LUIGI FERRI

Kraków, dnia 21 kwietnia 1945 r., członkowie Komisji Badania Zbrodni Niemiecko‑Hitlerowskich w Oświęcimiu, sędzia śledczy Jan Sehn i prokurator dr Wincenty Jarosiński, w obecności członka tejże Komisji, posła Krajowej Rady Narodowej ob. Heleny Boguszewskiej‑Kornackiej, na zasadzie art. 254 w związku z art. 107 i 115 kpk, przesłuchali w charakterze świadka byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu nr 7525, nazwiskiem Luigi Ferri:


Imię i nazwisko Luigi Ferri
Data i miejsce urodzenia 9 września 1932 r. w Mediolanie
Imiona rodziców Giulio i Lina z Koppów
Wyznanie rzymskokatolickie
Miejsce zamieszkania przed wojną Rzym, Via Pellegrino Mateucci 1G
Obecne miejsce zamieszkania Oświęcim
Zajęcie uczeń I klasy gimnazjum

Po śmierci mojego ojca, który był prezydentem sądu apelacyjnego w Mediolanie, a zmarł w 1936 r., moja matka wraz ze mną przeniosła się do Rzymu. W Rzymie powtórnie wyszła za mąż i nazywa się obecnie Lina d´Onnes. Ponieważ z końcem 1943 r. i początkiem 1944 r. Rzym był często bombardowany, przeto dla mego bezpieczeństwa matka wysłała mnie do babki, matki ojca, która mieszkała w Fiume, Via Ciotta 1. Następnie z powodu bombardowania Fiume przeniosłem się z babcią do Triestu i tu mieszkaliśmy przy Via della Conta 4. Babcia moja była Żydówką, a jej mąż był aryjczykiem. Mimo iż ojciec mój pochodził z małżeństwa mieszanego, uważał się zawsze za aryjczyka i religią obowiązująca u nas w domu była religia rzymskokatolicka. Fakt, że babcia moja była z pochodzenia Żydówką spowodował jej aresztowanie w Trieście. Nastąpiło ono w czerwcu 1944 r. o godz. 9.00 wieczorem. Do mieszkania, które zajmowała moja babcia, weszło kilku policjantów, Włochów, którzy po przejrzeniu dokumentów oświadczyli, że babcia musi pójść z nimi. Było to już po godzinie policyjnej. Mnie oświadczono, że mogę pozostać w domu, gdyż jestem aryjczykiem oraz, że babcia wkrótce wróci. Ponieważ w Trieście nie miałem ani krewnych, ani znajomych, a do matki do Rzymu wrócić nie mogłem, gdyż Rzym był już zajęty przez Anglików, przeto oświadczyłem, że nie opuszczę babci i pójdę razem z nią. Oprócz nas z tego samego domu policja zabrała tego wieczora jeszcze trzy osoby. Po wyjściu z domu skierowano nas w kierunku kościoła oddalonego [o] około sto metrów, przed którym stało auto ciężarowe.

Auto było eskortowane przez SS‑manów, którzy przemocą wpakowali nas do środka. Przewieziono nas do więzienia położonego obok fabryki ryżu i dlatego zwanego Risnia, a oddalonego od miasta o cztery kilometry. Do więzienia przybyliśmy ok. godz. 24.00. Bezpośrednio po przybyciu wprowadzono nas do małego pokoiku i wówczas zauważyłem, że było nas 12 osób. Od pierwszej chwili SS‑mani zachowywali się wobec nas brutalnie, bili nas, kopali i wyrażali się o nas obraźliwie: „Mamy 12 psów”. Przesłuchanie trwało bardzo krótko, każdego pytano o imię i nazwisko, datę i miejsce urodzenia, imiona rodziców, a szczególną uwagę zwracano na wyznanie. Gdy mnie zapytano o wyznanie odpowiedziałem, że jestem rzymskim katolikiem, aryjczykiem, a jedynie babcia jest pochodzenia żydowskiego. Miedzy osobami, które znajdowały się w więzieniu, zauważyłem także osoby nieubrane, a jedynie w koszulach. Wszystkich aresztowanych bito i kopano, wywracano na ziemię i ciągnięto za włosy. W więzieniu tym przebywaliśmy około tygodnia. Jedzenie było bardzo złe i było go mało, tak że stale odczuwaliśmy głód. Chleb dawano nam z trocin. Spaliśmy pod dachem na gołej podłodze i bez żadnego nakrycia. W chwili przybycia do celi więziennej znajdowało się w niej 30 więźniów i to zarówno mężczyzn, kobiet i dzieci. Stan ten zmieniał się stale , były okresy, w których w sali znajdowało się 130 osób. Wiele dzieci zmarło.

