KAZIMIERZ SMOLEŃ

Kraków, dnia 14 kwietnia 1945 r. Ja, prokurator dr Wincenty Jarosiński, członek Komisji Badania Zbrodni Niemiecko-Hitlerowskich w Oświęcimiu, przy współudziale posła Krajowej Rady Narodowej, a zarazem członka tejże Komisji Heleny Boguszewskiej-Kornackiej, na zasadzie art. 20 przepisów wprowadzających kpk, w związku z art. 107 i 115 kpk, przesłuchałem w charakterze świadka byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu Kazimierza Smolenia, oznaczonego nr. 96 238, który zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Kazimierz Smoleń
Data i miejsce urodzenia 15 listopada 1917 r. w Łysej Górze, pow. Brzesko
Imiona rodziców Michał i Aniela z Mytników
Miejsce zamieszkania Kraków, ul. Basztowa 4 m. 14
Narodowość i przynależność państwowa polska
Wyznanie rzymskokatolickie
Zajęcie urzędnik spółdzielni „Społem”, student I roku Studium Spółdzielczego przy UJ w Krakowie
Stan cywilny wolny
Karalność nie

14 stycznia 1943 r. o godz. 5 rano przyjechałem do jednego ze swoich kolegów do Nowego Sącza. W chwili zbliżania się do jego [domu] zauważyłem stojące przed budynkiem auto. Nie zwróciłem jednak na nie specjalnej uwagi. W chwili, gdy chciałem wejść do bramy, z auta wysiadło dwóch, jak się później przekonałem, gestapowców, którzy bez jakiegokolwiek pytania polecili mi wsiąść do auta. Oprócz tych dwóch gestapowców w samochodzie znajdował się jeszcze szofer. Autem tym przewieziono mnie do budynku, gdzie mieściło się miejscowe gestapo. W pokoju, do którego mnie wprowadzono, rozpoznałem jednego z tych gestapowców, którzy mnie przywieźli. Był to znany mi z widzenia Górka, mieszkaniec Nowego Sącza (imienia jego nie znam).

Po wprowadzeniu mnie do pokoju ów Górka wyjął z kieszeni jakieś pismo i przeczytawszy je cicho oświadczył, że sprawę tę musi rozstrzygnąć sam szef gestapo – Hamann. Wówczas domyśliłem się, że chodzi tu o jakiś donos, w którym zawarty był poważniejszy zarzut, ponieważ tylko [takie] sprawy szły do Hamanna. Do pokoju szefa wprowadzono mnie po upływie pół godziny (nadmieniam, że przeprowadzono uprzednio u mnie osobistą rewizję, w trakcie której niczego nie znaleziono). Hamann zadał mi kilka pytań, m.in. czy należę do organizacji. Wyjaśniam, że nie było to pytanie, lecz wmawianie mi, iż gestapo jest w posiadaniu informacji, że należę do organizacji, że kolportuję ulotki i że przewożę jakieś rozkazy z Krakowa. Wobec powyższego wezwał mnie, abym się przyznał, a kiedy ja wszystkim insynuacjom zaprzeczyłem, wówczas Hamann oświadczył z ironią: „Zobaczymy, czy pan nie powie prawdy”, po czym polecił jednemu z mundurowych odprowadzić mnie do celi.

Popołudniu ponownie wezwano mnie na przesłuchanie do Hamanna. Przesłuchanie to trwało od godz. 14.00 do 17.00. Na początku zadał mi to samo pytanie co rano, a gdy wszystkiemu zaprzeczyłem, przystąpiło do mnie dwóch mężczyzn w mundurach, którzy zaczęli mnie bić po twarzy. Mężczyzn tych określam mianem oprawców. Po chwili posadzili mnie oni na kozioł, podobny do tych, których używa się po wsiach do rżnięcia drzewa, posadzili mnie okrakiem w ten sposób, że musiałem podnieść kolana, a następnie między ręce, w stawie łokciowym, i pod kolana włożyli mi sztaby żelazne. Ręce związano mi rzemieniem, byłem wobec tego całkowicie pozbawiony swobody ruchów. Wyjaśniam, że na tym koźle byłem zawieszony, nie siedziałem na nim – tworzyłem jakby huśtawkę. Stąd pochodzi nazwa takiego przyrządu w języku więziennym – „huśtawka”. Następnie jeden z owych żołnierzy popychał mnie, a drugi w tym samym czasie bił mnie jakąś plecionką zrobioną z grubych przewodów elektrycznych namoczonych uprzednio w wodzie. Bicie to trwało przez ok. 15 min, a w czasie tego odczuwałem potworny ból i byłem już nieco oszołomiony. Kiedy skończono mnie bić, a znajdowałem się jeszcze w pozycji wiszącej, zapytano mnie, czy teraz będę mówił prawdę. Na moją odpowiedź, że od początku mówię prawdę, zdjęto mnie z owej „huśtawki” i zaczęto w sposób nieco łagodniejszy przekonywać mnie o bezsensowności uporu i konieczności przyznania się do zarzuconych mi czynów. Czynił to sam Hamann. Znałem go z opowiadania, jako człowieka z którego rąk, nikt po przyznaniu się do jakiegokolwiek przestępstwa, żywy nie wyszedł i dlatego zdawałem sobie sprawę z tego, że sytuacja, w jakiej się obecnie znajduję, jest bardzo poważna. Powtarzając jeszcze raz, że mówię prawdę, oświadczyłem wprost Hamannowi, że do niczego się nie przyznam, jestem bowiem przekonany, że przyznając [się do] wmawianych mi zarzutów i tak żyć nie będę. Wówczas Hamann polecił odprowadzić mnie na noc do ciemnicy mówiąc do mnie przy tym w sposób ironiczny: „Niech się pan do jutra namyśli”.

Ciemnica było to miejsce w małej piwniczce bez okna, o podłodze betonowej, pokrytej około pięciocentymetrową warstwą wody. Ściany były zupełnie wilgotne – dopływ powietrza bardzo utrudniony. Od chwili zatrzymania mnie aż do godz. 9.00 rano nie otrzymałem [ani] nic do jedzenia, ani do picia. Dopiero o godz. 9.00 przyszedł do ciemnicy nieznany mi klucznik, który przyniósł mi garnuszek czarnej, gorzkiej kawy i około cztery deko czarnego chleba. Dodaje, że ciemnica o której zeznaję, znajdowała się w więzieniu nowosądeckim, oddalonym o jakie 500 m od budynku, gdzie mieściło się gestapo. Po przesłuchaniu u Hamanna, tam mnie właśnie odprowadzono. W jakąś godzinę po spożyciu śniadania, a było to już 15 stycznia, przyszedł do ciemnicy strażnik więzienny, profos „Johan”, gestapowiec, i skuwszy mnie w kajdany amerykańskie odprowadził do budynku gestapo. Wprowadził mnie do pokoju, w którym zauważyłem najrozmaitsze przyrządy. Na pierwszy rzut oka poznałem, że są to narzędzia tortur, za pomocą których wymuszano zeznania. W pokoju tym oprócz mnie znajdował się jakiś „referent” nieznany mi wcześniej i tych dwóch mundurowców, którzy uprzednio na „huśtawce” u Hamanna mnie bili. „Referent” ów zadał mi kilka pytań odbiegających nieco od tematu, a dotyczących stosunków osobistych, po czym z kolei zaczął powtarzać pytania, a raczej zarzuty stawiane mi ubiegłego dnia przez Hamanna. Gdy i tym razem kategorycznie zaprzeczyłem, bym poczuwał się do jakiejkolwiek winy, przystąpili do mnie obaj „oprawcy”. „Referent” dał im znak wzrokiem, a ci, obchodząc się ze mną brutalnie, związali mi ręce łańcuchem, a następnie wciągnęli na specjalnie w tym celu przygotowany słup, tak że tylko końcami palców mogłem dotykać ziemi, całe zaś ciało wisiało na wykręconych do tyłu rękach ([był to tzw.] słupek). Wisiałem [tak] przez około trzy kwadranse. W tym czasie zmuszano mnie do potwierdzenia postawionych mi zarzutów, a gdy oświadczyłem im: „Możecie mnie panowie zabić, a ja nic innego nie powiem, bo ja przez cały czas mówię prawdę”, zdjęto mnie ze słupka, pozwolono mi usiąść na krześle, a nawet poczęstowano mnie papierosem. Obawiając się, czy papieros nie zawiera jakichś środków odurzających, odmówiłem zapalenia. Z tej samej przyczyny odmówiłem wypicia wódki, którą mnie następnie poczęstowano. Ponieważ byłem bardzo głodny, zjadłem tylko dwie kromki chleba z masłem, którymi mnie gestapowcy poczęstowali. W tym czasie zmuszano mnie, abym przyznał się do winy obiecując mi w zamian za to zwolnienie. To badania trwało prawie do południa, po czym zamknięto mnie w nieużywanym klozecie, gdzie przebywałem do godz. 15.00. O tej godzinie wprowadzono mnie znowu do owego pokoju i ci sami ludzie poczęli ponownie wmawiać mi uprzednio postawione mi zarzuty z tym, że bito mnie stale rękami, kopano i popychano. O godz. 17.00 odprowadzono mnie skutego z powrotem do piwnicy w więzieniu. Nazajutrz odprowadzono mnie o godz. 9.00 na przesłuchania do budynku gestapo, do tego samego pokoju, co poprzedniego dnia. Przesłuchanie prowadził ten sam „referent”. Następnie podyktował maszynistce protokół moich zeznań.

Tak przesłuchanie, jak i protokół, były w języku niemieckim. Językiem tym nie władam, ale go dość dobrze rozumiem. Po spisaniu protokółu, maszynistka-tłumaczka, przełożyła mi jego treść, z której dowiedziałem się, że wbrew moim zeznaniom przyznaję się do tego, że należałem do tajnej organizacji, kolportowałem ulotki i byłem łącznikiem między [Nowym] Sączem a Krakowem. Gdy podpisania tego protokółu kategorycznie odmówiłem, wówczas z sąsiedniego pokoju wbiegło dwóch tych samych co poprzednio „oprawców” w mundurach i z całą furią poczęli mnie bić nahajami, gdzie popadło, po głowie, plecach i innych częściach ciała. Gdy mdlałem polewano mnie zimną wodą i znów bito, aż do ponownego omdlenia. Czy żądali czegoś w tym czasie ode mnie, kto mnie bił później i jak długo to wszystko trwało – tego nie wiedziałem. Przypominam sobie, że w czasie chwilowego odzyskania świadomości bito mnie jakimś młoteczkiem po udach. Dopiero wieczorem zbudziłem się, odzyskałem przytomność, zobaczyłem, że znajduję się w tym samym co wczoraj nieużywanym klozecie. Tegoż wieczora skutego odprowadzono mnie do celi więziennej. Przez dwa następne dni nie brano mnie na przesłuchanie.

