcze ciepłe, krwawiące zwłoki do pieców krematoryjnych. Co godzinę wynosiliśmy 30 zwłok. Quakernack stał z bronią w ręku, zbroczony i ociekający krwią.

Oprócz Quakernacka asystowali przy tego rodzaju rozstrzeliwaniach Lagerführer z Oświęcimia Schwarz i komendant całego obozu wraz ze świtą SS [oraz] Wacek Lipka. Owi Józek i Mietek, o których już zeznałem, wyrywali z ust pomordowanych złote zęby. Każdego tygodnia rozstrzeliwano przy piecu krematoryjnym 10–15 Rosjan, jeńców wojennych, których trzymano przedtem po kilka dni w bunkrze bloku 11. Nie byli oni objęci ewidencją obozową, nie rejestrowano ich w ogóle, wobec czego tych strat nawet na podstawie dokumentów obozowych nie dałoby się ustalić.

Rozstrzeliwania obserwowałem na własne oczy przez rok w Oświęcimiu, a następnie to samo w Birkenau, z tym, że w Birkenau rozstrzeliwano tygodniowo więcej jeńców rosyjskich. Każdego tygodnia przywożono do krematorium pokrojone zwłoki kobiet z bloku 10. Przywożono również z tego bloku i dzieci, również pokrojone. Blok 10. był ową „pracownią naukową”, gdzie dokonywano eksperymentów na kobietach i dzieciach. Tam podawano również uśmiercające zastrzyki. Zabijano w ten sposób tygodniowo setki mężczyzn. Zwłoki pomordowanych w ten sposób dostawały się do krematorium poprzez ambulans bloku 13. Zabijanie zastrzykami znane było w obozie, stosowano je przeważnie na Żydach zabieranych do bloku 10. z Krankenbau. Doszło do tego, że nawet poważnie chorzy Żydzi obawiali się iść do Krankenbau, aby stamtąd nie zabrano ich na „szprycowanie”. Ponadto przywożono do spalenia, każdego tygodnia w piątek, po kilkanaście zwłok ludzi powieszonych lub ściętych poza obozem. Wśród nich znajdowały się również zwłoki ściętego burmistrza Oświęcimia. Zaznaczam, iż kobiety ciężarne, gdy znalazły się w obozie, zaraz były rozstrzeliwane. W wypadku nierozpoznania ciąży mogła taka kobieta urodzić, ale tylko w tajemnicy i oczywiście musiała takiego noworodka zabić, gdyż w przeciwnym razie utraciłaby życie wraz z nim.

Ponadto istniał na terenie obozu blok nr 13, tzw. żydowski Krankenbau, położony na przeciwko bloku nr 22. Był to blok zamknięty, nie mieliśmy tam wstępu, ani nie znaliśmy pracujących tam kapo. Odstawiano tam chorych Żydów z różnych bloków. Słyszałem, że ludziom tym nie dawano jeść, morzono ich głodem, bito, nie leczono i wszyscy ginęli. Z żydowskiego Krankenbau nikt nie wychodził żywy.