Chorzy więźniowie pozostawali zupełnie bez opieki lekarskiej, zdrowi zaś brani byli na roboty. Z robót tych wracali zawsze pobici i pokaleczeni. Od osób przebywających od dłuższego już czasu w celi więziennej, w której byliśmy, dowiedziałem się, że co tydzień odchodziły stamtąd transporty więźniów, ale dokąd – tego nie wiedzieliśmy. Po tygodniowym pobycie w nocy wywołano moje nazwisko i wezwano do opuszczenia celi. Byłem bardzo zmartwiony, że wywołują mnie samego bez babci, ale iść musiałem. Wraz z innymi trzema czy czterema więźniami zawieziono mnie otwartym autem ciężarowym na dworzec w Trieście i wsadzono do pociągu towarowego. Jeszcze przed wyruszeniem z więzienia zauważyłem za naszym autem światła drugiego auta. Pociąg, którym miano nas przewieźć, stał na uboczu, a otoczony był eskortą karabinierów włoskich, obok których stali także wyżsi oficerowie SS. Po krótkim czasie od chwili przywiezienia mnie na dworzec podjechało następne auto i wówczas zauważyłem, że przywieziono nim moją babcię i resztę osób, które były z nami osadzone w jednej celi. Zacząłem wówczas głośno krzyczeć, by mnie z babcią nie rozdzielano. Po chwili wszystkich nas wpędzono do jednego wagonu, który zamknięto.

Pociąg składał się z kilkunastu wagonów i jak się potem dowiedziałem, wywieziono nim również więźniów z innego więzienia w Trieście. Od godz. 6.00 do 9.00 rano przebywaliśmy na dworcu. Pociąg ruszył w drogę dopiero o 9.00 rano. Przez cały ten czas i następną dobę, nie otrzymaliśmy nic od jedzenia, a dopiero drugiego dnia jazdy dostaliśmy po kawałku chleba. Podróż trwała osiem dni i nocy i w tym czasie przeciętnie co dwie doby otrzymywaliśmy tylko po kawałku chleba. W naszym wagonie znajdowali się więźniowie płci męskiej i żeńskiej oraz dzieci. Potrzeby naturalne załatwialiśmy wewnątrz. Na skutek tych warunków dwie osoby dostały obłędu. Byli do Mario Lavi i Guido Roberti. Obłęd tych dwóch objawiał się tym, że mówili oni od rzeczy, zachowywali się nienormalnie, a potrzeby naturalne usiłowali załatwiać swoim współwięźniom na głowę. Po ośmiu dniach podróży przybyliśmy na jakąś stacje, jak później dowiedzieliśmy się do Oświęcimia‑Brzezinki. Było to wieczorem. Z transportu naszego odłączono na terenie Rzeszy kilka wagonów tzw. partyzantów włoskich i jugosłowiańskich. Transport, którym przybyliśmy do Oświęcimia, liczył 40 osób. Po przybyciu transportu na miejsce SS‑man, który nas eskortował i który posiadał wykaz osób przywiezionych, oddalił się od transportu, a przyszedł inny SS‑man, zatrudniony w obozie, który w ogóle nie wiedział, co to za transport przybył, czy byli to Żydzi, czy aryjczycy. Nie pytając nikogo, kim jesteśmy, stwierdzili, że jest to transport Żydów i polecił ustawić nam się w piątki. Następnie eskortowani przez dwóch SS‑manów ruszyliśmy w długą drogę. Po drodze niewiasty mdlały, a zemdlone musieli nieść inni uczestnicy transportu. Powiedziano nam, że idziemy do łaźni. W łaźni rozdzielono nas na dwie grupy: mężczyzn osobno, a kobiety osobno. Mnie przydzielono do grupy męskiej, a gdy zacząłem płakać i nie chciałem babki opuścić, pozwolono mi przy niej zostać. Po kąpieli babka moja jak i inne niewiasty wyszły już z ostrzyżonymi głowami i w bardzo lichych sukniach przekreślonych z tyłu czerwonym krzyżem. Ja w czasie kąpieli kobiet czekałem obok łaźni i mnie nie ostrzyżono. Ponieważ w czasie całego pobytu w obozie nie spotkałem ani jednego mężczyzny z tej grupy, którą do Oświęcimia razem z nami przywieziono, przeto domyślałem się, że wszystkich ich otruto gazem. Po kąpieli odprowadzono mnie razem z grupą kobiet do obozu kobiecego i umieszczono w starej, nieużywanej wówczas łaźni. W łaźni tej było w chwili naszego przybycia więcej niewiast. Kobiety te były zupełnie nagie, gdyż jak dowiedzieliśmy się od nich, ubrania ich zabrano do odwszenia. W tej łaźni przebywaliśmy jedną noc.

