MOTEK POPIÓŁ

Dnia 10 maja 1945 r. w Oświęcimiu, sędzia okręgowy śledczy Jan Sehn, członek Komisji Badania Zbrodni Niemiecko-Hitlerowskich w Oświęcimiu, na wniosek, w obecności i przy współudziale wiceprokuratora Sądu Okręgowego dr. Wincentego Jarosińskiego, na zasadzie art. 254, 107 kpk, przesłuchał w charakterze świadka Motka Popioła, byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu nr 73 832, który zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Motek Popiół
Data i miejsce urodzenia 17 lipca 1923 r. w Żurominie, pow. sierpecki
Imiona rodziców Wiktor i Idka z d. Gruszka
Zawód praktykant krawiecki
Wyznanie mojżeszowe
Narodowość żydowska
Przynależność państwowa polska
Miejsce zamieszkania przed aresztowaniem Ciechanów
Obecne miejsce zamieszkania Żuromin

5 listopada 1942 r., wraz z grupą innych Żydów, liczącą łącznie 1500 osób, przewieziono nas z getta w Ciechanowie transportem kolejowym do obozu w Oświęcimiu-Brzezince. Bezpośrednio po wyładowaniu nas z wagonów przeprowadzono selekcję więźniów i najzdrowszych wybrano do pracy w obozie. Z ogólnej liczby do obozu przeznaczono jedynie 500 Żydów, między innymi i mnie. Pozostałe tysiąc osób skierowano wprost do komór gazowych i otruto. Dowiedziałem się o tym dopiero później. Po kąpieli, przebraniu w ubrania obozowe i wytatuowaniu numerów, skierowali nas do bloków. Dostałem się do bloku 9., a do pracy poszedłem zaraz na drugi dzień. Pracowałem w komandzie Dachdeckerów. W tym bloku pozostawałem do Bożego Narodzenia 1943 r.

25 grudnia 1943 r. przybyli do obozu w Brzezince SS-mani i polecili wszystkim nam przenosić w płaszczach ziemię z jednego miejsca na drugie. Zupełnie bezcelowo. W tym czasie zarówno kapo, jak i SS-mani bili nas bez powodu kijami, rękami i kopali tak, że kilkaset osób zostało zabitych lub mocno pokaleczonych. SS-mani szczuli nas również psami. Na skutek doznanych urazów i pogryzień przez psy udałem się następnego dnia do szpitala, do bloku 7. Blok ten dzielił się na cztery izby, z których dwie pierwsze przeznaczone były dla lżej chorych, dwie następne zaś dla tych, którzy mieli iść do gazu. Znajdującym się w tych dwóch ostatnich izbach tatuowano na rekach literę „L”. Wszyscy ci ludzie wiedzieli dobrze, że są przeznaczeni do zagazowania. W czasie czterotygodniowego pobytu w tym bloku widziałem na własne oczy kilka selekcji do gazu. W czasie każdej z nich zabierano z bloku, który liczył ok. 1500 osób, około trzy czwarte więźniów. Więźniom przeznaczonym do gazu kazano się już w bloku rozbierać, a po przyjeździe aut, wpychano ich na nie. Gdy któryś z przeznaczonych na śmierć opierał się, wówczas SS-mani bili go.

Po zupełnym wyzdrowieniu odesłano mnie z powrotem do komanda Dachdeckerów i ulokowano w bloku 13. Pracowaliśmy wówczas przy kryciu dachów dla tzw. obozu cygańskiego. Cyganów przywieziono w zimie, miesiąca dokładnie nie pamiętam, ale zdaje mi się, że było to w lutym. Mieszkali razem żonami i całymi rodzinami i zachowali się tak, jak w obozie cygańskim na wolności. Wiem, że szerzyły się tam choroby zakaźne, na skutek których wielu Cyganów umarło. Obóz cygański istniał do 1944 r. Wtedy część najzdrowszych Cyganów przeznaczono do obozu w Oświęcimiu I, a następnie do prac pozaobozowych, gdzie nie wiem, resztę zaś wywieziono autami i zagazowano. Ładowanie Cyganów na auta wyglądało strasznie. Krzyczeli, opierali się i płakali, a SS-mani bez litości wpędzali ich na kilkanaście aut. Zarówno my, jak i sami Cyganie wiedzieliśmy, że zostaną przewiezieni do komór gazowych.

