ALICJA PIOTROWSKA

Oświęcim, dnia 17 maja 1945, sędzia okręgowy śledczy Jan Sehn, członek Komisji Badania Zbrodni Niemiecko-Hitlerowskich w Oświęcimiu, przy współudziale prokuratora Bronisława Maciołowskiego, przesłuchał, na zasadzie art. 254 i 109 kpk, w charakterze świadka Alicję Piotrowską, byłą więźniarkę obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu nr 84 748, która po upomnieniu w myśl art. 107, 115 kpk, zeznaje, co następuje:


Imię i nazwisko Alicja Piotrowska
Data i miejsce urodzenia 4 października 1901 r. w Łodzi
Imiona rodziców Jakub Gontarek i Paulina Starczewska
Stan cywilny zamężna
Wyznanie rzymskokatolickie
Narodowość polska
Ostatnie miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Grójecka 9

1 sierpnia 1944 r. o godz. 16.30 po południu wybuchło powstanie w Warszawie, tzn. o tej godzinie posłyszałam strzały w domu przy ul. Grójeckiej, gdzie mieszkałam. Do 10 sierpnia nie opuszczałam domu, w tym dniu popołudniu, nie pamiętam dokładnie godziny, nadjechał przed dom czołg z żołnierzami niemieckimi, którzy wpadli do domu z karabinami, z pasami pocisków i granatów na sobie i wezwali mieszkańców do opuszczenia domu pod grozą zastrzelenia. Wyszłam wraz z moim 14-letnim synem Pawłem oraz innymi mieszkańcami i przygodnymi osobami, którzy w tym domu się schronili. Żołnierze niemieccy niewiadomej mi formacji żądali, byśmy oddali im zegarki i inne kosztowności, mówiąc, że po drodze i tak nam Ukraińcy zabiorą. Byliśmy prowadzeni ul. Grójecką w kierunku południowym, na tzw. Zieleniak. Wzdłuż drogi rzeczywiście stali żołnierze ukraińscy, którzy rzucali się na ludność prowadzoną, wyrywali rzeczy z rąk, kosztowne przedmioty zabierali, a część rozrzucali po ulicy, [tak] że masa rzeczy walała się po drodze. Wzdłuż całej ul. Grójeckiej domy były już spalone, leżało wiele trupów ludzkich. Widziałam, jak Ukraińcy niektóre kobiety wprowadzali do pustych domów, gdzie, jak słyszałam z opowiadania, dopuszczano się gwałtu.

Na Zieleniaku zastaliśmy już wiele ludzi zgromadzonych. Tam pozostawaliśmy przez całą noc, w ciągu której nowe tłumy były sprowadzane. W nocy nadeszli Ukraińcy, poczęli przeprowadzać rewizję ocalałych bagaży, zabierać co cenniejsze rzeczy, wyciągać przystojniejsze kobiety, w końcu zebrali 30 mężczyzn mówiąc, że muszą być rozstrzelani, albowiem podczas rewizji znaleziono broń. Rzeczywiście rozpoczęli rozstrzeliwać tych mężczyzn i już ośmiu zastrzelili, kiedy nadbiegli żołnierze niemieccy, którzy zabronili dalszego rozstrzeliwania. Przez cały czas tej nocy było słychać ciągłe strzały i widać było, że Warszawa płonie. Około południa Niemcy kazali się nam zebrać i poprowadzono nas na Dworzec Zachodni, a stąd po niedługiej chwili przewieziono pociągami elektrycznymi do Pruszkowa. Przez cały czas Niemcy zapewniali nas, że ze względów bezpieczeństwa będziemy ewakuowani do różnych miejscowości, że żadna nas przykrość nie spotka. Jeszcze przed wejściem do pociągu towarowego w Pruszkowie, w którym umieszczono mnie po 15-minutowym pobycie, jakiś oficer niemiecki na pytanie [zadane przez] stojącego w pobliżu mnie pana, zapewniał nas, że jesteśmy tylko ewakuowani dla zabezpieczenia przed przykrościami ze strony sowietów. Po 15-minutowym pobycie umieszczono mnie w pociągu towarowym, którego obsługa niemiecka także zapewniała nas o bezpieczeństwie, lecz gdy niektórzy chcieli się oddalić z pociągu to do nich strzelano.