Rano przybył do łaźni SS‑man i oświadczył, że nie mogę dłużej przebywać w oddziale kobiecym i zabrał mnie ze sobą. Gdy się opierałem i nie chciałem iść od babki, SS‑man uderzył mnie dwukrotnie ręką w twarz i zagroził, że mnie zastrzeli. Wzięty przemocą, odprowadzony zostałem do obozu męskiego na odcinek BIIa, blok kwarantanny nr 2. Od czasu zabrania mnie z łaźni nie widziałem mojej babki, a po upływie około sześciu miesięcy od czasu przybycia do Oświęcimia od jednej z więźniarek, która była z nami w saunie, dowiedziałem się, że babka moja umarła, a raczej została otruta gazem. W blokach kwarantanny 2., 7., 10., 12., 13. i 16. przebywałem do listopada 1944 r.

Już od pierwszego momentu przybycia do obozu męskiego blokowi Pinkus, Żyd polski, Mietek Katarzyński, Polak, blokowy bloku 5. Franek, dręczyli mnie obietnicami, że już tego dnia zostanę umieszczony w obozie razem z babką. W tym celu niejednokrotnie wyprowadzali mnie aż do bramy obozowej lub do Schreibstuby, bym podpisał pismo, w którym przekazywano mnie do bloku, w którym przebywa babka itp., a następnie dobrawszy sobie innych starszych blokowych, śmiali się ze mnie. Tego rodzaju żarty czynili oni często. Chcąc koniecznie przebywać w obozie razem z babką, zwróciłem się następnego dnia do lekarza obozowego Niemca, dr. Thilo z prośbą, by on pomógł mi w przeniesieniu do bloku, w którym przebywa babka. Wówczas dr Thilo zapytał w mej obecności Rapportführera Kurpanika: „Co tu robi ten chłopak?”, bowiem wszystkich chłopców bezpośrednio po przywiezieniu do Brzezinki kierowano do komór gazowych. Kurpanik wyjaśnił wówczas dr. Thilo, że nie wie, skąd się wziąłem i czy jestem Żydem, czy też mieszańcem, na co dr Thilo oświadczył: „Żebym go tu już jutro nie widział”. Po tej rozmowie wróciłem do bloku nr 2 i bardzo płakałem obawiając się by mnie nie zabito.

Zainteresowali się mną starsi więźniowie sztubendinści i dr Wolken pełniący wówczas funkcję pisarza ambulansowego w obozie, który oświadczył, że będzie się starał mnie ukryć, względnie przenieść do innego bloku. Faktycznie zajął się mną jedynie dr Wolken, który od pierwszego dnia okazywał mi stale swą pomoc. Wyjaśniam, że dr Wolken był pisarzem ambulansowym i zastępcą lekarza obozowego. Polecił mi on bym z bloku w ogóle nie wychodził, a gdyby przyszedł SS‑man, albo jakaś kontrola, bym chował się na najwyższą kondygnację łóżek, w kącie i dobrze się przykrył. Doktor Wolken przychodził do mnie często w czasie dnia i każdego wieczora. W trakcie tych rozmów, które prowadziliśmy, radził mi, jak się mam zachowywać, by nie zdradzić swojej obecności w obozie. Zarówno blokowi, jak i sztubendinści bloku nr 2 wiedzieli, że w nim przebywam, ale bliżej się mną nie interesowali. Po siedmiu dniach pobytu w bloku 2. przeniesiono mnie do bloku 7., w którym przebywałem dwa tygodnie, następnie przeniesiono mnie do bloku 10., w którym przebywałem trzy tygodnie. W bloku 10. blokowym był niejaki Warchomy, Polak. Był to człowiek niedobry, kazał mi pracować, czyścić blok, kuchnie, a niejednokrotnie bił mnie. Blokowy ten krzywdził więźniów przy podziale chleba i dodatków. Doktor Wolken rozmówił się z nim i ten zostawił mnie w spokoju. Z bloku 10. przeniesiono mnie do bloku 13.