W tym czasie do więzienia w Nowym Sączu przyprowadzano masowo ludzi, których łapano na ulicach [Nowego] Sącza i w okolicy. Ludzi tych następnie wywożono do więzienia w Tarnowie. 19 stycznia 1943 r. doprowadzono mnie z powrotem do Hamanna. Zapytał mnie, jak się czuję, a następnie, dlaczego nie podpisałem protokołu. Gdy oświadczyłem, że treść protokołu jest niezgodna z moimi zeznaniami i że wolę, ażeby mnie zabito, aniżeli tak katowano, Hamann podyktował nowy protokół, w którym skonkretyzował zarzuty stawiane mi i stwierdził, że nie poczuwam się do winy. Fakt, że ostatnie przesłuchanie odbyło się tak szybko i bez bicia, należy przypisać temu, iż gestapo nowosądeckie było w tym czasie zajęte przesłuchiwaniem masowo napływających ludzi i wysyłania ich do Tarnowa. Przypuszczam, iż tylko ta okoliczność uchroniła mnie od śmierci.

Po trzech dniach odesłano mnie jako groźniejszego przestępcę, skutego w kajdany, razem z transportem ok. 80 ludzi, do więzienia w Tarnowie, gdzie przebywałem do 28 stycznia 1943 r., w którym to dniu koleją odesłano mnie w grupie 1200 mężczyzn i 800 kobiet do obozu w Oświęcimiu.

Pokój katowni znajdował się na 1. piętrze, miał dwa okna, które stale były zasłonięte storami i dwoje drzwi. W kącie na wprost wejścia stało biurko, obok stolik maszynistki i szafa. Po przeciwnej zaś stronie stał stół z krzesłami. Na tej ścianie, w której znajdowało się wyjście z korytarza, był właśnie ów „słupek”, obok „huśtawka”, dalej krzesło przypominające wyglądem krzesła dentystyczne i wiadra z harapami.

28 stycznia 1943 r. obwieszczono nam w więzieniu w Tarnowie, że wyjeżdżamy i w tym celu spędzono nas wszystkich na podwórze więzienne. Przypuszczaliśmy, że jedziemy do obozu w Oświęcimiu, gdyż tak nam powiedzieli Polacy, strażnicy w więzieniu. Komendant transportu oświadczył nam jednak na dworcu, że zostaniemy wywiezieni na roboty do Niemiec oraz ostrzegł nas, aby nikt nie odważył się uciekać – w razie [podjęcia] takiej próby uczestnicy transportu zostaną zdziesiątkowani. Na dworzec prowadzono nas w grupach po 200 osób. Pod silną eskortą policji i SS załadowano nas po sto osób do wagonów bydlęcych, po czym wagony zamknięto. Po przyjeździe transportu na stację do Krakowa, jak się później dowiedzieliśmy, do pociągu tego załadowano więźniów z Montelupich w liczbie 500 osób. Do Oświęcimia przyjechaliśmy na dworzec towarowy o godz. 8.00 wieczorem. Dworzec w Oświęcimiu oświetlono reflektorami. Bezpośrednio po otwarciu wagonu usłyszałem głośne wrzaski: „Los, aussteigen, schnell!” i zauważyłem większą ilość SS-manów, którzy trzymając w jednej ręce rewolwery – drugą, w której posiadali harapy, bili bezlitośnie wysiadających więźniów. Początkowo sądziliśmy, że zostaniemy z dworca do obozu przewiezieni autami, które stały w pobliżu puste. Później jednak zauważyliśmy, że auta odjechały, a nas ustawiono w piątki i wśród szpalerów przybyłych SS-manów i konwojentów transportu, pędzono biegiem około trzy kilometry do Brzezinki. Nadmieniam, że nawierzchnia drogi cała była pokryta lodem, wobec czego ludzie łatwo upadali. Kto zaś upadł, tego bez miłosierdzia bito i kopano, aż kończył życie. Jak się później dowiedziałem, auta, które odeszły z dworca puste, miały służyć do przewiezienia więźniów-Żydów wprost do komory gazowej. Oprócz SS-manów zauważyłem w chwili przybycia do Oświęcimia na dworcu grupy więźniów ubranych w pasiaki, którzy na polecenie SS-manów przeglądali opróżnione wagony. Było to tzw. komando kanada. Już w czasie drogi zabito ok. 20 ludzi z naszego transportu, bardzo wielu zaś pobito. Niesamowite wrażenie zrobiło po przejściu tzw. czerwonej bramy w Brzezince tysiące świateł na drutach kolczastych, którymi obóz był kilkakrotnie opasany. Na pierwszy rzut oka rzuciły mi się w oczy również baraki drewniane i murowane. Było ich ok. 400. Po przyjeździe do właściwego obozu zauważyliśmy przed każdym barakiem grupy więźniów składające się z ok. 200 osób. Była pora po-apelowa. Rozdzielono wówczas mężczyzn i kobiety na grupy, po czym grupę mężczyzn skierowano na oddział męski, a kobiety do obozu kobiecego. Ja z grupą 500 osób dostałem się do tzw. Zugangsblock nr 22.

Blok ten był zupełnie pusty i służył do spisywania personaliów więźniów. Barak był typu stajennego, przedzielonym przewodem piecowym w formie długiej skrzyni na dwie części. Nas zostawiono w jednej części, w drugiej zaś z prawej strony spisywano jeszcze Żydów, którzy uprzednio przybyli z Wołkowyska. Spisu dokonywali więźniowie. Mówiono po polsku. Dodaję, że spisu naszego dokonano w dwa dni później, ponieważ w tym dniu przybyło do obozu ok. 5000 ludzi w czterech transportach – z Tarnowa, Krakowa, Teresina, Wołkowyska i z Łodzi. W trakcie spisywania Żydów, bezpośrednio po wpędzeniu nas do baraków, zjawili się w tam więźniowie inaczej ubrani niż inni, w kurtkach granatowych z zielonymi winklami i namawiali więźniów, by wszystko, co posiadają wartościowego, im oddawali, gdyż i tak to wszystko zostanie im zabrane. Każdy z tych więźniów miał w ręce laskę, a na ramieniu opaskę żółtą z napisem „Kapo”. Byli to sami Niemcy, gdyż mówili wyłącznie po niemiecku. Niektórzy z nowoprzybyłych więźniów oddawali wartościowe rzeczy.

Od 27 stycznia 1943 r. [kiedy to] rano dostaliśmy w więzieniu w Tarnowie garnuszek czarnej kawy, a następnego dnia po kawałeczku suchego chleba, [nic więcej nam nie dano aż] do 29 [stycznia] do godz. 10.00 rano. Każdy z nas miał wielkie pragnienie i chciał koniecznie napić się wody, ale przybyli do nas więźniowie-Polacy, którzy już jakiś czas w obozie przebywali, [i] ostrzegli nas, by wody nie pić, gdyż jest ona niezdrowa i powoduje biegunkę. Natomiast przynieśli nam beczkę z kawą, z której tylko słabi spośród nas mogli skorzystać i to po garnuszku. Kawa ta nie była nam oficjalnie przydzielona, a z pewnością przez więźniów skradziona, jak się w języku więziennym mówiło – „zorganizowana”.

29 stycznia o godz. 4.00 rano, a była to ciemna noc, wypędzono nas z baraku na plac przed nim. Wówczas stwierdziłem, że z mojej grupy, która liczyła 500 ludzi, dwóch już nie żyje. Zwłoki ich ułożono obok nas na placu, aby stan liczbowy się zgadzał. O godz. 7.00 zjawił się żołnierz SS-man, który odebrał od starszego blokowego raport. Starszym blokowym był Żyd, gdyż na boku miał gwiazdę, a na rękawie czerwoną opaskę z nr. 22. Tenże blokowy jeszcze przed przyjściem SS-mana ustawił [nas] w szeregi dziesięciorzędowe i począł ćwiczyć. Polecił on nam przed każdym żołnierzem SS-manem zdejmować czapkę, na komendę „Mutzen auf, mutzen ab” musieliśmy czapki na tempo zdejmować i zakładać.

Bezpośrednio po apelu zauważyłem obraz, który wywarł na mnie największe wrażenie i pozostanie w mojej pamięci na całe życie, a mianowicie, z każdego baraku więźniowie wynosili po kilkanaście do kilkudziesięciu trupów innych osadzonych, już rozebranych, układali je na rolwagach, względnie sankach i przewozili do specjalnej szopy, trupiarni, zwanej Leichenhalle. Obraz ten powtarzał się potem codziennie. W pierwszym dniu obliczyłem ilość trupów, które obok mnie przewieziono na ok. 200, a później znacznie więcej – śmiertelność bowiem wzrastała, dochodząc do 500 osób dziennie. Większość tych trupów przynoszono na wieczorny apel już z komand pracy. Potem przenoszono je do bloków, a następnie po rannym apelu wywożono do trupiarni. Byli to przeważnie ludzie zabici przez kierownika robót, tzw. kapo.

Drugą rzeczą, która zwróciła moją uwagę, był budynek, obok którego stał wysoki komin położony w odległości ok. 80 m od bloku nr 22, położony za drutami ogradzającymi obóz, tzw. Effektenkammer. Zapytany przeze mnie jeden ze starszych więźniów, co to jest za dom, oświadczył mi: „To jest fabryka, w której ty za kilka tygodni zostaniesz spalony”. W pierwszej chwili nie zdawałem sobie sprawy z treści odpowiedzi. Później dowiedziałem się, że obiekt ten to było rzeczywiście krematorium, które niedawno zostało wykończone. Komór gazowych jeszcze wówczas nie było, a zatruwano gazem w domku położonym za lasem. Domek ten był koloru białego, pokryty był dachówką, a został skonfiskowany jakiemuś włościaninowi. Prócz tego domku, znajdowała się obok niego uszczelniona stodoła, czy też szopa, w której również truto gazem. Zagazowanych palono na stosach drzewa polewanego naftą, czy ropą. W krematorium, o którym mówiłem, palono jedynie trupy wynoszone z obozu. Wiem dokładnie, że w tym czasie budowano już komory gazowe przy krematorium I oraz że budowano kolejne trzy krematoria wraz z komorami gazowymi. O tym wszystkim przekonałem się naocznie, ponieważ w czasie późniejszego pobytu w obozie byłem zatrudniony przy budowie tychże.

29 stycznia o godz. 10.00 każdy z nas otrzymał po kawałku chleba (ok. 350 g), a ok. godz. 12.00 zupę z pokrzyw. Na placu przed blokiem staliśmy cały dzień, aż do apelu wieczornego, tj. do godz. 9.00, w błocie, ponieważ była odwilż. Wtedy zabrano nas do bloku 20., tzw. kwarantannowego. Kolacji już nie dostaliśmy. Blok ten podzielony był na cztery izby. Po bokach pod ścianami stały jak gdyby szafy, tzw. buksy, z wnękami o szerokości 180 cm, długości około dwóch metrów, wysokości ok. 80 cm. Wyglądały jak skrzynie, z jednej strony otwarte, bez przedniej ściany, ustawione piętrowo jedna na drugiej, jak kojce na króliki. Skrzynie te służyły za prycze. W każdej z nich spało od dziewięciu do dwunastu więźniów, o obróceniu się na bok nie było mowy. Spaliśmy tak, że się nikt nie rozbierał.

Nie było ani sienników, ani poduszek, a jedynie na wszystkich od czterech do pięciu koców. Podłoga w bloku była z cementu, wobec czego śpiący w najniższym buksie spali na kamieniu. W bloku nie było w ogóle sufitu, a jedynie dach kryty heraklitem. Okna nie nadawały się do otwarcia, gdyż tak już były zbudowane. Nie było ani wody, ani ustępów. Wody w ogóle w całym obozie nie było, a jedynie kuchnia i łaźnia czerpały wodę ze studni.