Tym pociągiem zostałam wraz z innymi przywieziona do Oświęcimia. Zostało w nim przywiezionych ok. 2500 osób, gdyż pociąg składał się z ok. 50 wagonów w każdym po 50 osób. Tuż przed nami przybył do Oświęcimia pociąg również z ewakuowanymi z Warszawy, ten pociąg towarowy składał się z 70 taborów. Wyjaśniam, że pociągi te zajechały od razu do obozu na bocznicę w Brzezince. Było to 12 sierpnia wieczorem. Cały obóz był oświetlony. Przy wysiadaniu z wagonu następowała selekcja – mężczyźni i chłopcy powyżej 14 lat na lewo, a kobiety i dzieci młodsze z dziewczętami na prawo. Niektóre matki zdołały zatrzymać synów powyżej 14 lat podając inny wiek. Po wyprowadzeniu wszystkich z wagonów mnie wraz z innymi zaprowadzono do baraku kwarantanny, który nie miał podłogi. Umieszczono [tam] w strasznych warunkach 1500 osób z bagażami, skąd część po jednym lub dwóch dniach została przeprowadzona do właściwego obozu po odbyciu kąpieli.

Ja dopiero po kilku dniach zostałam przeprowadzona do obozu A z tego baraku. Przez cały czas pobytu w barakach nie podawano nam żadnego pożywienia, tylko Żydzi będący w obozie dawali nam wodę, niektórzy przynosili część swojego pożywienia. Również będące w obozie Polki, które dokonywały z polecenia władz niemieckich spisów, zorganizowały po kryjomu dostarczanie w niewielkich ilościach chleba, a nadto specjalnie opiekował się nami, będący już wcześniej w obozie, lekarz-Polak, nieznany mi z nazwiska, wysoki, łysawy. Podczas pobytu baraki zamykano na noc. W baraku, w którym ja się znajdowałam, zostały umieszczone dziewczęta z jednej warszawskiej szkoły prowadzonej przez siostry zakonne, jak mniemam, była to szkoła z ul. Żytniej. Umieszczono tam tylko same uczennice, zakonnice natomiast oddzielnie, nie wiadomo gdzie. Podczas jednej nocy, pewna z tych dziewcząt dostała obłędu, zaczęła krzyczeć: „Jezu Miłosierny!” oraz inne wyrazy modlitwy, w końcu rzuciła się z nieludzkim krzykiem w niewiadomym mi kierunku. Powstało zamieszanie, a na skutek mojego wzywania lekarza ktoś otworzył drzwi baraku, wszedł z latarnią o silnym reflektorze, tak że pozostawał w cieniu. Przy świetle tym wyprowadzono chorą dziewczynę. Nadmieniam, że przy selekcji, przy wyjściu z pociągu syna mego zabrano w nieznanym kierunku, później otrzymałam w tajny sposób karteczkę od niego, z zawiadomieniem, że znajduje się w obozie na oddziale męskim, skąd 22 sierpnia 1944 r. został wywieziony do Niemiec, do Flossenbürga, o czym dowiedziałam się później od będącego w obozie dr. Wolkena, również więźnia oświęcimskiego.