W marcu 1943 r. podczas apelu jeden z kapo Niemców zapisał mój numer, który następnie wraz z innymi wywołano i kazano nam się zgłosić do bloku 16., oświadczając, że odtąd pracować będziemy w komandzie kanada. W tym komandzie pracowałem około trzy tygodnie. Pracując w kanadzie miałem możliwość obserwowania transportów, które przychodziły do Brzezinki. Transporty te przychodziły stale. Bezpośrednio po nadejściu pociągu, polecano ludziom by z nich wysiedli, nam zaś polecano usuwać z wagonów wszystko, co z nich pozostało. Po opróżnieniu wagonów ludzi ustawiano na tzw. rampie. Po krótkiej chwili podjeżdżało auto sanitarne, którym przyjeżdżał jeden z lekarzy-Niemców. Lekarz ten przeprowadzał selekcję, przy czym nieliczny tyko procent najzdrowszych przeznaczał do prac obozowych, innych zaś przewożono autami wprost do komór gazowych. Widziałem niejednokrotnie, jak wyrywano matkom dzieci, kierując matki do pracy, dzieci zaś do komór gazowych. Słyszałem od innych więźniów, że w aucie sanitarnym, które przyjeżdżało przed selekcją na plac, gdzie ludzi wyładowywano, przywożono cyklon. Ilu ludzi mogli SS-mani w tym czasie otruć gazem, tego nie wiem. W obozie mówiono, że liczba ich wynosiła około trzy miliony.

Poza pracami przy wyładowaniu bagaży z pociągów, musieliśmy pakunki załadować na auta, a następnie już w samych magazynach rozpakować i rozdzielać do poszczególnych magazynów. W kanadzie pracowało kilkaset osób, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Pracowaliśmy na dwie zmiany, nocną i dzienną. Komando kanada należało do komand lepszych, ponieważ można było łatwiej zorganizować coś do jedzenia. Osobiście nie chciałem pracować w kanadzie, ponieważ mnie jako fachowcowi było lepiej w Dachdeckerach. Kapo w komandzie kanada byli Niemcy, którzy za drobne przewinienia bili. Przy wyjściu z pracy kapo przeprowadzali w towarzystwie SS-manów rewizje, czy któryś z nas nie usiłuje czegoś wynieść. Jeśli któryś z więźniów wynosił biżuterię, zdarzało się niejednokrotnie, że go zastrzelili. W innych wypadkach [pisano na] takiego więźnia raporty, umieszczano go w SK [Strafkompanie] lub w najlepszym razie bito.

Po trzech tygodniach dostałem się z powrotem do Dachdeckerów. W komandzie tym pracowałem do 27 października 1944 r. W tym czasie, dnia dokładnego nie pamiętam, chcąc podgrzać kocioł ze smołą wrzuciłem do ognia kawałek dobrej jeszcze deski. Zauważył to jeden z SS-manów i zaraportował mnie i nadzorującego kapo. W wyniku raportu otrzymałem dziesięć dni bunkra i dziesięć dni karnych robót. Kapo otrzymał taką samą karę. Bunkier mieścił się w bloku 3., a wchodziło się do niego z bloku 2. Była to zamurowana przestrzeń, o rozmiarach 70 na 80 cm, wysoka na dwa metry. Podłoga w bunkrze była betonowa. Wejście do bunkra było bardzo małe, umieszczone przy podłodze, a zamykane na drzwiczki. Przed wejściem do bunkra rewidowano nas. Bunkier posiadał maleńkie okienko o rozmiarach 18 na 10 cm i ono to stanowiło jedyny dopływ powietrza. W bunkrze tym umieszczono nas w sześciu, wobec czego nie było żadnej możliwości obrócenia się, czy poruszania ręką. Rano zabierano nas bezpośrednio do pracy. W tymże czasie kryliśmy dachy bloków kwarantanny i innych bloków, w których później umieszczono rodziny Żydów czeskich. Kapo tego komanda był Niemiec, Alfons Gottinger, pseudo „Seppel”. Był to człowiek bardzo zły, zupełnie bez serca, miał ok. 35 lat, w obozach przebywał już ok. 11 lat. Był to kat, dla którego życie ludzkie nie przedstawiało najmniejszej wartości. Bił nas drągami, cegłami, a niejednokrotnie zrzucał z dachu. Przez czas mojej pracy w komandzie Dachdeckerów zabił on kilkaset osób. Więźniowie bowiem pracujący w tym komandzie stale się zmieniali i stale dobierano tam nowych. Niezależnie od zatrudnionych w tym komandzie, bił on i zabijał tego, kto był pod ręką.