W bloku tym umieszczono nas w liczbie 960 osób. Następnego dnia o godz. 4.00 wypędzono nas znowu na plac przed blokiem. Przy wyjściu każdy otrzymał porcję chleba i około dwa deko marmolady, a następnie już na placu trochę zimnej kawy, którą rozlewano do misek. Z jednej miski musiało pić kilka, czy kilkanaście osób, po kilka łyków. Od apelu porannego aż do wieczora staliśmy wszyscy na polu w okropnych wprost warunkach. Plac był bardzo mały, stromy, a w najniższej części roztopy stworzyły bajoro, więc musieliśmy się gnieść wszyscy w liczbie 960 osób w pozostałej części. Na obiad dostaliśmy zupę karpielową, około pół litra na osobę. W czasie całego dnia wywoływano alfabetycznie więźniów do rejestracji. Ponieważ formalności te trwały dość długo, przeto rejestracja trwała trzy dni. Każdy zarejestrowany otrzymał swój numer, który następnie tatuowano mu na ręce. Grupy stu kolejnych zarejestrowanych udawały się następnie do łaźni. Były to zimne natryski. Ani mydła, ani ręczników nie dawano, tak że ubranie wkładaliśmy na mokre ciało. Wszystkich uprzednio strzyżono, odbierano rzeczy prywatne, odwszawiano jakimś płynem, a następnie każdy otrzymywał skarpetki, kalesony, koszulę, spodnie i bluzę drelichową w pasy, płaszcz w pasy oraz czapkę. Z łaźni wprowadzono nas z powrotem do bloku nr 20, ale zarejestrowanych do osobnej części. Ja zostałem zarejestrowany drugiego dnia i otrzymałem nr 96 239. Przy oddawaniu przez nas w łaźni rzeczy prywatnych do magazynu, spisywano jedynie biżuterię i cenne rzeczy, natomiast bielizny, ubrania i innych ewentualnie posiadanych przez nas rzeczy, nie spisywano. Każdy z nas musiał jedynie do kieszeni ubrania włożyć swój numer, który uprzednio przy rejestracji otrzymał.

Jeszcze przed kąpielą, kiedy czekaliśmy na placu na swoją kolej, przyszło do nas ok. 15 SS-manów, którzy krzycząc głośno oraz bijąc harapami, kijami i laskami, zmusili nas do wybiegnięcia poza bramę, pod las w kierunku białego domu. Musieliśmy wszyscy trzymać się wskazanego kierunku, a po przybyciu pod las, pod ów biały domek, chwycić się piątkami pod ręce. Co się w owym domku mieściło i po co nas tam pędzono, wówczas nikt z nas nie wiedział. Po przybyciu na miejsce SS-mani poczęli nam wydawać rozkazy w języku niemieckim, których nie rozumieliśmy. Wówczas jeden ze współwięźniów Stanisław Kucharski, dyrektor gimnazjum z Chorzowa, nr 95 712, który władał językiem niemieckim, zwrócił się do jednego z SS-manów z propozycją, że on treść wydawanych rozkazów przetłumaczy na język polski, ponieważ inni obecni tu więźniowie ich nie rozumieją. Wówczas ów SS-man odezwał się: „Jak to, Żydzi nie rozumieją po niemiecku?”. Kucharski wyjaśnił mu, że my wcale nie jesteśmy Żydami i że przybyliśmy do obozu z więzień w Tarnowie i Krakowie. Zapytano wówczas Kucharskiego, czy on lub któryś z nas nie widział obok łaźni grupy Żydów. Któryś ze współwięźniów odpowiedział, że widział obok wartowni grupę klęczących więźniów. Wysłano wówczas w celu sprawdzenia tej okoliczności SS-mana, który przypadkowo przyjechał na motocyklu, a po jego powrocie z obozu polecono nas odprowadzić do pustego, budującego się dopiero baraku, gdzie przytrzymano nas do późna w nocy. Ten fakt jeszcze bardziej spotęgował nasz niepokój. W kilka dni później dowiedzieliśmy się, że ów biały domek to komora gazowa, a tą grupą klęczących więźniów, byli Żydzi, w miejsce których nas wzięto i tych więźniów- Żydów tego samego dnia zagazowano.

Około godz. 1.00 w nocy zaprowadzono nas do kąpieli. Po kąpieli wróciliśmy do baraków do bloku 20., gdzie po odprężeniu nerwowym, każdy mógł spożyć otrzymaną porcję chleba. W bloku kwarantanny przebywaliśmy przez około dwa tygodnie i tu po raz pierwszy spotkałem się z samosądem wykonanym przez więźniów. Starszym blokowym był Ślązak, Leon Siwy, który należał do ludzi „lepszych”. Wprawdzie bił on czasem, ale nie zabijał i nie kaleczył więźniów, jak to robił jego zastępca, niejaki Józek z Częstochowy, który był więźniem pospolitym, o twarzy sadysty, niskim, słabej konstrukcji fizycznej. Na twarzy pod lewym okiem miał wypaloną „muszkę”. Był to człowiek brutalny, gwałtowny, „najostatniejsze bydlę”. Przy każdej sposobności podkreślał, że za najdrobniejsze przewinienia będzie bił, że Boga nie ma, a jeśli któryś z nas wierzy, to niech się do Niego pomodli, a zobaczy, czy mu pomoże, bo „i tak za kilka tygodni żaden z was żył nie będzie, bo przyjechaliście tu, żeby zdechnąć”. Ów Józek przy każdej sposobności i bez żadnych poważniejszych powodów znęcał się nad więźniami, wymierzał kary po 20 uderzeń w pośladek laską z całych sił, nie liczył się z tym, w jaką część ciała i jakim narzędziem bije oraz, czy na skutek razów, więzień żył będzie, czy umrze, względnie zostanie kaleką. Byłem naocznym świadkiem, jak pewnego wieczora przyłożywszy leżącemu na ziemi w sali więźniowi laską w szyję między podbródkiem a korpusem, przygniótł końce laski nogami i w ten sposób tak długo dusił, aż tamten zmarł. Józek został następnie na skutek samosądu koleżeńskiego, w czasie transportu do innego obozu zabity. Ja miałem z nim także przejście. A mianowicie przed pójściem do kąpieli zwrócił się on do nas więźniów, by dali mu na przechowanie cenniejsze rzeczy, bo w łaźni mogą zginąć. Ja dałem mu na przechowanie pierścionek z brylancikiem, a gdy po wyjściu z łaźni zażądałem jego zwrotu, ten uderzył mnie pięścią w twarz, oświadczając mi: „Ja dam ci pierścionek”. Widząc jego zachowanie więcej o zwrot pierścionka się nie upominałem. Tym, którym Józek wyręczał się w wykonywaniu swych praktyk był Stubedienst Oleszczuk, wysiedleniec z Zamojskiego, który potem umarł w obozie. Zarówno Oleszczuk, jak i inni Stubedienści, których nazwisk nie pamiętam, zachowywali się wobec więźniów w podobny sposób, może mniej wyrachowany, ale bezwzględnie brutalny. W zamian za to, naszym kosztem, Józek dawał im większe porcje chleba, dodatków i zupy.

Przez cały czas pobytu dokuczały nam najbardziej głód, pragnienie i zimno. Na skutek tych warunków pobytu i ciągłego wystawania na polu w wodzie i o chłodzie, mniej odporni poczęli chorować i umierać. Po upływie jednego tygodnia od chwili przybycia do bloku kwarantanny porozdzielano nas po poszczególnych komandach pracy. Ja dostałem się do komanda KGL (Kanalisation Kriegsgefangenenlager). Praca była bardzo ciężka, bowiem na głębokości kilku metrów kopało się rowy kanalizacyjne, zakładało rury betonowe, wyrzucało ziemię, którą następnie inni więźniowie odwozili taczkami na inne miejsce. Najczęściej musieliśmy wynosić ziemię w połach płaszczy, gdyż głębokiego błota nie można było w ogóle taczkami przejechać. Nadzorcą był kapo Lucjan, człowiek bardzo porządny, który nigdy w mojej obecności nikogo nie uderzył, a raczej dał komuś kawałek chleba. W ogóle, o ile chodzi o nadzór tego komanda, byli to ludzie dobrzy.

W tym komandzie byłem tylko tydzień. Później byłem w komandzie Planierung. Kapo był tam Ślązak, Paweł Gulba. Był to również człowiek dobry. Do naszej czynności należało noszenie ziemi z wykopów do baraków. Komando to liczyło 1200 ludzi, a każda setka miała swego kapo.

Oprócz wymienionych poprzednio komand, wiem, że prócz nas w tym czasie pracowało Kommando Daumbau, zajęte podobnymi pracami co my (przypuszczam, że nazwa pochodzi od firmy) [oraz] Kommando Kompostierung, zajmujące się konserwacją wiat strażniczych tzw. postenkiety małej i dużej. Objaśniam, że postenkieta mała był to wewnętrzny pierścień wież strażniczych, duża – zewnętrzny, większy pierścień, obejmująca Abladenkommando (materiały budowlane), komando krematoriów I, II, III i IV, Sonderkommando, pracujące przy paleniu na stosach trupów, liczące ok. 180 osób, a później ok. 800 osób, firma Wagner, firma budowlana, a następnie komanda zatrudniające wyłącznie fachowców, np. Zimmererkommando, Instalateurerkommando. Dodaję, że w firmach prywatnych poza więźniami pracowali robotnicy cywilni – Polacy z opaskami zielonymi, i Niemcy – z żółtymi, którzy mieszkali poza obozem i pobierali od firmy odpowiednie wynagrodzenie. Najcięższymi komandami były komanda niefachowe z tej przyczyny, że kapo tam byli najczęściej ludzie niefachowi, pospolici zbrodniarze, których imiona częściowo pamiętam. Byli to zresztą, z powodu okrucieństw i brutalnego obchodzenia się, ludzie znani każdemu więźniowi. Kapo mają na sumieniu tysiące niewinnie zamordowanych własnoręcznie lub za pośrednictwem swoich pomocników, niewinnych więźniów.

Ze znanych mi wymieniam następujących: „Krwawy Alojz”, Arnold Bem, Huna Koch, Aleks Wieland nr 14, Herman i wielu innych „oprychów”, między którymi znajdował się „Zbir z Düsseldorfu” i inni, których nazwisk nie pamiętam. Jednym z najgorszych był kapo Dachdeckerów Heppol, który następnie z obozu wcielony został do formacji SS. Ani adresu, ani nic więcej o tych osobach podać nie mogę, wiem tylko z opowiadania, że Koch miał być spokrewniony z Gauleiterem Prus Wschodnich Kochem. Stwierdzam, że wszyscy wymieni przeze mnie byli postrachem całego obozu.