Najtragiczniejsza chwila była przy przejściu z baraku przez łaźnię do obozu. Przede wszystkim w baraku przeprowadzono odbieranie złotych rzeczy, pieniędzy i innych różnych kosztowności oraz dokumentów. W miejsce dokumentów wydawano kartkę z nazwiskiem. Odbioru rzeczy dokonywały w grupie w której byłam Polki, ówczesne więźniarki obozowe, pod nadzorem Niemca. Jedne z nich odznaczały się przy tym większą gorliwością, drugie mniejszą, niektóre nawet pouczały nas, żeby schować, przy czym jednak wszystkie ostrzegały, że w razie odkrycia ukrytych kosztowności lub pieniędzy ukrywającego może spotkać śmierć. Pieniądze, kosztowności zbierano w osobne torebki, jak zauważyłam, złota i tych kosztowności były niezmierne ilości. Niektórzy pieniądze wyrzucali do ustępów, niektórzy zakopywali w ziemi, a inni rozdawali kręcącym się tam więźniom obozowym bez różnicy narodowości. Następnie przeprowadzono nas do sauny grupami [po] około tysiąc osób, gdzie bez różnicy wieku musiałyśmy się rozebrać do naga, rzeczy nasze pakowano do worków, w których umieszczono owe kartki otrzymane w baraku, a zaopatrzone w nasze nazwiska. Nie wolno było nic przy sobie zostawić z wyjątkiem jedzenia w papierze lub słoiku, jeśli to był płyn. Następnie przeprowadzono nas zupełnie nagie, tylko z obuwiem własnym na nogach, do korytarza przed właściwą łaźnię, w którym pozostawałyśmy przez dłuższy czas, gdyż tam oddawano rzeczy do dezynfekcji. Po prawej stronie tego korytarza [była] część gdzie pracowali mężczyźni. Nie była [ona] od korytarza niczym oddzielona poza zwykłą barierą. W czasie pobytu w tym korytarzu, zauważyliśmy większy transport Żydów łódzkich w ilości ok. 5000 trzymanych na podwórzu, w czasie wielkiego upału. Żydzi ci wołali o dostarczenie wody. W tym czasie na korytarz wyszła pracująca tam Żydówka-więźniarka, zobaczywszy na podwórzu wspomniany wyżej transport, poczęła oknem wydawać wodę do picia, a gdy to spostrzegła nadzorczyni-Niemka, ubrana w mundur SS, zbiła ową Żydówkę, a transport ten pozostał nadal bez wody. Wedle kursujących pogłosek transport ten został przeznaczony na śmierć przez zagazowanie jeszcze tej samej nocy.

Za korytarzem przed samą łaźnią przeprowadzano badania i strzyżenie włosów, których to czynności dokonywały więźniarki Żydówki. Były one niezmiernie zdenerwowane, [jak] przypuszczam widokiem swoich współwyznawców przeznaczonych na śmierć, bo gdy niektóre z nas sprzeciwiały się strzyżeniu względnie goleniu włosów zwracały uwagę, jak możemy na takie drobiazgi się oburzać, kiedy ludzie życie tracą. Rzeczywiście podczas strzyżenia włosów, golenia pod pachami dochodziło do sprzeczek, tym więcej, że poprzednia grupa tylko pobieżnie została ostrzyżona w przypadkach rzeczywistego stwierdzenia zanieczyszczenia głowy robactwem. Przed wejściem do samej kąpieli na progu musiałyśmy zdejmować obuwie. Nogi i to obuwie zanurzano w cieczy dezynfekcyjnej, potem dopiero podchodziłyśmy pod ciepłe natryski. Nadmieniam, że po ogoleniu lub ostrzyżeniu włosów miejsca te nacierano płynem cuchnącym naftą, szczypiącym i zadającym ból. Po przebytej kąpieli dano nam odzież [noszoną wcześniej przez różne osoby], niedokładnie oczyszczoną, [tak] że niektóre części odzieży były jeszcze powalane kałem bądź krwią. Osobom szczupłym dawano obszerną odzież, na odwrót tęgim dawano za szczupłą. Po ubraniu przeprowadzono nas do właściwego obozu A w Brzezince, gdzie następowała rejestracja, tzn. spisywano nazwiska i umieszczano przy nich numery, co trwało od rana do wieczora.