Zaznaczam, że wówczas, było to pod koniec 1942 r., w Oświęcimiu nie było jeszcze komór gazowych. Jedyne znane mi z tego czasu zagazowanie odbyło się w listopadzie lub grudniu 1942 r. Zagazowano wówczas trzysta dziewięćdziesiąt kilka osób, samych Żydów różnych narodowości zatrudnionych w Sonderkomando Birkenau. Zagazowania dokonano wówczas w Leichenhalle. Słyszałem od ludzi zatrudnionych w krematorium, że jeszcze przed tym zagazowaniem dokonano kilku w tej samej Leichenhalle i w różnych ubikacjach krematorium. Z własnych obserwacji znam następujące szczegóły zagazowania owego Sonderkommnado z Birkenau. Zatrudniony byłem wówczas już w krematorium. Otrzymaliśmy polecenie opróżnienia Leichenhalle, gdyż będzie ona potrzebna na większy transport. Ponieważ w kostnicy nazbierało się w tym czasie dużo zwłok, więc pracowaliśmy dwa dni i dwie noce, i wypaliliśmy zwłoki. Pamiętam, że po opróżnieniu kostnicy we środę ok. 11.00 przed południem przyprowadzono na podwórze tych trzysta dziewięćdziesięciu kilku z Birkenau eskortowanych przez wielu SS‑manów, dwóch na pięciu więźniów, nam Żydom polecono wyjść z kostnicy do koksowni, a gdy po jakimś czasie pozwolono nam wyjść na podwórko, zastaliśmy tylko odzienia owych więźniów. Następnie polecono nam wejść do Laichenhalle, gdzie zastaliśmy zwłoki. Po spisaniu numerów zagazowanych więźniów polecono nam przenieść zwłoki do pieców krematoryjnych, przy której to robocie zatrudnieni byliśmy dwa dni. Zaznaczam, że Żydzi zatrudnieni w krematorium mieszkali w bunkrze oznaczonym jako sala 13 w bloku 11. Nie wolno się im było kontaktować z innymi więźniami, do pracy odprowadzani byli pod nadzorem o godz. 5.00 rano. Praca trwała normalnie do godz. 7.00 wieczorem z 15 minutową przerwą obiadową. W czasie tej przerwy spożywaliśmy nasz skromny i niewystarczający posiłek na ławie obok „prochowiaka”. Polacy zatrudnieni w krematorium spędzali noc w bloku ogólnym nr 15 i mieli możliwość kontaktowania się z innymi więźniami.

W Birkenau dokonywano początkowo gazowań w bunkrach, a zwłoki palono w dołach. Bunkry te były zamaskowane i udawały zwykłe, niewinne chatki chłopskie. Bunkier nr 1 położony był na polu, z prawej strony Brzezinki, a bunkier nr 2 z lewej strony. Krematoria uruchomiono w Brzezince w lutym 1943 r. i wówczas to oddelegowano z Oświęcimia naszego kapo Mietka, jako specjalistę od palenia zwłok. Był to chłopak ok. 19‑letni, student. Co studiował nie wiem, w ogóle szczegółów z jego życia trudno się było dowiedzieć, ponieważ był bardzo nieprzystępny, w ogóle baliśmy się z nim rozmawiać. Ja wraz z całym komandem palaczy liczącym sześciu Żydów i dwóch Polaków zostałem przeniesiony do Birkenau w lipcu 1942 r. i zatrudniony przy krematorium IV. Mietek był kapo krematorium III. W Brzezince istniały już wówczas cztery krematoria. Krematoria I i II po 15 pieców o pojemności dziennej 5000 zwłok oraz krematoria III i IV po osiem pieców każdy, spalające dziennie łącznie ok. 3000 zwłok. Łącznie spalić można było w tych czterech piecach ok. 8000 zwłok dziennie. Pracowano na dwie zmiany: pierwsza od 7.00 rano do 5.00 wieczorem, a druga od 5.00 do 7.00 rano. W Brzezince umieszczono nas w lagrze D w bloku nr 13. Polaków umieszczono w bloku nr 2 obozu D. Blok nr 12 był blokiem zamkniętym, nie wolno było z niego wychodzić, miał on własną izbę chorych, z której każdego tygodnia wybierano po 20 osób na zastrzyki. Ogółem liczył on ok. 395 osób, które w związku z wybieraniem na zastrzyki zmieniały się stale. Cała załoga bloku nr 12 podzielona była na następujące komanda pracy: komando krematorium I i II obejmujące około stu, a nawet i więcej więźniów, komando krematorium III i IV obejmujące ok. 60 więźniów oraz Sonderkommando liczące 60 ludzi. Sonderkommando zatrudnione było początkowo przy rozbiórce domów, a następnie pracowało przy dołach wykopanych specjalnie do palenia Żydów węgierskich. Doły te istniały już poprzednio, jeszcze przed transportami węgierskimi. Komendantem tego Sonderkommanda był SS‑man Untersturmführer Hössler. Komendantem wszystkich krematoriów w Brzezince był Oberscharführer Foss [Voss]. Ponadto byli tam zatrudnieni SS‑mani: Kurschus, Steinberg, Keller, volksdeutsch z Łodzi Kell, Scharführer Buch, Oberscharführer z Lublina, Unterscharführer Ząjc także stamtąd (Majdanek) i Oberscharführer Roll. Przy transportach nadchodzących do krematorium asystowali stale Lagerführer Schwarzhuber, Lagerkommendat, którego nazwiska nie znam i lekarz obozowy – Niemiec oraz inni z Oddziału Politycznego, których nazwisk nie znam.