Jeszcze przebywając w bloku 7. widziałem, jak odbywało się tatuowanie numerami więźniów. Przyjmował ich i polecał tatuować Unterkapo Katzengold, Żyd francuski. Wówczas go poznałem i mnie polubił. Kiedy byłem w bloku 13. na prośbę dr. Wolkena tenże Unterkapo Katzengold „wkręcił” mnie do transportu, który wtedy przyszedł z Rodos. Jako „nowoprzybyły” więzień zostałem zarejestrowany i otatuowany, i otrzymałem nr B‑7525. Ten fakt ułatwił mi poruszanie się po obozie, a w pierwszym rzędzie dał możliwość wchodzenia do ambulansu, w którym pracował mój opiekun, dr Wolken. Mieszkał on w bloku nr 16.

Z bloku 13. przeniesiono mnie następnie do bloku 12. Do bloku 13. przybyły później aryjskie dzieci z Warszawy. Przybyły ich cztery transporty, a było to w sierpniu i wrześniu 1944 r. Gdy pod koniec września 1944 r. groziła mi selekcja dr Wolken przeniósł mnie do bloku 13., dlatego że w tym bloku nie przeprowadzano wówczas selekcji do gazu, podczas gdy w innych blokach w tym czasie selekcje takie przeprowadzano, co było dla mnie niebezpieczne, ponieważ miałem numer żydowski. Wyjaśniam, że zasadniczo w blokach 12. i 13. nie sypiałem i nie przebywałem, a jedynie byłem w stanie więźniów w tych blokach zarejestrowany. Faktycznie zaś przebywałem u dr. Wolkena w ambulansie. Ponieważ obawiał się on, by mnie tam nie przyłapano, a w bloku 13. wybuchła wśród dzieci szkarlatyna i blok ten był izolowany, dr Wolken zwrócił się do dr. Thilo z prośbą, bym mógł zostać u dr. Wolkena gońcem ambulansowym i zamieszkać z nim w bloku 16. Dr Thilo zapomniał już o moim pobycie w obozie i o mojej osobistej prośbie skierowanej do niego w drugim dniu pobytu, a ponieważ w tym dniu był w dobrym humorze, zgodził się na propozycję dr. Wolkena. Gońcem ambulansowym byłem do listopada 1944 r. W tym czasie mieszkałem w jednej sztubie z dr. Wolkenem, a ten traktował mnie jak syna. Do zajęć moich należało wykonanie wszelkich wysyłek ambulansowych.

1 listopada odcinek BIIa zlikwidowano, a chorych i personel przeniesiono na odcinek BIIf. Bezpośrednio po przyjściu na ten odcinek zwrócił na mnie uwagę Lagerältester dr Zenkteler, Polak, który oświadczył dr. Wolkenowi, że nie mogę zostać razem z lekarzami i pielęgniarzami, muszę być przeniesiony do obozu roboczego. Dr Wolken oświadczył na to, że w takim razie i on pójdzie ze mną, prosił jednak, by Zenkteler pozostawił mnie na odcinku BIIf. Wówczas Zenkteler uzależnił moje pozostawienie na tym odcinku od decyzji dr. Thilo. Tego dnia nie było go na odcinku BIIf, wobec czego dr Wolken nie mógł z nim w mej sprawie rozmawiać, a na drugi dzień nadszedł do obozu zakaz trucia ludzi gazem. Było to 3 listopada. Tego dnia przybył do obozu transport Żydów słowackich z Seretu liczący 996 osób. Byli to zarówno mężczyźni, kobiety, jak i dzieci. Ponieważ zachodziła konieczność udzielenia im pomocy lekarskiej, przeto oddelegowano w tym celu na odcinek BIIa, gdzie Żydów tych umieszczono, dwóch lekarzy, z których jednym był dr Wolken, blokowego i mnie. Na odcinku BIIa przebywaliśmy około tygodnia, w bloku nr 16. W tym czasie dr Thilo został przeniesiony do obozu w Groß‑Rosen. Ten moment utrudnił dr. Wolkenowi przeniesienie mnie z powrotem do ambulansu na odcinek BIIf. Schreiber głównej Schreibstuby zapewnił dr. Wolkena, że mogę spokojnie pozostać w bloku 13., ale nie pokazywać się dr. Zenktelerowi.