27 października 1944 r. wraz z transportem 1500 osób wywieziono mnie z obozu w Brzezince do obozu w Stutthoffie koło Gdańska. Tu pracowałem przy różnych pracach przez miesiąc. 27 listopada 1944 r. przewieziono mnie i inne 250 osób do fabryki łodzi podwodnych firmy Schichau w Gdańsku. Pracowałem przy budowie łodzi podwodnych jako pomocnik-elektryk. Do pracy dowożono nas pociągami, gdyż obóz oddalony był od fabryki Schichau o 15 km. Pracowaliśmy od godz. 6.30 rano do 17.30 wieczorem. Jedzenie dostawaliśmy takie, jak w obozie, a musieliśmy jeść w zimnych salach, podczas gdy inni pracownicy, nie więźniowie, otrzymywali jedzenie zupełnie inne, znacznie lepsze i jadali w specjalnych salach jadalnych. W fabryce Schichau pracowaliśmy do stycznia 1945 r., do czasu zbliżania się frontu radzieckiego. Od stycznia już nie pracowaliśmy, a pozostawaliśmy tylko przez trzy tygodnie w obozie, bez pracy. Odżywiano nas wtedy gorzej, dostawaliśmy bowiem mniej zupy i była ona znacznie gorsza. Po tych trzech tygodniach przetransportowano nas wszystkich zdrowych, ok. 700 osób, pieszo do obozu o nazwie, jak mi się zdaje Gotendorf [Choczewo] obok Lehenburga, Na drogę, która trwała pięć dni, odległość bowiem wynosiła 140 km, dostaliśmy bochenek chleba i 50 g margaryny. Po przybyciu do obozu umieszczono nas w barakach, gdzie spaliśmy na gołej ziemi. Dopiero po trzech dniach od chwili przybycia otrzymaliśmy po raz pierwszy po pół litra zupy, a po pięciu dniach zaczęto nam wydzielać chleb – bochenek ważący półtora kilograma na 20 osób dziennie. Pracowaliśmy przy rąbaniu drzewa w lesie. Na skutek panujących w tym obozie warunków żywieniowych wiele osób zmarło.

Pewnego dnia, po upływie miesiąca, ogłoszono nam, że zostaniemy przetransportowani pieszo do Gdańska i w tym celu polecono wszystkim zdrowym, by zebrali się na placu apelowym. Więźniowie opowiadali, że zostaniemy przetransportowani okrętem do Hamburga. Mieliśmy do Gdańska iść pieszo. Na drogę nie dano nam zupełnie nic do jedzenia.

Transport wyruszył w drogę w nocy, a eskortowany był przez SS-manów i marynarzy. W czasie drogi wraz z trzema kolegami, Lejzorem Braunem, Mendlem Braunem i trzecim, którego nazwiska nie pamiętam, porozumieliśmy się w sprawie ucieczki i zbiegliśmy z transportu. Ucieczka udała nam się, ponieważ noc była ciemna, a maszerowaliśmy przez las. Gdzie, w jakiej miejscowości zbiegliśmy, nie wiedzieliśmy, w każdym razie zdawaliśmy sobie sprawę, że znajdujemy się na terenie Rzeszy. Ponieważ byliśmy w ubraniach obozowych, pasiakach, przeto baliśmy się wyjść z lasu. Żywiliśmy się tym, co zdołaliśmy ukraść z kopców w polu. Po pięciu dniach błąkania natrafiliśmy na wojska radzieckie. Żołnierze dowiedziawszy się, że jesteśmy więźniami i wracamy z obozu dali nam jedzenie, polecili zabrać ubrania cywilne, które leżały na furach, a następnie zezwolili na udanie się do swoich domów, gdzie odtąd przebywamy.

Na tym protokół zakończono i jako zgodny z zeznaniami świadka Motka Popioła po odczytaniu podpisano.