Początkowo przywożono do Brzezinki więźniów autami ze stacji w Oświęcimiu. Na stacji mówiono im, że kto czuje się słaby albo niezdrów może siadać do auta i odwieziony zostanie do obozu. Dużo ludzi w to uwierzyło i w wielu wypadkach ludzie młodzi i zdrowi. Ci wszyscy przywiezieni autami szli do gazu. Ponadto z każdego transportu wybierano starców, kobiety ciężarne i dzieci i również ich gazowano. Przeciętnie gazowano z każdego transportu ok. 50 proc. W tym czasie nadchodziły transporty Żydów greckich (ok. 50 tys.), francuskich, co dwa tygodnie transport około tysiąca osób ze słynnego obozu z Francji, Belgów, Holendrów (ok. 15 tys.), Niemców, Włochów (ok. 20 tys.), duże transporty Żydów słowackich i Żydów polskich. Pamiętam, jak tylko w jednym tygodniu poszło do gazu 25 tys. Żydów z Katowic, Będzina i Sosnowca. Przyjeżdżali do gazu również Żydzi z Krakowa.

Żydzi z Theresienstadtu nie szli wprost do gazu. Umieszczono ich najpierw w żydowskim obozie rodzinnym, a wygazowano dokładnie w sześć miesięcy po przybyciu do obozu. Pierwszy transport z Theresienstadtu obejmował ok. 3500 osób, wygazowano ich wszystkich i spalono w krematorium I. Ponadto gazowano w Brzezince i palono w krematoriach różne mniejsze grupy Polaków aresztowanych pod zarzutem przynależności do organizacji politycznych. Pamiętam spalenie grupy 250 osób należących do Związku Walki Zbrojnej, której przewodniczką była pani Ela, nazwiska nie znam. Zaznaczam, że wszystkich tych ludzi palono bez rejestrowania. Nie rejestrowano więc tych wszystkich, którzy przyjeżdżali do Brzezinki wprost do gazu, zarówno starców i kobiety, a przede wszystkim dzieci i tych wszystkich, którzy podawali się za chorych. W każdym razie liczba nierejestrowanych spalonych w piecach przewyższała wielokrotnie liczbę więźniów numerowanych. Do pieca z obozu szli bowiem tylko ci, których wyselekcjonowano. Liczba spalonych nierejestrowanych wynosi kilka milionów.

Zimą na przełomie 1943/1944 r. nadszedł do Brzezinki transport obywateli amerykańskich z Warszawy liczący 1750 osób, w którym byli zarówno mężczyźni, kobiety, jak i dzieci. Ludziom tym powiedziano, że wyjeżdżają do Szwajcarii. Po przybyciu do Brzezinki pytali oni więźniów z komanda kanada, po co ich tu przywieziono, jaki los ich czeka i jeżeli mają tu zostać wymordowani, to proszą tych więźniów z kanady o pomoc, bo sami mają broń i wspólnie będą mogli się uwolnić. Więźniowie z kanady nie udzielili im jednak żadnej informacji. Cały transport przewieziono przed krematoria I i II. Tu dowiedzieli się od kogoś, że idą na śmierć, a wówczas pewna kobieta z transportu wyrwała pistolet Quakarnackowi i zastrzeliła Rapportführera Schillingera. Inne kobiety rzuciły się na SS‑manów, atakowali czym kto miał i mógł. SS‑mani zażądali pomocy, która nadeszła – większość z transportu rozstrzelano i wymordowano granatami, resztę wygazowano w krematorium II i wszystkie zwłoki spalono.