Praca ich polegała wyłącznie na biciu i zabijaniu. Dodaję, że komanda fachowe obsadzone były przez kapo fachowców, przeważnie Polaków, którzy jako ludzie inteligentni, zachowywali się w stosunku do współwięźniów po koleżeńsku. Bestialstwo kapo, których imiona poprzednio podałem, polegało na tym, że przykładowo: z Kiesgruppe, która miała kilka pięter wysokości, strącono z najwyższego piętra, bez żadnego powodu, człowieka do wody znajdującej się na parterze pracy. Człowiek ten tonął. Zamykano też człowieka pod pustą beczką, na której następnie siadano i jedzono potrawy, a zamknięty dusił się. Urządzano zakłady między kapo, który z nich za jednym uderzeniem ręki zabije więźnia. Bito kijami aż do utraty przytomności, a gdy więzień padał na ziemię dobijano go za pomocą kopania, a sam więzień kończył życie.

Inteligencję tępiono wyjątkowo, każdy zaś zawodowy przestępca uważany był „za swojego”. Na własne oczy widziałem, jak kapo wybierając ludzi do pracy przy przeglądzie segregował ludzi, a następnie pytał: „Kim jesteś z zawodu?”. Gdy padła odpowiedź, że jest się przestępcą, albo zna się rodzaj pracy, w której ma się pracować, odstawiał więźnia na bok, gdy zaś dowiedział się, że ma do czynienia z człowiekiem ze skończonym uniwersytetem, np. adwokatem, profesorem, sędzią, itd. od razu pobiwszy go przydzielał do najgorszej pracy. Pracowników sądowych, sędziów i prokuratorów traktowano najgorzej, dlatego też do pracy w tych zawodach nikt się nie przyznawał. Najgorzej traktowano jednak policjantów. Wiem dokładnie, że jeśli dowiedziano się, że ktoś był policjantem, tego z miejsca zabijano.

Do pracy wyruszaliśmy ok. 7.00, zaraz po apelu albo o świcie, a to w zależności od pory roku. W czasie wymarszu do pracy przygrywała nam orkiestra obozowa. Przy bramie stała grupa SS-manów, która liczyła komanda. Każde komando miało swój numer. Musieliśmy maszerować w takt marsza, bez czapek, każdy do miejsca swej pracy. Około godz. 17.00 (w zimie) wracaliśmy do obozu znów przy dźwiękach orkiestry i ustawialiśmy się do apelu. Trwało to dosyć długo, gdyż do pierwszych szeregów dobierano najmocniejszych, po nich szli „muzułmanie”, tzw. maruderzy, na końcu pochodu niesiono trupy więźniów, którzy padli albo zostali zabici przy pracy. W razie wskazania przez kapo jakichkolwiek uchybień w pracy ze strony któregokolwiek komanda, cały obóz musiał po kilka godzin, w czasie apelu wieczornego stać na baczność, klęczeć, względnie znajdować się w półprzysiadzie, zwanym Kniebeugen. Trwało to kilka godzin. To samo zdarzało się, gdy zarząd obozu nie mógł się doliczyć stanu [liczbowego]. Te wydarzenia miały miejsce niezależnie od tego, czy w danym dniu był deszcz, śnieg, czy silny mróz. W tych dniach kolację razem z obiadem otrzymaliśmy późno w nocy i to niejednokrotnie zupełnie przemoknięci. Trupy wnoszono razem z nami do bloków. Na wypadek braku któregokolwiek z więźniów przy apelu, gdy któryś z kapo zgłosił, że mu brak więźnia, natychmiast dawano znać syreną, a następnie SS-mani i kapo udawali się na poszukiwanie rzekomego zbiega wraz z psami w obrębie wielkiej postenkiety. Mówię „rzekomego zbiega”, dlatego że niejednokrotnie mógł ktoś zasłabnąć i na skutek utraty przytomności nie mógł się stawić do właściwego komanda.

Gdy poszukiwania SS-manów nie dały rezultatu oni i kapo, Blockführerzy wraz z Rapportführerem wybierali zupełnie dowolnych 20–30 ludzi spośród więźniów bloku, w którym stwierdzono brak i ci więźniowie w tym samym dniu byli rozstrzeliwani.

Po dwóch dniach pracy w komandzie Planierung przydzielono mnie do komanda krematorium II, w którym pracowałem dwa dni. Budynek już był wykończony, ale nie było jeszcze palenisk, ani komory gazowej, które w tym czasie kończono. Krematorium to znajdowało się tuż obok krematorium I, o którym mówiłem i zbudowane było w sposób identyczny. W jednym i w drugim komory mogły pomieścić naraz 2000 osób. Komory gazowe mieściły się pod ziemią, a schodziło się do nich, jak do piwnicy, schodami. Urządzenia komór wówczas jeszcze nie było, a na zewnątrz na pierwszy rzut oka robiły one wrażenie łaźni. Samo krematorium była to wielka hala, obok której znajdowały się pokoiki, nad nimi były zaś mieszkania, w których później mieszkali więźniowie zatrudnieni w Sonderkommandzie przy obsłudze krematorium. W tym czasie krematorium było dopiero w trakcie budowy. Kapo tego Krematoriumkommando był tzw. „Zbir z Düsseldorfu”. Nazywano go tak dlatego, że miał zamordować kilkanaście osób na terenie tego miasta. Zresztą sam zewnętrzny wygląd jego wskazywał na typ zbrodniarza. Wystające kości policzkowe, wybałuszone czarne oczy, czarne złączone brwi, wzrok ponury, zmarszczone poziomo czoło, nieproporcjonalnie długie małpie ręce, pałąkowate nogi, atletyczna budowa, wzrost średni. Bano się go panicznie, każdy z więźniów unikał spotkania z nim, gdyż na wypadek nieusunięcia mu się z drogi zdolny był danego osobnika zabić. Kapo tego następnie przeniesiono do innego obozu.

W krematorium zatrudniony byłem przy noszeniu cegieł. Pewnego dnia po odbyciu trzytygodniowej kwarantanny, wieczorem po apelu polecono nam wszystkim ustawienie się w piątki i przeprowadzono nas do bloku nr 14. Przypominam sobie dokładnie, że z liczby 960, którzy przybyli ze mną na kwarantannę, po trzech tygodniach zostało nas tylko 580. Reszta zaś zginęła z rąk Stubedienstów, kapo przy pracy, nieznaczny zaś procent zmarł na skutek wyczerpania.

Bezpośrednio po przybyciu do bloku nr 14 zachorowałem i czułem, że mam wysoką gorączkę, do pracy jednak stale chodziłem, ponieważ wiedziałem, że chorych i niepracujących więźniów SS-mani zbierali w grupy, które następnie przewożono do komór gazowych i truto.

Pracowałem w różnych komandach. Choroba moja jednak z dnia na dzień potęgowała się do tego stopnia, że po kilku dniach nie mogłem ustać na nogach. Jak się później od lekarzy dowiedziałem, przechodziłem obustronne zapalenie płuc. Sytuacja moja była fatalna, gdyż z jednej strony nie mogłem pracować, a zdawałem sobie sprawę, że w wypadku zaniechania pracy będę otruty. Na apel poranny wynosili mnie koledzy. Przez cały czas apelu wieczornego leżałem przy bloku w błocie, gdyż nie mogłem utrzymać się na nogach. Wobec powyższego zdecydowałem się pójść do szpitala. Po przybyciu przed ambulans znajdujący się w bloku nr 12, zastałem tam kolejkę czekających już więźniów, liczącą ok. 150 [osób]. Wszyscy ci więźniowie nie mogli być w tym dniu przez lekarza załatwieni i tylko własnemu sprytowi zawdzięczam, że udało mi się minąć kolejkę i dostać do wnętrza bloku. Przyjął mnie Polak, dr Roman Zenkteler z poznańskiego, oznaczony nr. 20 497. Po zbadaniu temperatury i wypytaniu mnie o rodzaj dolegliwości polecił mi zgłosić się do ambulansu następnego dnia po apelu. Następnego dnia w czasie apelu porannego, kiedy już zupełnie nie mogłem stać, leżałem w błocie, Schreiber blokowy wywołał mój numer, a następnie polecił mi zgłosić się do szpitala. W bloku nr 12 było tylko ok. 70 miejsc dla chorych, tzn. „prominentów”. Wiedzieliśmy, że tych do gazu nie biorą. Chorych, którzy mieli iść do gazu umieszczano w bloku 7., a następnie dwa razy w tygodniu wywożono autami do gazu. W tym dniu przekazano nas do szpitala 35, z czego 33 umieszczono w bloku nr 7, a mnie i więźnia Michała Adamczewskiego, jednego z kucharzy obozowych, umieszczono w bloku nr 12. Przed decyzją jednak, co do umieszczenia nas w odpowiednich blokach, byliśmy ponownie badani przez lekarza Niemca, Untersturmführera Rohdego. Czemu zawdzięczam to szczęście, że zostałem przydzielony na blok 12., nie wiem. Po upływie roku zapytałem o to dr. Zenktelera, a on odpowiedział: „Wiedziałem, że i tak będziesz żył”.

Zenkteler był to człowiek niskiego wzrostu, krępy, o grubych kościach, niskich pałąkowatych nogach, lat 56, twarzy okrągłej, brwiach krzaczastych, podejrzliwy względem otoczenia. Z chorymi obchodził się szorstko i niejednokrotnie za drobne uchybienia uderzył chorego. W stosunku do młodszych kolegów lekarzy i personelu ambulatoryjnego był bezwzględny, za drobne uchybienia bił ich, beształ, względnie usuwał ze szpitala do służby lagrowej. On to wraz z lekarzami lagrowymi-Niemcami, przeprowadzał selekcję chorych, których wysyłano do gazu. Niejednokrotnie nie mogliśmy tego człowieka zrozumieć, gdyż jeśli mu się ktoś postawił szorstko, za odwagę zdobywał jego sympatię. Był to wielki tchórz, bał się bardzo SS-manów. Chorzy i personel szpitalny bali się go panicznie. Podchodził z poznańskiego, później został starszym tzw. Lagerältesterem szpitalnym.

W szpitalu początkowo leżałem sam w łóżku, później we dwójkę, Jedzenie mieliśmy takie samo jak w lagrze roboczym. Lekarze przychodzili do nas, badali nas, spisywali historię choroby, ale nie dawali żadnych środków leczniczych. Przez cały czas pobytu, który trwał osiem dni, otrzymałem tylko jedną pastylkę aspiryny. Potem przeniesiono mnie do bloku nr 8, bloku chorych, gdzie byłem również osiem dni. Umieszczono mnie w sztubie nr 4 zajętej przez chorych na tyfus plamisty. Nie wolno było jednak się nikomu przyznać, że jest chory na tyfus, gdyż w tym wypadku chorych zabijano zastrzykami [z] fenolu. Lekarze-więźniowie, a nawet Niemiec Rohde patrzyli na to przez palce i w kartach chorobowych wpisywali jako diagnozę „grypę”. Po czterech dniach pobytu na bloku 8., przyszedł do mojej sztuby dr Jerzy Reichmann, Polak i zapytał: „Który z was umie czytać i pisać po niemiecku?”. Miedzy innymi zgłosiłem się i ja. Po napisaniu anamnezy choroby jakiegoś więźnia, którą napisałem dobrze, nakazano mi [wykonywanie] czynności Schreibera w sali chirurgicznej przy dr. Chaimie Krause, Żydzie z Kielc, Polaku. Leczył on chorych gorliwej wtedy, gdy ktoś dał coś do jedzenia. Do obowiązków moich należało spisywanie pod dyktando lekarza historii choroby, prowadzenie stanu liczbowego chorych, sprzątanie sali i wynoszenie trupów. Ponieważ miałem na skutek swej funkcji większą swobodę ruchów, a blok 8. znajdował się w sąsiedztwie bloku 7., przeto miałem możliwość obserwowania transportów więźniów przeznaczonych do gazu. Zasadniczo w bloku nr 8 nie brano ludzi do gazu, zdarzało się jednak, że gdy w bloku nr 7, z którego brano do gazu, zabrakło ilości wyznaczonej na dany dzień do zagazowania, liczbę brakująca uzupełniano ze stanu chorych na bloku nr 8, a jak mi wiadomo raz czy dwa zabrano zupełnie zdrowy personel służbowy składający się z więźniów bloku nr 7, aby uzupełnić liczbę wymienioną w rozkazie do zagazowania. O tym, kto ma być przeniesiony z bloku 8. do 7., a co za tym idzie, przeznaczony do gazu, decydowali lekarze sztubowi, zwykle jednak wybierano więźniów już beznadziejnie chorych. Transporty do gazu odchodziły dwa razy tygodniowo, przeważnie rano, wtedy, gdy inni więźniowie znajdowali się poza lagrem.