W międzyczasie dostarczono nam posiłek, o ile dobrze pamiętam, w postaci kawy, a tylko dla części było kilka porcji zupy. Przy tej sposobności zobaczyłyśmy, jak znajdujące się już dawniej w obozie więźniarki odbyły apel. Na czele szła orkiestra, która zatrzymywała się w miejscu odbierania tzw. meldunku. W czasie apelu kapo składające się z więźniarek różnej narodowości, jak i blokowe oraz nadzorczynie Niemki w mundurach biły maszerujące kobiety z byle jakiego powodu, pod różnymi pozorami. Uderzenia przeważnie były dokonywane rękami. Ponieważ okazało się, że na niektórych naszych ubraniach znalazły się u części osób wszy, przeto poddano nas ponownie kąpieli, na którą czekałyśmy do godz. 3.00 w nocy, w lekkich sukienkach na dotkliwym chłodzie. Po kąpieli otrzymałyśmy taką samą zużytą, niedobrze wypraną, źle oczyszczoną odzież. Następnie zostałyśmy przeprowadzone, jak wspomniałam, na oddział A i ja zostałam umieszczona w bloku 18., w którym umieszczono tak wiele osób, że wypadało osiem na jedną koję. Za posłania służyły sienniki papierowe napełnione jakimś prochem. Koje miały trzy kondygnacje – pierwsza mieściła się na samych kamieniach, gdzie nierzadko brakowało nawet siennika, druga i trzecia mieściły się już na drewnianych rusztowaniach. Normalnie koja wystarczała na cztery osoby. W bloku tym przebywałam dwa dni, gdyż wówczas matki przeniesiono do bloku 17.

Za blokiem 17. mieścił się blok 16., w którym umieszczone były dzieci, tj. chłopcy i dziewczęta w wieku od pół roku do 12 lat chłopcy, a dziewczęta do lat 14, gdyż w międzyczasie, tzn. po paru dniach przyszli do bloku 16. Niemcy, przeprowadzili selekcję chłopaków od 12 do 14 roku życia i zabrali ich do bloku męskiego. Teoretycznie matki mogły się widywać z dziećmi, jednak tyle było przeszkód, że to widywanie się było prawie niemożliwe. Albo czas wyjścia matek był [wyznaczony] w innych godzinach niż czas wyjścia dzieci, albo znów inne przeszkody zachodziły, które uniemożliwiały widywanie się matek z dziećmi. Przy tym dzieci były straszone, że matki przynoszą choroby, wszy, aby w ten sposób dzieciom obrzydzić widywanie się z matkami, [tak] że nieraz dzieci zwracały się do matek z wezwaniem, aby ich nie odwiedzały. Dzieci robiły przy tym ogromnie żałosne wrażenie, wyglądały mizernie i [były] wystraszone.

Podczas pobytu w bloku 17., gdzie przebywałam dłuższy czas, skąd jednak przenoszono mnie tam i z powrotem na inne oddziały, życie upływało w następujący sposób: rano o godz. 4.00 musiałyśmy wstawać, wyjść z bloku i czekać do świtu na apelu w chłodzie w lekkich sukienkach, nie wolno było nigdzie się oddalić, ani ruszyć, gdyż w przeciwnym razie każda spotykała się ze strony nadzoru z biciem, szturchaniem i podobnym zachowaniem. Nawet w przypadku potrzeby naturalnej nie wolno było opuszczać szeregu. Po skończonym apelu otrzymywałyśmy kawę, do której niektóre z poprzedniego dnia z wieczora miały chleb. Po śniadaniu nie wolno nam było wracać do bloku, tylko musiałyśmy pozostać na dworze na ogromnym upale, wskutek czego piłyśmy wodę wbrew ostrzeżeniom, iż możemy się nabawić choroby i rzeczywiście wybuchła wśród nas biegunka. Wieczorem następował znów apel, po którym wracałyśmy do bloku. Na obiad otrzymywałyśmy zazwyczaj zupę, a wieczorem znów kawę i kawałeczek chleba, do którego trzy razy w tygodniu otrzymywałyśmy po kawałku kiełbasy, trzy razy po kawałku margaryny, a raz albo ser, albo miód. Naturalnie porcje kiełbasy i margaryny, sera lub miodu były często uszczuplone przez blokowe, względnie inną niższą obsługę. W ten sposób uszczuplano zwłaszcza porcje przeznaczone dla dzieci.