Pamiętam również incydent, gdy pewien rosyjski jeniec wojenny, który miał być rozstrzelany wraz z czterema swoimi towarzyszami, wyrwał SS‑manowi karabin, nie zdołał jednak zrobić z niego użytku – został obezwładniony.

Jakoś w lipcu 1944 r. nadszedł pierwszy transport Węgrów. Był to pierwszy transport, który podstawiono wagonami aż pod krematoria, po wybudowanej w tym celu specjalnej bocznicy. Wyładownia znajdowała się naprzeciw krematorium I i II, mniej więcej w połowie przed wejściem do obozu kobiet między obozem C i D.

W tym czasie mordowano w Brzezince przeciętnie ok. 18 tys. Węgrów dziennie. Z nadchodzących transportów, które przychodziły całymi dniami, jeden po drugim, wybierano ok. 20 proc. i umieszczano w obozie. Rejestrowano ich seriami A i B. Resztę gazowano i palono w piecach krematoryjnych. W tych wypadkach, gdy nie zebrano odpowiedniej ilości, strzelano do więźniów i palono ich w dołach. Regułą było, iż komorę gazową stosowano dopiero do grup ponad 200 osób, poniżej tej liczby nie opłacało się jej uruchamiać. Zdarzało się, iż przy rozstrzelaniu nad dołem niektórzy więźniowie się bronili lub dzieci płakały, a wówczas Oberscharführer Moll wrzucał tych ludzi żywcem do ognia w dołach.

Na własne oczy widziałem następujące sceny. Moll kazał usiąść nagiej kobiecie na zwłokach w pobliżu dołu, sam strzelał do więźniów i wrzucał ich do ognia w dole, a owej kobiecie kazał skakać i śpiewać. Robiła to oczywiście w nadziei, że dzięki temu uratuje swoje życie. Po rozstrzelaniu wszystkich Moll zastrzelił i tę kobietę, którą następnie spalono. Innym razem Moll znalazł u pewnego młodego chłopca z naszej grupy kilka pierścionków i zegarek. Zatrzymał tego chłopca w krematorium, wsadzili go do pieca, podpalili papierami, następnie wyjęli z pieca, powiesili za ręce, katowali i przesłuchiwali, żeby dowiedzieć się, skąd ma znalezione przy nim rzeczy. Oczywiście powiedział wszystko, zdradził więźnia, od którego rzeczy te dostał, następnie podpalony został do pasa benzyną i na rozkaz uciekać musiał w stronę drutów. Tam został rozstrzelany.

W związku ze wzmożoną pracą w krematorium od chwili, gdy zaczęły nadchodzić transporty węgierskie, powiększono naszą grupę do 900 osób. Grupa ta licząca początkowo, jak już wspomniałem, ok. 400 osób zmniejszyła się wcześniej, gdyż na początku 1944 r. wysłano 200 więźniów z tej grupy do Majdanka. Uczyniono to w związku z udaną ucieczką jednego z więźniów. Więzień ów został rozstrzelany razem z czterema innymi siedem kilometrów poza obozem, a za karę wybrano 200. Oświadczono im, że pojadą jako specjaliści do Majdanka do obsługi krematoriów. Okazało się, że ludzie ci zostali po przybyciu do Majdanka rozstrzelani, a następnie spaleni.

Na początku 1944 r. do obozu w Brzezince przyszedł z Majdanka transport obejmujący 300 polskich Żydówek oraz 19 jeńców sowieckich i jednego więźnia niemieckiego, którym był kapo z Majdanka. Mężczyzn umieszczono w bloku 13. w Sonderkommandzie przydzielając ich do pracy w krematorium. Zaś owe 300 kobiet przetrzymano przez trzy dni w saunie, tj. kąpieli, poczym zaprowadzono je do krematorium, gdzie w nocy zostały rozstrzelane i spalone. O tym fakcie rozstrzelania i spalenia wszystkich Żydówek wiem bezpośrednio od moich współtowarzyszy z Sonderkommanda, którzy mieli dyżur tej nocy i byli naocznymi świadkami rozstrzelania, a potem brali udział w paleniu trupów. Cały ten transport rozstrzelanych Żydówek nie był oczywiście nigdzie rejestrowany.