Zastosowałem się do tego, a dr Wolken umieścił mnie u swego przyjaciela w magazynie aptecznym, gdzie pracowałem 14 dni.

Po tym czasie również dr. Zenktelera wysłano do innego obozu w Niemczech, jako więźnia w transporcie. Był on bardzo złym człowiekiem.

Po jego wyjeździe mogłem się już swobodnie poruszać i nie miałem się czego obawiać.

W bloku 13. pracowałem w charakterze gońca. Blok ten podzielony był na trzy części. W jednej z nich mieściło się Bekleidungskammer, w którym byłem zatrudniony, w innych pomieszczenie dla Pflegerów i kuchnia dietetyczna. Kapo w Bekleidungskammer był Niemiec – Paul Bracht, nr 3287. Był to człowiek zły, a najbardziej nienawidził Żydów. Więźniów dzielił na cztery kategorie: Żydów, których traktował najgorzej, Polaków, Rosjan i Niemców. Rozdzielając odzież i bieliznę, najgorsze rzeczy przydzielał Żydom, najlepsze Niemcom. Ja zajęty byłem segregowaniem bielizny i gdy chciałem dać lepszą koszulę Żydowi, Bracht odbierał mi ją, a polecił dać podartą. To samo z garderobą i obuwiem. Kapo ten bez żadnego nakazu urządzał w różnych blokach rewizję, a znalazłszy dodatkową bieliznę lub spodnie czy marynarkę, znieważał posiadającego te rzeczy słownie i bił go. U Niemców, chociaż oni mieli pełne walizy bielizny, nigdy rewizji nie robił. Znalezione w czasie rewizji rzeczy zabierał. Blokowi tych bloków, w których przeprowadzał rewizje, nie reagowali na to zupełnie, ponieważ się go obawiali. Przypominam sobie, że pewnego dnia Bracht przeprowadził rewizję w bloku, w którym mieszkał prof. dr Grossman. Znalazł wówczas jakąś bieliznę, którą mu skonfiskował, a jego najgorszymi wyrazami jak „drek, świnio” znieważał. Był to pospolity przestępca, morderca, który przez 15 lat przebywał w różnych obozach w Niemczech. Po miesięcznej pracy u Brachta prosiłem dr. Wolkena, aby mi dał inną pracę, ponieważ obawiałem się Brachta.

Przeniesiono mnie wówczas do pracy do bloku 16., gdzie mieściła się łaźnia. W bloku tym przebywałem do końca 1944 r. pełniąc funkcje gońca. Blokowym tego bloku był Niemiec, komunista, Hans Denstadt, który następnie został ujęty przez wojska radzieckie. Blokowy ten specjalnie znęcał się nad chorymi, których przyprowadzano do łaźni. Zamiast myć, bił ich twardą szczotką tak, że często chorzy umierali. Niemców traktował znacznie lepiej, nie bił i obchodził się z nimi poprawnie. Wyjątkowo źle obchodził się z Żydami. Praca regularna w łaźni trwała do 17 stycznia 1945 r. Tego dnia był w nocy alarm lotniczy. Wyjaśniam, że w bloku 16. pracowałem wyłącznie w czasie dnia, noce spędzałem w bloku 12. z dr. Wolkenem, który w dalszym ciągu bezprawnie mnie tam przetrzymywał, bowiem jako więzień wprowadzony byłem w ewidencji bloku 15., w którym wówczas przebywali Zwillinge.