Przeznaczonych do gazu spędzano uprzednio na blok nr 7, względnie na jego podwórze, następnie zajeżdżały auta ciężarowe, chorych wpędzano lub wrzucano na nie i cały transport ruszał w kierunku komór gazowych. Zdarzały się wypadki, że więźniów przeznaczonych do gazu tatuowano literą „A”. Pod koniec lutego albo na początku marca 1943 r. jeszcze gazowano w prowizorycznej komorze, w białym domku pod lasem. Przeciętna dzienna śmiertelność bloku nr 8 w tym czasie, kiedy ja tam byłem, wynosiła 20–30 osób z ok. 250 wszystkich chorych. Na bloku nr 7 była ona znacznie wyższa. Przeciętnie stan więźniów tego bloku wynosił ok. 800 osób, dziennie umierało ok. 150 osób, a raz pamiętam zmarło nawet w jednym dniu 320 osób. Jedzenie i traktowanie więźniów na bloku nr 7 było takie samo, jak w innych blokach, ale ponieważ umieszczono tam ludzi bardzo schorowanych i to w ilościach, których blok pomieścić nie mógł, większość tych, którzy ginęli, po prostu dusiła się z braku powietrza.

Blokowym na bloku nr 7 był wówczas Wiktor Mordarski, więzień o numerze ponad 3000, były podprokurator z Nowego Sącza, który bardzo pomagał więźniom ratując ich od transportu. Jeśli np. liczba więźniów przeznaczonych do gazu, nie była w rozkazie wyraźnie zaznaczona, a jedynie polecono w nim zabrać więźniów bloku nr 7, wówczas mógł on kilku czy kilkunastu zdrowych przekazać na blok nr 8. W ten sposób uratował on życie wielu ludziom, którzy do dziś dnia żyją. Musiał on w tym celu wchodzić w porozumienie z blokowym bloku nr 8. W tym czasie był nim Józef Bernacik z Poznania nr 15 517, który do Oświęcimia przybył z Dachau. Był to człowiek bardzo dobry i dlatego nazwany był przez wszystkich więźniów „Tatą”. Był on ostoją wszystkich Polaków, kiedy następnie został Lagerkapo, a ponieważ należał do więźniów starych i władał dobrze językiem niemieckim, cieszył się uznaniem i u kapo Niemców.

Na skutek umieszczenia mnie w sztubie chorych na tyfus zaraziłem się tą chorobą. W czasie czternastodniowego chorowania nie otrzymałem żadnego lekarstwa i mimo bardzo wysokiej temperatury, musiałem boso po kamiennej posadce chodzić do ustępu oddalonego [o] ok. 30 kroków. W tym czasie wysłano z Brzezinki prawie wszystkich Polaków do innych obozów koncentracyjnych w Niemczech.

W Brzezince zostali tylko chorzy Polacy, część personelu szpitalnego i kilku fachowców. Wszystkie funkcje kapo i administracyjne w samorządzie obozowym objęli, w miejsce wywiezionych Polaków – Czesi i Żydzi. Ponieważ obawiałem się, bym nie stracił stanowiska Schreibera przy lekarzu, przeto będąc jeszcze bardzo chorym, wróciłem do pracy. Przez czas przechodzenia tyfusu nie jadłem prawie nic i dlatego dostawałem biegunki głodowej. Jedynie temu, że zacząłem otrzymywać z domu prawie codziennie paczki żywnościowe, zawdzięczam uratowanie życia.

W listopadzie 1942 r., jak się dowiedziałem od kolegów, przywieziono do Brzezinki wraz z rodzinami 60 chłopców z Zamojszczyzny. Chłopców tych, z których żaden nie przekroczył 14. roku życia, umieszczono w osobnym bloku. Pod koniec marca zabrano ich do Oświęcimia i, jak się później od współwięźniów dowiedziałem, zaszprycowano ich fenolem. Z grupy tej ocalało tylko trzech chłopców, których udało się blokowemu Mordarskiemu ukryć na swym bloku nr 7. Będąc w bloku 8., widziałem przez dziurkę od klucza, jak SS-man Franz Schulz, Röttenführer, nie lekarz, naszprycował fenolem ok. 20 greckich Żydów chorych na malarię. Widziałem, jak ich przeprowadzono z bloku 7. do pokoju ambulansowego w bloku 8., a następnie pojedynczo wprowadzono do pokoju, w którym znajdował się Schulz. Kazał on każdemu z nich rozebrać się do pasa, następnie podchodził do stojącego skazańca, wbijał mu głęboko igłę w serce i wstrzykiwał fenol. Po takim zastrzyku skazaniec momentalnie chylił się do upadku. Wówczas dwaj znajdujący się z Schulzem więźniowie-Żydzi, brali go pod ręce, za ramiona i wciągali przez inne drzwi do znajdującej się za nimi stolarni. Po naszprycowaniu całej grupy, trupy przewieziono ze stolarni wozem sanitarnym (samochodem), ale dokąd, tego nie wiem. Ostatni transport więźniów przeznaczonych do gazu z bloku nr 7 odszedł z końcem marca, względnie na początku kwietnia 1943 r. Od tej pory chorych aryjczyków ze szpitala nie gazowano. W tym też czasie wydano w obozie rozkaz oficjalnie zakazujący bicia w obozie, co nie oznacza, by zaprzestano bicia w ogóle. Od tej chwili następuje pewien zwrot ku lepszemu w życiu obozowym więźniów. Traktowano nas nieco lepiej i od czerwca 1943 r. chorzy na tyfus bez obawy szprycowania mogli się do tej choroby przyznać. Stworzono nawet oddział chorych na tyfus plamisty. Leczono wtedy 600 chorych na tyfus.

Z końcem kwietnia i początkiem maja 1943 przybyły do Brzezinki trzy transporty Polaków, liczące ok. 3000 ludzi. Dwa transporty z Warszawy z Pawiaka, jeden z Łodzi. Była to przeważnie inteligencja i ludzie, którzy na wolności pracowali konspiracyjnie. Wnieśli oni jakby nowe życie do obozu, w którym przez trzy miesiące czuliśmy się jako Polacy obco, gdyż była nas tylko nieliczna grupka. Zajęli oni wiele funkcji w samorządzie obozowym. Przywieźli wiadomości o sytuacji politycznej, niejednokrotnie o rodzinach, o stosunkach panujących w Generalnej Guberni, a przez to podnieśli nas znacznie na duchu. 17 maja w miejsce Czecha, który został wysłany do nowo otwartego obozu dla rodzin cygańskich, zostałem wyznaczony na pisarza blokowego. Ponieważ przed pierwszym pójściem do łaźni ukryłem w buksie, w którym spałem, portfel z dokumentami, przeto jako Schreiber blokowy, ukryłem go w szafce w Schreibstubie. W dwa dni po objęciu funkcji Schreibera, przyszedł do sztuby SS-man z Oddziału Politycznego i nic nie mówiąc przeprowadził szczegółową rewizję izby. W trakcie znalazł mój portfel z dokumentami, uderzył mnie wówczas kilka razy ręką po twarzy, zabrał mi dokumenty i zagroził umieszczeniem w Strafkommandzie, jako podejrzanego o przygotowywanie ucieczki. Bardzo się tego przeląkłem, gdyż czym było Strafkommando dobrze już wiedziałem z opowiadań moich kolegów, a następnie sam obserwując pracę w Strafkommandzie miałem sposobność się o tym przekonać.

Jednostkom i to tylko nielicznym należącym do Strafkommanda mogli czasem pomóc lekarze umieszczając więźnia w szpitalu. Tak się też działo. Stan liczebny SK wynosił przeciętnie ponad 200 osób. Więźniowie przebywający w SK wiedzieli przez jaki czas mają tam przebywać. Okresy te były różne, ale byli także i tacy, którzy skazani byli na stały pobyt w SK. Można się tam było dostać nawet za drobne przewinienie. Mieściło się ono w bloku nr 1. Podwórze tego bloku było odgrodzone wysokim murem, na którym rozpięte były druty kolczaste. Więźniom SK wolno było opuszczać blok i podwórze tylko wtedy, gdy pod eskortą SS-manów udawali się do pracy. Nie wolno im było kontaktować się więźniami z innych bloków. Zatrudnieni byli przy kopaniu rowów odwadniających, biegnących naokoło obozu lub przy regulacji Wisły. Pracę musieli wykonać na tempo, poruszać się tylko biegiem. Kapo w SK byli tylko Niemcy, najwięksi bandyci i sadyści. Wprawdzie otrzymywali oni to samo pożywienie, co więźniowie innych bloków, ale z powodu szykan stosowanych względem nich przez SS-manów, zarząd bloku i kapo prawie nigdy nie mogli go spożyć w całości. Często w nocy budzono więźniów z SK, bito niemiłosiernie kijami, kopano, a niejednokrotnie kazano całą noc stać w szeregach na podwórzu blokowym, a następnie wypędzano do pracy, bez wydania im pożywienia.

Opowiadał mi jeden ze współwięźniów, nazwiska jego obecnie sobie nie przypominam, możliwe, że był to Antoni Kępa z Łodzi, nr 6874 z zawodu fryzjer, który przez jakiś czas był fryzjerem w SK, że pewnego razu w zimie polecono całej SK stać przez całą noc nago na polu. Przy pracy obchodzono się z nimi okrutnie, w nieludzki sposób ich bito i zabijano, czym i gdzie popadło, bito za najdrobniejsze nie tylko przewinienie, ale nawet za odruchy, które nie spodobały się SS-manowi lub kapo. Topiono ich w kopanych rowach. Nic też dziwnego, że w tych warunkach przetrwanie w SK nawet kilku dni było niemożliwe, a jedynie dzięki setkom okoliczności sprzyjających i wyjątkowemu szczęściu, zawdzięczać mógł ktoś, że SK wyszedł żywy. Codziennie po pracy jechała specjalna rolwaga na miejsce pracy SK i przywoziła stamtąd kilkadziesiąt trupów. W bloku dla zabawy blokowy lub któryś z kapo oświadczali jednemu lub kilku więźniom, że za kilka minut zginą, a następnie na uderzenie gongu wieszali ich na haku w ustępie. Więźniowie umierali uduszeni. Innym rodzajem uśmiercenia było wieszanie ludzi za nogi na haku przy równoczesnym wsadzaniu głowy do naczynia z wodą. Do normalnych szykan należało Kniebeugen, ćwiczenia gimnastyczne i zmuszanie więźniów do załatwiania potrzeb naturalnych w pewnych określonych porach i na tempo. Myli się niezależnie od pory roku rano, nago, ręczników nie otrzymywali, a bieliznę musieli zakładać na mokre ciało.