Przed moim przybyciem do Birkenau do obsługi krematorium został utworzony obóz cygański tzw. lager E. Był to obóz, gdzie Cyganie spędzeni z różnych krajów przebywali z żonami i dziećmi, liczył kilkanaście tysięcy ludzi. Byli oni zarejestrowani w obozie jako specjalna grupa cygańska i mieli odrębną numerację, wyróżniającą się tym, iż do numeru wytatuowanego dodawano im literę „Z”, którą też nosili na ubraniu. Pozostawiono im ich własne ubrania cywilne, mieli własną pościel i pieniądze oraz kosztowności, których im nie odebrano. Posiadali też w obozie kantynę, w której mogli nabywać: papierosy, piwo, mydło, wodę sodową, cebulę i ciastka po specjalnie wygórowanych cenach. Szefem kantyny był Niemiec, a obsługiwał ją więzień cygański. Z żywności, poza ciastkami, nie można było niczego dostać. Przez dłuższy czas Cyganie zaopatrywali się w tej kantynie, dopóki mieli pieniądze, później jednak pieniędzy im brakło i cierpieli z głodu tak samo, jak i inni więźniowie. Dostęp do obozu Cyganów był oczywiście innym więźniom zakazany. Mimo to można się było tam dostać za specjalną łapówkę, wręczoną SS‑manowi, który był Blockführerem. Wykorzystywali ten fakt więźniowie, których stać było na łapówkę w postaci pudełka papierosów i wchodzili za jego zezwoleniem do obozu Cyganów, gdzie odbywali stosunki z Cygankami. One przymierając głodem oddawały się za papierosy lub za inną drobnostkę. Mężowie, czy ojcowie Cyganek godzili się na ten stan rzeczy, gdyż i oni tak samo przymierali z głodu i chcieli z tego procederu skorzystać. Zasadniczo Cyganie nie byli używani do robót poza obozem. Wykonywali tylko pracę wewnątrz obozu cygańskiego. Życie ich jednak nie było w niczym znośniejsze od życia innych więźniów, zwłaszcza w tym okresie, gdy im już brakowało pieniędzy. Obchodzono się z nimi tak samo brutalnie, jak i z innymi więźniami. Codziennie umierało w obozie na skutek wycieńczenia czy też pobicia, około stu Cyganów, z czego 60 proc. stanowiły dzieci. Wobec tego na wiosnę 1944 r. z całego obozu cygańskiego pozostało tylko ok. 3000 osób.

W tym to właśnie czasie Niemcy resztę Cyganów zlikwidowali przez zagazowanie. Stało się to w ten sposób, że najpierw zarząd obozu ogłosił im, że zdolni do pracy mogą się zgłosić jako ochotnicy na wyjazd do pracy poza Oświęcim. Gdy część z nich istotnie się zgłosiła, załadowali ich na auta i zawieźli do obozu w Oświęcimiu. Pozostałych w obozie Cyganów w kilka dni potem spędzono przed krematorium w Brzezince (było to krematorium IV), równocześnie przywieziono z powrotem pod to samo krematorium tych Cyganów, których przed kilkoma dniami wywieziono do Oświęcimia i wszystkich razem, po uprzednim rozebraniu ich, wtłoczono do sal krematoryjnych, gdzie zostali zagazowani, a następnie spaleni w dołach koło tego krematorium, gdyż paleniska krematorium IV były w tym czasie nieczynne. Byłem świadkiem tego zagazowania Cyganów, tak jak pozostali członkowie Sonderkommando.