17 stycznia 1945 r. w nocy przyszedł do bloku nr 12. starszy blokowy bloku 2., 5. i 7. Karl Icemann i wezwał nas, byśmy szybko ubrali się i opuścili blok. Wówczas część więźniów szybko opuściła blok i udała się przed blok nr 1. Ja z dr. Wolkenem zatrzymaliśmy się w pobliżu bloku nr 1, a kiedy usłyszeliśmy, że liczą, że wzywają jeszcze dwóch, jeszcze trzech, widocznie uzupełniając ilość grupy, nie podeszliśmy, tylko oddaliliśmy się stamtąd. Udało nam się to dlatego, że noc była zupełnie ciemna i z powodu alarmu lotniczego obóz był nieoświetlony. Jak później dowiedzieliśmy się, grupę tą liczącą ok. 40 osób odprowadzono gdzieś, ale dokąd, tego nie wiem. Następnego dnia polecono wszystkim zdrowym, zdolnym do przebycia 50 km drogi, ustawić się w szeregach i oświadczono, że nastąpi przetransportowanie ich z obozu. W obozie panował już chaos. Jeszcze tego samego wieczora lekarze obozowi dokonali podziału więźniów na trzy grupy, na takich, którzy mogli odbyć pieszo drogę 50 km, takich, którzy mogli dojść jedynie do dworca oddalonego [o] około trzy kilometry i ciężko chorych, którzy z obozu w ogóle ruszyć się nie mogli. Co do tych chorych krążyły w obozie wersje, że zostaną oni z miejsca wytruci, względnie w inny sposób zabici i dlatego, kto tylko mógł starał się o zaliczenie go w poczet jednej z dwóch pozostałych grup. Ponieważ dr Wolken, jako lekarz nie chciał zostawić chorych bez opieki, przeto zdecydował się wraz z kilkoma innymi lekarzami na pozostanie w obozie i mnie pozostawił ze sobą. Tego dnia ok. godz. 8.00 odeszła z obozu pierwsza grupa zdolnych do odbycia 50 km marszu. Z naszego odcinka odeszło ok. 400 osób, a jak później mówiono z całego obozu miało odejść ok. 25 tys. więźniów. Więźniów tych poprowadzono pod eskortą SS‑manów w kierunku Oświęcimia‑Buny i jak później więźniowie zbiegli z tej grupy opowiadali, rozstrzelano ich w lesie obok Gliwic.

19 stycznia 1945 r. rano SS‑mani polecili zabrać się wszystkim zdolnym do pracy. Polegała ona na wynoszeniu trupów oraz podpaleniu kufrów w magazynach odzieżowych, które znajdowały się w tzw. Effektenkammer Kanada. Ten dzień był szczególnie ciężki dla więźniów, jeśli bowiem ktoś chciał zabrać jakąś rzecz z płonących magazynów, w nieludzki sposób SS‑mani bili go i kopali. To samo miało miejsce z innych najdrobniejszych powodów. Z powodu chaosu panującego od około tygodnia w obozie, nie uprzątano zupełnie trupów. Nagromadziły się ich całe sterty. Miedzy trupami widziałem trupy małych dzieci, nawet bardzo małych, całe we krwi. Trupy te tego dnia więźniowie musieli przewieźć do krematorium V i tam je spalono. W tym czasie pozostałe dwa krematoria były już wysadzone w powietrze. Kanada podpalona została w nocy 23 stycznia. Pożar trwał całą noc, a następnie przez pięć dni i nocy. Ja, dr Wolken i inni więźniowie staraliśmy się tej nocy wydobyć coś z odzieży z płonących magazynów, by w nie ubrać chorych, którzy ubrań nie posiadali.

20 stycznia, ponieważ w obozie nie było już SS‑manów, więźniowie rzucili się na magazyny żywnościowe, by zabrać dla siebie pożywienie. I ja także zabrałem z magazynu kilka chlebów. Naraz zjawili się nagle SS‑mani, poczęli strzelać lub bić więźniów zabierających jedzenie. Mnie również jeden z SS‑manów przyłożył rewolwer do piersi i groził mi zabiciem. Po godzinnym pobycie w obozie, odjechali oni na rowerach i wtedy już zupełnie spokojnie mogliśmy brać z magazynów żywnościowych to, co się tam znajdowało.