Oprócz SK karano jeszcze za drobne przewinienie więźniów karą umieszczenia w bunkrze. Bunkry znajdowały się w bloku 2. Na własne oczy widziałem, jak wyglądają bunkry. Jedne z nich miały powierzchnię 60 na 80 cm, a dwa metry wysokości, tak że można było w nich stanąć, inne zaś były nisko sklepione, na skutek czego można było stać w nich jedynie w pozycji pochylonej. Nie miały one ani okien, ani drzwi. Były zupełnie puste, podłogę miały kamienną, wchodziło się do nich przez otwór umieszczony pod posadzką, a zamykany na kłódkę. Wpędzono czasem do takiego bunkra więcej więźniów – do czterech. Wobec braku powietrza więźniowie dusili się. Zdarzało się niejednokrotnie, że po wyjściu z bunkru mieli poobgryzane palce, gdyż dusząc się w niewygodnych pozycjach z bólu sobie to robili. Zasadniczo w takim bunkrze umieszczano więźniów na noc, rano zaś musieli iść do pracy. Czas, w jakim więźniowie mieli spędzić noce w bunkrze był im znany. Był on różny. Jeden ze znanych mi współwięźniów, niejaki Wiesław Kielar z Jarosławia, nr 290, za to, że ubrał na siebie w zimie do pracy dwa swetry, otrzymał karę jednego miesiąca pobytu w bunkrze.

Za moich czasów, tzn. kiedy ja przebywałem w Brzezince i kiedy tam mieściło się SK, blokowymi bloku nr 1 byli Arnold Bom nr 8 – Niemiec oraz dwaj Polacy z Chorzowa, którzy w obozie podpisali [dokumenty o] swojej przynależności do narodu niemieckiego: Franciszek Daniach numer ponad 11 000 i Emil Bednarek numer ponad tysiąc.

Na podwórzu bloku SK znajdowała się szubienica, na której wykonywano oficjalne wyroki śmierci, a także koziołek do wymierzania kary chłosty. Wyroki za tzw. usiłowanie ucieczki wykonywano na oczach całego obozu na placu apelowym.

Kobiety, które przywożono do obozu umieszczano w specjalnym lagrze kobiecym znajdującym się tuż za drutami lagru męskiego. Nazywał się on FKL (Frauenkonzentrationslager). Proceder przyjęcia odbywał się zupełnie jak w lagrze męskim, z tym, że kobiety po rozebraniu ich, na naszych oczach pędzono zupełnie nago do łaźni, która znajdowała się na terenie FKL. Jeżeli w tej łaźni brakowało miejsca, przepędzano je do łaźni naszego lagru, również zupełnie nago.

Strzyżenie głowy, pach i części rodnych dokonywali wówczas więźniowie mężczyźni. W ogóle w czasie tych kąpieli zatrudniony był personel męski, a eskortę takiej grupy kobiet stanowili SS-mani, mężczyźni i tzw. aufseherki.

23 lipca 1943 r. przeniesiono cały obóz męski z tzw. BIb (Bauabschnitt Ib) na nowo wybudowany teren BII, z tym że zdrowych więźniów umieszczono na odcinku BIId, chorych zaś na odcinku BIIf. Między lagrem roboczym a szpitalnym znajdował się odcinek BIIe, gdzie od kwietnia 1943 r. znajdowali się Cyganie. Odcinek szpitalny BIIf składał się z 18 baraków drewnianych, typu szwajcarskiego z podłogami i oknami. Były to już baraki cieplejsze, jasne, posiadały sufity i miały normalne piece. Łóżka w salach były dwupiętrowe. Każdy barak posiadał ok. 44 łóżka i mógł pomieścić ok. 90 ludzi. Zdarzało się, że w blokach tyfusowych, w nieco późniejszym terminie, umieszczano ok. 170 ludzi. Warunki mieszkaniowe poprawiły się znacznie, jak również zwiększono ilość porcji dietowych dla ciężko chorych (lepsza zupa, biały chleb). Ja byłem wówczas Schreiberem blokowym w blokach tyfusowych nr 10 i 11.

Obóz cygański BIIe składał się z 32 baraków typy stajennego. W kwietniu przywieziono pierwsze transporty, a w następnych kilku miesiącach stan liczbowy sięgał 18 tys. ludzi. Rozmieszczono ich rodzinami tak, że mężczyźni przebywali razem z kobietami i dziećmi. Otrzymali oni winkle czarne, co oznaczało Asoziale i Arbeitsscheue, a przed numerem każdy posiadał literę „Z” (Ziegeuner). Numerację przeprowadzono od jednego do 18 tys. Traktowano ich z początku lepiej niż innych więźniów i lepiej odżywiano. Dla dzieci urządzono tzw. Kindergarten z karuzelą. Początkowo nie chodzili oni do pracy obozowej, a jedynie zajęci byli utrzymaniem czystości wewnątrz ich odcinka. Gros tych Cyganów stanowili Cyganie niemieccy. Obóz robił wrażenie normalnego obozu cygańskiego na wolności, gdyż Cyganie chodzili we własnych cywilnych strojach. Między nimi byli tacy, którzy służyli w wojsku niemieckim, a którzy w czasie urlopu po przebraniu w ubranie cywilne, zostali zabrani z domu i umieszczeni w obozie cygańskim. Mieli oni możliwość we własnej kantynie zaopatrywać się w artykuły spożywcze i inne, których było w kantynie cygańskiej znacznie więcej aniżeli w naszej obozowej. Mogli oni posiadać przy sobie pieniądze, podczas, gdy nam ich posiadać nie było wolno, mieliśmy bowiem bony. Cyganie żebrali i wyłudzali od innych więźniów przez druty pożywienie za tzw. wróżenie. Wróżbami trudniły się wyłącznie Cyganki. Z powodu wielkiego brudu w tym obozie, zaczęły powstawać choroby zakaźne, jak tyfus, szkarlatyna, przez co śmiertelność była stosunkowo wysoka.

Obóz cygański istniał do lipca 1944 r. W tym czasie na skutek chorób zmarło 12 tys. osób. W lipcu, na początku tego miesiąca, z pozostałej grupy 6000 osób wybrano 2000 najzdrowszych mężczyzn i kobiet i wywieziono [ich] na roboty do Niemiec, pozostałe zaś 4000, jak to mogłem widzieć na własne oczy, załadowano na auta i zawieziono do komór gazowych, gdzie ich otruto. Akcja ładowania na samochody rozpoczęła się o godz. 8.00 wieczorem, a trwała do późna w nocy. Zatrudnione było przy niej Sonderkommando, które z całą brutalnością traktowało Cyganów. Dzieci wrzucano na auta jak pakunki. Przed akcją wywożenia zarządzono u nas blokszpery, a bloki obstawiono silnie SS-manami. Okna musiały być zamknięte, ale ponieważ blok nr 10, w którym byłem, był położony około trzy metry od obozu cygańskiego, mogłem, z zachowaniem ostrożności, obserwować, co się tam dzieje. Obóz cygański obstawiono SS-manami wzdłuż drutów. Cyganie widocznie przeczuwając, co im grozi, poczęli uciekać, chować się, chcąc się ratować. Powstał piekielny wrzask, tu i ówdzie padały strzały, a SS-mani chodzili nawet po dachach, żeby ktoś nie uciekał przez okna znajdujące się w dachu. Przypuszczaliśmy, że Cyganom coś grozi, gdyż uprzednio wywieziono w kilku transportach co zdrowszych, w dniu zaś, w którym miała się odbyć ostateczna likwidacja obozu, polecono wszystkim więźniom, nie-Cyganom, zatrudnionym w obozie cygańskim, przenieść się na teren obozu niecygańskiego. Chodziło w tym wypadku o lekarzy, Pflegerów i Schreiberów. Również wieczorem tego dnia polecono Cyganom, po zarządzeniu uprzednio blokszpery w całym obozie cygańskim, pozabijać deskami drzwi poszczególnych bloków, aby z zewnątrz nikt nie mógł wejść. Następnego dnia rano przejrzano kartoteki wszystkich Cyganów w naszym obozie, oznaczonych literą „Z”, przeważnie znajdujących się w blokach szpitalnych na leczeniu, załadowano na auta i również otruto w komorach gazowych. Ten sam los spotkał dwóch Cyganów i jedną Cygankę, którym w jakiś dziwny sposób udało się poprzedniego dnia ukryć w obozie cygańskim.

Na drugi dzień po likwidacji, obóz cygański robił wrażenie pustkowia, jakby pogorzeliska, martwoty spowodowanej ciszą. Nadmieniam, że Cyganie po przyjściu do obozu mieli dużo pieniędzy i złota. Pieniądze te następnie przez kantynę drogą wyzysku przeszły do kieszeni niemieckich. W kantynie można było dostać jedynie liche papierosy, „[nieczytelne] zupy”, czasem surową kapustę kiszoną, buraki w occie, ślimaki w beczce, wodę mineralną. Raz pamiętam można było dostać ogórki kiszone. Poza tym w kantynie były drobiazgi do golenia, papier klozetowy i tym podobne drobne rzeczy. Czasami można było tam kupić jarzynowe sałatki. Po likwidacji obozu cygańskiego w Brzezince pozostali jedynie Cyganie nieoznaczeni literą „Z”, normalni Schützhäftlingowie. Było ich kilku, rekrutowani przeważnie z łapanek ulicznych.

Były wypadki zwolnienia Cyganów z obozu cygańskiego na wolność i to zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Warunkiem zwolnienia była jednak uprzednia sterylizacja zwalnianych. Jeżeli ktoś z więźniów Cyganów, którzy mieli być zwolnieni, nie zgodził się na sterylizację, musiał nadal pozostawać w obozie. Wiem o tym dokładnie od lekarzy i pielęgniarzy, gdyż operacje te odbywały się w sali operacyjnej bloku 2.