W tym samym czasie, kiedy gazowano transporty Żydów węgierskich, tzn. pod koniec wiosny i na początku lata 1944 r., zagazowano również ok. 50–60 tys. Żydów z Łodzi i ok. 30 tys. Żydów z Theresienstadtu. Obsłudze z naszego Sonderkommanda powiedziano, że przyjdą większe transporty „surowca”, tzn. ludzi przeznaczonych do gazu. Wkrótce po tej zapowiedzi zaczęto zwozić z Theresienstadtu transporty od tysiąca do dwóch tysięcy osób oraz z Łodzi, równie liczne transporty, z których przy wyładowaniu tylko niewielką część przeznaczono do obozu, a resztę przywożono wprost do krematorium (bez jakiejkolwiek ewidencji) i gazowano, a następnie palono w krematoriach i dołach. Liczbę spalonych Żydów z Theresienstadtu i z Łodzi ustaliłem biorąc udział w obsługiwaniu krematorium w tym czasie. Miałem możliwość naocznie liczyć palonych na moich oczach. Do tego dodałem liczbę spalonych osób, o których mówili mi moi współtowarzysze w Sonderkommando, którzy obsługiwali krematorium w innej niż ja szychcie.

Tu nadmienię, o czym zapomniałem wspomnieć uprzednio, że jeśli chodzi o liczbę spalonych w tym czasie Żydów z transportów węgierskich to wynosiła ona przeszło pół miliona osób.

Krematoria w Birkenau czynne były od początku 1943 r. do jesieni 1944 r. Ja przybyłem do Birkenau latem 1943 r. wraz z siedmioma innymi. Wcielono nas do istniejącego już Sonderkommanda, które przed utworzeniem krematoriów w Birkenau spalało także w specjalnych dołach [przy] tzw. bunkrach nr 1 i 2. Na podstawie moich własnych spostrzeżeń i rozmów z innymi więźniami z Sonderkommanda dochodzę do wniosku, że w czasie istnienia Sonderkommanda, a istniało ono około dwóch lat, spalono w krematoriach i bunkrach w Birkenau ogółem nie mniej niż dwa miliony osób. Liczba ta nie obejmuje osób spalonych w Birkenau przez istniejące poprzednio różne Sonderkommanda, które zostały zlikwidowane przez SS‑manów i nie mogły nam udzielić informacji o ilości spalonych osób w czasie istnienia tychże Sonderkommand.

Muszę podkreślić, że w obozie wciągane do stanu więźniów i oznaczone numeracją były tylko te osoby, które były przeznaczone do wykonywania różnych robót. Natomiast nie numerowano i nie przeprowadzano przez ewidencję stanu obozu zarówno wszystkich tych, którzy z transportu szli wprost do zagazowania, jak i tych, którzy z różnych względów nie byli od razu likwidowani, lecz z góry przeznaczeni na spalenie czekali na swą kolejkę w specjalnych odosobnieniach. Przykładem tego był tzw. obóz Meksyk, który został wybudowany pod koniec 1943 r. z przeznaczeniem, jak nam wówczas mówiono, dla Anglików i Amerykanów. Jednakże ani Anglików, ani Amerykanów tam nie osadzano, natomiast zapełniono ten obóz kobietami i dziećmi z transportu Żydów węgierskich. Wprowadzono je tam wtedy, gdy większe partie transportów węgierskich kierowano wprost do krematoriów. Żydówki te i ich dzieci nie były zatrudnione do żadnej pracy, lecz prawie bez jedzenia i w kiepskim odzieniu, bez koców trzymano ich przez kilka miesięcy w niewykończonych barakach obozu Meksyk. W tych warunkach ludzie masowo umierali. Trupy ich więc odstawiano do krematorium. Ponad to odstawiano do krematorium i te spośród owych osób, które jako tzw. muzułmanie były już żywymi trupami. Jeśli zdarzyło się, że w obozie tym przyszedł na świat noworodek, to zabierano go do krematorium, tam rzucano jak kamień do sali i rozstrzeliwano. Tym sposobem większość mieszkańców Meksyku została na raty zlikwidowana, a część wywieziona poza Oświęcim.

Muszę wspomnieć jeszcze o jednym. W obozie cygańskim, o którym była powyżej mowa, nadzór lekarski sprawowali lekarze Żydzi. Po zagazowaniu całego obozu cygańskiego zarząd obozu w Birkenau zwrócił się do tych lekarzy, aby stwierdzili, że Cyganie chorowali na różne zakaźne choroby. Ponieważ lekarze takiego niezgodnego z prawdą orzeczenia nie chcieli podpisać, zostali przydzieleni do kompanii karnej, a następnie wywiezieni z Birkenau.