SS‑mani ci zostawili na terenie obozu nieco amunicji i kilka karabinów. Broń tę wzięli więźniowie Rosjanie i poczęli z niej strzelać w powietrze. Fakt ten spowodował, że następnego dnia, tj. 21 stycznia, przybyło do obozu kilkudziesięciu żołnierzy z karabinami maszynowymi, którzy przeszukiwali wszystkie bloki za bronią. Jeden z więźniów zdradził, że z karabinu strzelał więzień Rosjanin, Andrejew, jednak więźnia tego nie znaleziono, ponieważ gdzieś się skrył, czy zbiegł. Nie znalazłszy broni ani też osób, które strzelały Wehrmacht odszedł z obozu. Nie stosowali oni żadnych specjalnych szykan w stosunku do więźniów, a jedynie bito więźniów rękami. Następnego dnia przybyli znowu ci sami żołnierze o godz. 6.00 ano. Tym razem zastali Andrejewa śpiącego w bloku nr 13. Zakuli go w kajdany i polecili wskazać pozostałych więźniów – Rosjan, tylko więźniów wojennych. Więźniów takich było oprócz Andrejewa jeszcze pięciu.

Wszystkich ich zaprowadzono na plac pomiędzy blokiem 14. a 15. i tam ich rozstrzelano. Jeden z tych Rosjan nie został na miejscu zabity, a gdy Niemcy odeszli – wydobyto go, dr Wolken założył mu opatrunek i w ten sposób uratowano mu życie. Jak przypuszczam w Oświęcimiu przebywał on aż do przyjścia wojsk radzieckich.

Ostatnie, V krematorium wysadzono w powietrze 25 stycznia 1945 r. o godz. 1.00 w nocy. Drugiego dnia po rozstrzelaniu Rosjan przyszło znowu kilku żołnierzy i polecili trupy rozstrzelanych zanieść obok krematorium V. Ich uwadze uszło, że brakowało jednego z rozstrzelanych Rosjan. Trupy ułożono na stosie, który podpalili sami żołnierze. Jeszcze do dziś w tym miejscu znajdują się niedopalone szczątki tych Rosjan. 25 stycznia 1945 r. przyszli do obozu gestapowcy (SD) i polecili wszystkim Żydom ustawić się na drodze. Doktor Wolken doradzał, żeby chorzy z łóżek nie wstawali, a sam się ukrył. Ja byłem w obozie kobiecym i gdy wróciłem ukryłem się pod łóżkiem.

Z bloków wyszło ok. 100‑150 Żydów, wyprowadzono ich za bramę obozową, gdzie znajdowało się więcej SS‑manów i pytano, czy ktoś chce wrócić do obozu. Chętnych, którzy zadeklarowali chęć powrotu, było ośmiu – dziesięciu. Tych rozstrzelano natychmiast. Resztę pognano w kierunku Oświęcimia I. Po drodze wielu uczestników transportu zabito. Były to przeważnie kobiety. Z niewiadomego nam powodu w pewnym momencie eskorta oddaliła się od transportu tak, że pozostali przy życiu uczestnicy mogli zbiec. O tym wszystkim dowiedziałem się później od uciekinierów. Przy formowaniu transportu w Brzezince SS‑mani i kapo Otto Schulz – Niemiec, zachowywali się wobec chorych brutalnie i bili ich. Kiedy wojska radzieckie wkroczyły rozstrzelały owego kapo Schulza.

27 stycznia 1945 r. wieczorem wkroczyli pierwsi żołnierze sowieccy do Brzezinki. Był to pierwszy patrol. Większe oddziały wkroczyły dopiero następnego dnia. Wojska radzieckie pozwoliły każdemu swobodnie udać się do domu. Jeszcze przez miesiąc do czasu zupełnego zlikwidowania Brzezinki zostaliśmy w tym obozie, następnie przeniesiono nas do obozu w Oświęcimiu I, skąd zabrała nas do Krakowa Komisja, przed którą obecnie zeznaję.

Świadek zeznawał w języku niemieckim, zrozumiałym dla Komisji, wobec czego przesłuchiwano go bez udziału tłumacza. Po odczytaniu protokołu i przetłumaczeniu go na język niemiecki, świadek oświadczył, co następuje:

Das vorstenhende Protokoll wurde mir vollinhaltlich in die deutsche Sprache übersetzt. Ich anerkenne die Aufnahe als richtig, meine Aussagen Wort und sinngemaess wiedergebend und als Beweis dafuer unter zeichne ich das Protokoll eignehaendig.

Odczytano. Na tym przesłuchanie świadka i protokół niniejszy w dniu 23 kwietnia 1945 r. zakończono.