W sierpniu 1943 r. wznowiono gazowanie więźniów. Gazowano tylko Żydów, pierwszy taki transport do gazu liczył około tysiąca osób. Następnie co miesiąc lub dwa, aż do października 1944 r., wysyłano Żydów w grupach liczących od 300 do 1000 do komór gazowych i truto. Każdy transport Żydów do gazu był poprzedzony wizytą lekarza niemieckiego, który przybywał wraz ze swoim pomocnikiem SS-manem, tzw. SDG (Sanitätsdienstgehilfe). Lekarz oglądał powierzchownie Żydów, następnie dyktował numery wybranych przez siebie owemu SS-manowi. Z numerów tych sporządzano listę i odsyłano ją do Oddziału Politycznego, który jedne nazwiska zatwierdzał, inne zaś, Żydów o pewnych konkretnych zarzutach dotyczących przestępstw politycznych, nie z getta albo masówek, skreślał z listy. Po dwóch dniach taka lista wracała do SDG, a osoby na niej umieszczone spędzano do blok nr 16, w którym mieściła się łaźnia. Wszyscy tam spędzeni wiedzieli, że zostaną otruci gazem, ale łudzili się, że uda się im jeszcze w jakiś sposób śmierci uniknąć. Na bloku 16., przed przybyciem aut, które miały ich odtransportować do komór gazowych, zachowywali się bardzo dziwnie. Jedni robili wrażenie półobłąkanych, inni wygłaszali mowy dodając w ten sposób pozostałym otuchy, inni wreszcie chcieli jeść i palić. Po upływie około dwóch godzin wywożono ich autami do komór gazowych i tam truto. Lekarzem, który ustalał listę skazańców w sierpniu był lekarz niemiecki, Obersturmführer Helmersen, podobno syn prezydenta policji w Berlinie. Był to sadysta niemiecki, nienawidzący Polaków, a w szczególności inteligencji. Był on człowiekiem młodym, ok. 30 lat, a, jak twierdzili więźniowie, na medycynie zupełnie się nie znał.

Na własne oczy widziałem i słyszałem od współwięźniów, że w różnych porach dnia i nocy w czasie od sierpnia 1943 r. do maja 1944 r. przywożono autami transporty ludzi, których zwożono z dworca towarowego w Oświęcimiu wprost do komór gazowych. Wszystkie krematoria były już w wówczas czynne, a po przywiezieniu każdego transportu, kominy krematoriów dymiły dzień i noc. Były to transporty wielkie, nieraz liczyły po kilkadziesiąt aut ciężarowych. Za każdym z takich transportów jechał samochód sanitarny z cyklonem B, przewożeni przypuszczali, że jest to może doraźna pomoc sanitarna. Transporty takie przychodziły nieraz co dzień, a czasem były przerwy trwające do dwóch tygodni. Transporty autami z dworca towarowego odbywały się tylko dopóty, dopóki nie zbudowano bocznicy kolejowej wprost do krematorium. Mogłem dokładnie obserwować momenty wyładowywania więźniów z pociągów ponieważ rampa znajdowała się niedaleko bloku 11., a miedzy nią a blokiem była otwarta przestrzeń, po której mogliśmy spacerować, a nawet dochodzić do drutów, za którymi znajdowała się rampa.

W czerwcu 1944 r. zaczęto przywozić masowo Żydów z Węgier. Dziennie, a raczej w ciągu doby przybywało takich transportów z Żydami po kilka, a nawet kilkanaście pociągów. Transporty te trwały blisko miesiąc. Według naszych obliczeń przywieziono w tym czasie do Brzezinki ok. 350 tys. Żydów węgierskich. Po przybyciu pociągu polecano wszystkim opuścić wagony i pozostawić w nich przywiezione rzeczy. Następnie lekarz niemiecki przeprowadzał selekcję, w czasie której jedynie najzdrowszych mężczyzn i kobiety odsyłał do lagru, resztę zaś mężczyzn, kobiet i dzieci przepędzano do komór gazowych i truto. Napływ ludzi, którzy mieli być struci gazem był tak olbrzymi, że mimo, iż krematoria I i II mogły pomieścić w komorach gazowych po dwa tysiące ludzi naraz, a III i IV po 750, musiano truć ludzi w prowizorycznej komorze gazowej w białym domu pod lasem. Krematoria III i IV posiadały za mało palenisk, by spalić otrutych w ich komorach, przeto obok krematorium IV zrobiono stos drewniany, na którym palono zagazowanych. Trupy zagazowanych w białym domku palono również na stosie obok niego. Niedaleko od stosów wykopano dwa doły, w których zakopywano niedopalone części kości. W całym obozie panował wtedy piekielny smród. Było aż ciemno od dymu.

Zdarzało się niejednokrotnie, że komory gazowe były tak przepełnione, że nie można było już truć ludzi. Wówczas przysyłano mężczyzn – Żydów węgierskich do lagru cygańskiego, kobiety zaś przeznaczone do gazu umieszczano na specjalnym odcinku zupełnie niewykończonym, tzw. odcinku III (Bauabnschnitt III). Odcinek ten nazywaliśmy Meksykiem, kobiet tych w ogóle nie rejestrowano, ani też nie oznaczano numerami. Pilnowali ich już nie SS-mani, których brakowało, lecz przybyła ze wschodu policja. W barakach, w których mieszkały, nie było żadnej pomocy lekarskiej, nie było wody, ani nie było ustępów. Bezpośrednio po przywiezieniu ostrzyżono je, następnie zabrano im wszystkie rzeczy. Bieliznę, w którą były ubrane, rozkazano im zdjąć, a na gołe ciało dano im cienkie sukienki. Niewiasty te czekały tylko na opróżnienie komór gazowych, co trwało do dwóch miesięcy. W ciągu tego czasu doprowadzano je partiami do komór gazowych i truto. Najzdrowszych Żydów węgierskich, których w znikomym procencie lekarz w czasie selekcji na dworcu przekazał do lagru, oznaczano znakiem „A” z dodatkiem cyfry lub liczby – 1, 2, 3, 4 itd. Żydów tych kierowano następnie grupami do prac w kopalniach węgla i fabrykach. Żydzi pracujący w tych warunkach szybko tracili zdrowie, na skutek czego przewożono ich następnie z powrotem do obozu i truto w komorach gazowych.

W czasie spalania na stosach, najczęściej wieczorami, słyszeliśmy niejednokrotnie płacz i krzyki dzieci oraz szczekanie psów, z czego domyślaliśmy się, że dzieci te rzucano na stos żywcem. Nasze przypuszczenie w tej kwestii potwierdził częściowo fakt, że po pewnej chwili krzyki i płacze milkły.

Jakoś we wrześniu 1943 r. przywieziono do Brzezinki wagonami pierwsze transporty Żydów czeskich składające się z ok. 5000 osób. Byli to mężczyźni, kobiety i dzieci. Rozmieszczono ich rodzinami w poszczególnych blokach na odcinku BIIb. Odcinek ten składał się z 32 bloków. Oprócz tego transportu przybył do Brzezinki jeszcze jeden lub dwa transporty Żydów czeskich. Ponieważ tych Żydów rozmieszczano rodzinami, przeto odcinek ten nosił oficjalnie nazwę Familienlager. Żydów tych traktowano bardzo grzecznie, pozwolono im zabrać do bloku wszystkie przywiezione ze sobą prywatne rzeczy, nie strzyżono ich, nie pędzono do pracy, pozwolono im na otrzymywanie paczek żywnościowych przesyłanych przez rodziny, czy znajomych. Pozwolono im również na pisanie listów. Założono w obrębie ich obozu specjalnie dla nich szpital i traktowano ich jak nie-więźniów.

Byli to bogaci Żydzi z Theresienstadtu, w którym było największe czeskie getto liczące ok. 70 tys. Żydów. Byli to ludzie bardzo bogaci, widać to było już na pierwszy rzut oka. Okoliczności dobrego traktowania Żydów czeskich przez władze obozowe tłumaczyliśmy sobie tym, że chodziło tu o cele propagandowe w stosunku do rządu protektoratu Czech. Drugi transport Żydów czeskich liczył ok. 2000 osób.

W sześć miesięcy po przybyciu każdego z tych transportów, Żydów tych otruto w komorach gazowych. Przed wytruciem pierwszego transportu przeniesiono wszystkich Żydów wchodzących w jego skład na odcinek A. Z transportu tego wyłączono jedynie lekarzy i bliźnięta, których zostawiono na odcinku BIIb, a w chwili likwidacji drugiego transportu przeniesiono na odcinek szpitalny BIIf. Jeszcze w przeddzień zagazowania pierwszego transportu polecono tym, którzy mieli być zagazowani napisać listy do rodziny, a jako datę napisania listu, podać datę o miesiąc późniejszą.

Po transportach Żydów węgierskich i czeskich przywieziono jeszcze do Brzezinki kilka transportów z getta łódzkiego. Żydów tych było kilkadziesiąt tysięcy. Obchodzono się z nimi podobnie jak z Żydami węgierskimi, tj. nieliczny procent najzdrowszych wysyłano do pracy w kopalniach i fabrykach, innych zaś spędzano do komór gazowych i truto. Zdrowych oznaczono literą „B” z dodatkiem numeru.

W związku z masowym gazowaniem więźniów stworzono specjalne komando, tzw. Sonderkommando. Liczyło ono około tysiąca więźniów Żydów, różnych narodowości oraz kilku Rosjan, których przewieziono z obozu w Majdanku. Początkowo Sonderkommando mieściło się w normalnym lagrze na odcinku D, w bloku 12., a następnie w miarę rozrastania się w blokach nr 9 i 11. Wyjaśniam, że w tym czasie Strafkommando przeniesiono do bloku nr 13. Bloki, w których mieściło się Sonderkommando, były ogrodzone murem, a jego członkom nie wolno się było kontaktować z innymi więźniami obozu. Do Sonderkommando wyznaczano więźniów z urzędu. Robił to Lagerführer, a wyznaczenie takie równało się karze śmierci. Więźniów tych wybierano ze stanu całego obozu, a wybierano młodych i najzdrowszych. Jak dokładnie sobie przypominam za czasów mojego pobytu w obozie zlikwidowano trzy komanda, co trzy miesiące trując ich w komorach gazowych. Najczęściej zabijano członków Sonderkommanda fenolem.

Z chwilą przybycia transportów Żydów węgierskich, a następnie czeskich i łódzkich zmieniano miejsce pobytu Sonderkommanda, a mianowicie przeniesiono je do pokoi znajdujących się nad krematorium I i II. Po zlikwidowaniu (zagazowaniu) tych Żydów, część Sonderkommanda umieszczono w komorach gazowych krematorium III i IV.

Więźniowie pracujący w Sonderkommandzie robili po pewnym czasie pobytu w nim wrażenie półobłąkanych, niereagujących na potworności swoich czynów. Byli to ludzie zbrodniczo zdziczali. Opowiadali mi współwięźniowie, że jeden z więźniów zatrudniony w Sonderkommandzie spotkał przywiezioną do obozu swoją matkę. Zaprowadził on ją osobiście do komory gazowej, mimo iż wiedział, że ma ona zostać zagazowana, a sam w dalszym ciągu pełnił zlecone mu czynności.

We wrześniu 1944 r., dnia dzisiaj nie pamiętam, ok. godz. 16.00 zauważyliśmy w obozie niezwykłe ożywienie SS-manów, którzy na gwałt spędzali komanda z pracy do obozu. Następnie zauważyliśmy, że krematorium III płonie. Ujrzeliśmy więźniów uciekających z niego przez odcinek G w kierunku krematorium I.