Co do samego procesu gazowania należy dodać, że gdy przywożono do krematorium zniedołężniałych starców, dzieci lub osoby chore, to nie kazano im schodzić z auta, lecz podnosząc przednią część wozu do góry wysypywano ich na podwórko, tak jak to czynią ci, którzy wysypują z wozu śmieci do specjalnych dołów. Gdy się zdarzyło, że po procesie gazowania kazano nam wrzucać trupy do pieca, a my natrafiliśmy na kogoś, kto się jeszcze ruszał, nie chcieliśmy takiego żywcem wrzucać do pieca, wówczas jeden z SS‑manów dobijał go kulą z rewolweru.

W lecie 1944 r. my z Sonderkommanda wiedząc, że praktyka niemiecka jest taka, iż po pewnym czasie zespół Sonderkommanda jest likwidowany postanowiliśmy zorganizować ucieczkę przy pomocy buntu. Po porozumieniu się z innymi oddziałami obozu, w szczególności z sauną, kanadą, sowieckimi jeńcami i obozem kobiecym (FKL [Frauenkonzentrationslager]) istotnie doszło do powstania, które jednak nie przyniosło nam zamierzonego celu, albowiem SS‑mani zdołali opanować sytuację i stłumić tę próbę. Zginęło przy tym czterech Unterscharführerów, 12 SS‑manów zostało rannych, a spośród więźniów zostało zabranych 455 osób. W związku z tym powieszone zostały cztery kobiety, ale dopiero po sześciu miesiącach, gdy im udowodniono, że brały udział w dostarczaniu nam broni.

Tuż przed próbą powstania zamierzałem zbiec z obozu, w związku z tym znalazłem się na terenie innego komanda. Tam przechwycono mnie i jako karę za przebywanie poza swoim komandem wymierzono mi jednorazowo 200 kijów. Gdyby wiedzieli, że zamierzałem uciekać, byliby mnie rozstrzelali.

Na terenie obozu w Birkenau, tuż w pobliżu krematorium, zakopałem w ziemi aparat fotograficzny, resztki gazu w puszce metalowej oraz zapiski w języku żydowskim odnoszące się do stanu liczebnego transportów nadchodzących do gazu. Miejsca, w których się znajdują te przedmioty, pamiętam i mogę je w każdej chwili wskazać. Gdyby Komisja odkryła je przypadkowo sama, to oczywiście wyrażam zgodę na zatrzymanie ich i zrobienie z nich właściwego użytku, gdyż zapiski poczynione zostały ku pamięci dla potomnych, jako że my nie mieliśmy nadziei na doczekanie wolności.

W najbliższych dniach zamierzam udać się do Oświęcimia w sprawach osobistych. Potem wyjeżdżam przez Czechosłowację do Francji. Nadmieniam, że w przyszłości używać będę imienia i nazwiska Stanisław Jankowski, które przybrałem jeszcze w trakcie pobytu we Francji, aby przed Niemcami ukryć swe prawdziwe nazwisko. Od tej chwili, aż do dnia dzisiejszego tego nazwiska używam.

Końcowy czas w Oświęcimiu, a raczej w Birkenau, spędziłem w ten sposób, że gdy się zaczęła likwidacja obozu przez Niemców, mój kapo, który ze mną pracował przez dwa lata, zdołał mnie uchronić od wcześniejszego wyjazdu z obozu. Pozostałem tam więc aż do 18 stycznia 1945 r. W dniu tym wyprowadzono mnie z większym transportem ok. 7000 ludzi i skierowano na zachód. W miejscowości Königsdorff [Jastrzębie‑Zdrój] koło Rybnika udało mi się zbiec z transportu i po dwumiesięcznej tułaczce dotrzeć do przednich oddziałów wojsk sowieckich. Miało to miejsce w ostatnich dniach marca 1945 r. w Wodzisławiu koło Rybnika. Od tej chwili zażywam pełnej wolności.

Protokół niniejszy został mi odczytany i jako wiernie oddający treść mych zeznań podpisany przeze mnie.

Na tym czynność i protokół niniejszy zakończono.