Domyśliliśmy się wtedy, że chodzi tu o bunt w Sonderkommandzie. Nasze domysły potwierdziły się później. Do grupy uciekających z krematorium III więźniów przyłączyła się następnie pewna część więźniów Sonderkommanda pracującego w krematorium I. Obie te grupy po przecięciu drutów wysokiego napięcia i drutów kolczastych okalających krematorium usiłowały zbiec. W pogoń za nimi rzucili się SS-mani, którzy strzelali do uciekających. Ilu więźniów usiłowało zbiec, jak również ilu zbiegło, a ilu zabito, tego nie wiem. W każdym razie nikogo nie przyprowadzono z powrotem do obozu żywego, a przy wieczornym apelu okazało się, że brakuje 92 więźniów. W związku z tym buntem innych represji czy szykan nie zastosowano. Jak się później dowiedzieliśmy z opowiadania kapo krematorium III, który nie wiadomo, w jaki sposób ocalał i dlaczego nie uciekł, a którego następnie rannego od postrzału przyniesiono do szpitala − z powodu buntu zastosowano specjalne szykany tego dnia w stosunku do Sonderkommanda zatrudnionego w krematorium III. Więźniom tym kazano się rozebrać do naga, przypuszczali, że zostaną zagazowani. Uczestnicy buntu po zabiciu jednego SS-mana i Niemca, kapo krematorium III, podpalili swoje łóżka i zbiegli.

Nadmieniłem już poprzednio, że z transportów Żydów czeskich, w czasie likwidacji lagru familijnego, wybrano poza lekarzami także bliźniaków, a dodaję, że z wszystkich transportów żydowskich, które przychodziły do obozu po czerwcu 1944 r., wybierano także karłów i niedorozwiniętych fizycznie, niezależnie od płci. W męskim szpitalu, gdzie umieszczono tych wybranych, przebywało ok. 120 więźniów w wieku od trzech lat do starców włącznie. Pozwalano im na noszenie włosów, do pracy nie chodzili i byli pupilami dr. Mengelego, Hauptsturmführera, który był naczelnym lekarzem obozowym w Brzezince. Stworzono wówczas specjalne ambulatorium antropologiczne, do którego zwołano specjalistów, lekarzy-więźniów. Przeprowadzali oni najrozmaitsze badania z tymi bliźniętami i karłami, robili najrozmaitsze pomiary czaszki, wzrostu itd., przeprowadzali specjalne badania wzroku, słuchu i innych zmysłów, czynili odlewy gipsowe szczęk, zębów, przeprowadzali analizy krwi, robili zdjęcia, ale jaki cel miały te badania – nie wiem.

W lecie 1944 r., wieczorem kilkakrotnie widziałem na własne oczy, jak w krematorium II odbywały się tzw. rozwałki więźniów, czyli zabijanie ich za pomocą krótkiego pistoletu-bolca, takiego, jakiego używa się do uboju bydła w rzeźniach. Obserwowałem to przez oświetlone okno krematorium. Odbywało się to w ten sposób, że dwóch więźniów Sonderkommanda w odstępach około minutowych podprowadzało kolejno skazańców, a znajdujący się tam SS-man wystrzałem z bolca w tył głowy zabijał ich. W ten sposób zabijano po kilkunastu więźniów.

W obozie w Oświęcimiu przebywałem od 28 stycznia 1943 r. do 20 stycznia 1945 r. Od sierpnia do listopada 1943 r., z obawy przed wyrzuceniem mnie z bloku chorych przez lekarza niemieckiego Helmersena, pełniłem, poza funkcją Schreibera blokowego, funkcję malarza.

W tym celu przez cały dzień chodziłem w kombinezonie malarskim, powalanym farbami i malowałem bloki nr 10 i 11. W tym czasie blokowym obu tych bloków był przybyły z Oświęcimia-Buny Niemiec – Hans Bock, nr 5. Był to człowiek bardzo dobry, zwany pospolicie „Tatą”, który wszelkimi możliwymi sposobami starał się więźniom pomagać. Ów Bock był uprzednio w Oświęcimiu I Lagerältesterem szpitalnym, a z powodu tego, że za bardzo pomagał więźniom, został zdegradowany, a następnie przeniesiony do Brzezinki, gdzie pełnił funkcję starszego blokowego.

Mnie również blokowy Bock lubił i pomagał mi, a kiedy następnie Bocka przeniesiono do obozu w Lagiszcze, gdzieś na Śląsku, na jego wniosek lekarz Helmersen polecił mi pełnić [po nim] funkcję blokowego bloków nr 10 i 11. Robiłem to do listopada 1944 r.

Na początku grudnia 1944 r. lekarz Helmersen poszedł na front, a jego funkcję objął lekarz Thilo, służbista dbający jednak o stan zdrowia chorych, co nie przeszkadzało mu więźnia już wyleczonego przeznaczyć do gazu. 24 listopada 1944 r. wyznaczono mnie wraz innymi Polakami do transportu, który miał odejść do innego obozu położonego w głębi Rzeszy. W tym celu przeniesiono mnie na odcinek D. Tu mnie umieszczono w bloku 11., który w tym czasie po przejściu Sonderkommanda do krematoriów był blokiem transportowym, a następnie do bloku 32. W blokach tych czekaliśmy około dziesięciu dni na wagony, którymi miano nas odtransportować. W międzyczasie udało się mi skontaktować z więźniami: Klewinem i Fajkoszem, którzy przygotowywali listy transportowe, a byli zatrudnieni w tzw. Arbeitseinsatzcie. Więzień Klewin był mi wdzięczny za okazywaną mu w czasie jego choroby pomoc na bloku 10. i dlatego wyciągnął moją kartotekę z grupy kartotek tych więźniów, którzy mieli być wywiezieni, a mnie doradził, bym zmyśliwszy chorobę, starał się dostać do szpitala. Wówczas „zorganizowałem” dla siebie zastrzyk propidonu i strzykawkę, za pomocą której jeden z kolegów wstrzyknął mi propidon domięśniowo. Na skutek tego zabiegu dostałem wysokiej gorączki. By łatwiej przejść przez bramę z odcinka D na odcinek szpitalny F symulowałem jeszcze chorobę grzybka na brodzie w ten sposób, że brodę i twarz nasmarowałem jodyną, a na tym porobiłem „cętki” z maści cynkowej. Na skutek wysokiej gorączki przyjęto mnie do szpitala i w ten sposób uniknąłem wyjazdu transportem liczącym ok. 1500 osób, który tego dnia, tj. 4 grudnia 1944 r., odjechał w głąb Niemiec. Do szpitala przyjął mnie dr Epstein. Naczelny lekarz postawił diagnozę i przydzielił mnie do bloku 8. Leżałem tam dwa tygodnie, co udało mi się dzięki temu, że w tym czasie lekarz Mengele odszedł do lazaretu SS, a na jego miejsce przyszedł z frontu dr Horstmann, który w stosunkach lagrowych zupełnie się nie orientował. Po dwóch tygodniach, kiedy już z łóżka wstałem, przeniesiono mnie do bloku 18., gdzie pełniłem funkcje Schreibera blokowego. Pozostałem tam do 20 stycznia 1945 r.

18 stycznia 1945 r. odeszły ostatnie piesze transporty zdrowych więźniów w kierunku na zachód. Transporty te były eskortowane przez SS-manów.

20 stycznia 1945 r. ok. godz. 15.00 opuścili obóz ostatni SS-mani pozostawiając nas bez nadzoru. Około godz. 20.00 przybyło do komanda kanada na odcinek BIIg dwóch SS-manów, którzy podpalili magazyny kanady. Były one pełne, mimo że wywożono z nich stale najcenniejsze rzeczy, a to z powodu napływania coraz to nowych transportów. Składały się one z ok. 30 bloków. Ponieważ wiedziałem, że w obozie nie ma już SS-manów słysząc odgłosy strzałów artyleryjskich wiedziałem, że front jest bardzo blisko. Obawiając się, aby SS-mani nie wrócili i nie zabrali do Rzeszy pozostałych w obozie więźniów, porozumiałem się z kilkoma kolegami: Stanisławem Zawadzkim z Końskich, Władysławem Rodowiczem z Warszawy, Jerzym Borodziczem z Grodna i Alfonsem Budrowskim z Łukowa. Wraz z nimi uciekłem o godz. 23.55 z obozu w kierunku południowym. Do nas dołączyły się jeszcze dwie więźniarki Polki, Władysława Kamińska i Janina Grzybowska, obie z Warszawy. Warunki atmosferyczne były bardzo przykre, była duża mgła, dzień był mroźny. Brnęliśmy w śniegu po kolana. Jeszcze w obozie przebraliśmy się w ubrania cywilne. Z rozbitych magazynów wzięliśmy plecaki, które naładowaliśmy żywnością. Jedynie po odgłosach strzałów artyleryjskich dochodzących z północy, idąc w przeciwnym kierunku, orientowaliśmy się, że idziemy na południe. Pędzeni strachem, aby nie wpaść z powrotem w ręce niemieckie, bardzo szybkim krokiem szliśmy prawie bez odpoczynku nie czując żadnego zmęczenia w ten sposób do godz. 6.00 rano. Wtedy doszliśmy do wsi Brzeszcze. Zauważywszy jakiś dom, w którym się świeciło, wysłaliśmy najpierw dwie współtowarzyszki na zwiady, a następnie na zaproszenie gospodarza weszliśmy i my. Był to dom Jurczyka, robotnika kopalni Brzeszcze. W domu tym przyjęto nas nadzwyczaj serdecznie jako więźniów z Oświęcimia, ugoszczono jedzeniem i pozwolono się przespać. W ogóle ludność okoliczna odnosiła się do więźniów oświęcimskich z całą serdecznością. W Brzeszczach z powodu braku możliwości przejścia przez linię zbliżającego się frontu pozostaliśmy przeszło tydzień, porozmieszczani po różnych domach.

28 stycznia wkroczyły do Brzeszcza wojska radzieckie i na nasze pytanie, czy można spokojnie wrócić do Krakowa, zezwolono nam na powrót. W tym samym dniu wyruszyliśmy przez Chrzanów do Krakowa, dokąd przybyłem 29 stycznia 1945 r. i przebywam tu dotychczas pracując w spółdzielni „Społem”.

Do zeznań moich dodam jeszcze, że w szpitalu obozowym spotykałem niejednokrotnie więźniów-Żydów, u których lekarze niemieccy dokonywali sterylizacji promieniami Röntgena. Leżeli oni w bloku 10. przeznaczonym dla chorych na choroby skóry, ze strasznymi ranami genitaliów. Z opowiadań ich wiem, że tych operacji doświadczalnych dokonywał lekarz Schumann, tytułowany „profesorem”. Chodził on w mundurze porucznika lotnictwa niemieckiego.

Nadto wymieniam jeszcze szereg nazwisk Niemców „największych szubrawców obozowych”. Byli to: Lagerkomendant Höß. Jego następca Kraus, Lagerführer Aufmeyer [Aumeier], Lagerführer Schwarzhuber i Rapportführerzy: Palitzsch, Schillinger, Poloczek i Kurpanik. W Lagrze kobiecym Lagerführerki: Mandel [Mandl] i Drexler [Drechsel]. Z Oddziału Politycznego: szef oddziału Grabner oraz funkcjonariusze: Brochut [Broch?], Hoffman i Lachmann, Blockführerzy: Buldog, Wolf, Grapatin i Baretzki oraz szef krematorium Mohl [Moll].

Odczytano. Na tym przesłuchanie i protokół niniejszy w dniu 19 kwietnia 1945 r. zakończono.