Kiedy zapadłam na biegunkę zgłosiłam się do lekarki więźniarki Polki, która jednak nie przyjęła mnie w szpitalu, mówiąc że nie jestem tak chora, jak tego wymaga niemiecki lekarz. Ponieważ jednak osłabłam bardzo, tak że mdlałam podczas apelu, temperaturę miałam poniżej 35 stopni, zgłosiłam się do znajomej koleżanki z uniwersytetu – lekarki, również więźniarki, mianowicie do dr Ireny Białówny z Białegostoku, która mnie przyjęła do szpitala. Wspomnieć muszę, że podczas pobytu w bloku zdarzały się okresy, kiedy nie wolno było nam go opuszczać, zdarzało się to wtedy, gdy były przygotowywane transporty do wywiezienia poza obóz, do pracy do Niemiec lub gdy odbywały się selekcje Żydów przeznaczonych do zagazowania i palenia. Były to również straszne chwile, gdy w czasie upału tyle młodych kobiet musiało bezczynnie przebywać w bloku, gdzie był niebywały zaduch. W czasie pobytu z powodu niedostatecznej żywności i wynikłego stąd głodu, wyzwalały się u szeregu osób niskie instynkty, zdarzały się kradzieże i inne szykany względem osób słabszych, mniej energicznych. W ten sposób upłynęły mi dni do połowy listopada 1944 r., kiedy zostałam przyjęta przez dr Białównę, która przedstawiła mnie niemieckiemu lekarzowi jako lekarkę. Brakowało [wówczas] lekarek po odtransportowaniu dr Kościuszko i drugiej lekarki rosyjskiej, nieznanej mi z nazwiska, o imieniu Olga, jeńca wojennego, niezwykle uczynnej.

W trakcie mojego pobytu jako lekarki miałam możliwość dokładniejszej obserwacji systemu władz niemieckich. Miał on na celu wyniszczenie ludzi. Zostałam zatrudniona na oddziale biegunkowym. Wedle ogólnej opinii wszystkich lekarzy-więźniów biegunka występowała wskutek wygłodzenia i w zasadzie powinno się ją u tych ludzi leczyć odpowiednim odżywianiem dietetycznym, w miarę poprawy coraz intensywniejszym. Tymczasem na zarządzenie lekarza niemieckiego chora przez pierwszą dobę pobytu w szpitalu nie otrzymywała żadnego pożywienia, albowiem niemieckie władze nie dostarczały dla nowoprzybyłych chorych pożywienia przez pierwszą dobę. Następnie przez dwie lub trzy doby otrzymywała chora dwa plasterki suszonego czarnego chleba, po czym dopiero, o ile przetrzymała i żyła, otrzymywała zupę, która na to miano nawet nie zasługiwała. Lekarstw nie było prawie żadnych. Często przychodziły rozkazy opróżnienia szpitala, [tak] że chore musiano przekazywać do oddziału rekonwalescentów, bądź nawet zwalniać do pracy, skąd niejednokrotnie znów powracały, już [jako] nieuleczalne. Wskutek takiego systemu za moich czasów śmiertelność w moim bloku wynosiła od dwóch do dziesięciu osób dziennie, gdyż wówczas już obóz był opróżniany, ewakuowany i coraz mniej było ludzi. Opowiadano mi jednak, że w poprzednich okresach śmiertelność wynosiła 500 osób dziennie. Tak przetrwałam do końca pobytu Niemców w obozie, tj. do 27 stycznia.

Podczas pobytu na bloku jako lekarki wiele chorych opowiadało mi swoje przeżycia. I tak niejaka p. Cywińska z Łodzi, opowiadała, że zabrano ją wraz z dwoma córkami, jedną 22–letnią, a drugą 20-letnią, z których jedna zmarła przy matce, druga znów na sąsiednim łóżku, jedna na tyfus plamisty, druga na pęcherzycę. Inne znów żaliły się na więźniarkę Hannę Uhomicz z Łodzi, która pełniła rolę pielęgniarki. Wedle słów chorych okradała chore więźniarki, ściągała pierścionki z palców, żywność przeznaczoną dla chorych sama zjadała, bądź wymieniała za papierosy. Chorych szykanowała szturchając i bijąc przy sprzątaniu spod nich nieczystości, siadała na chorą rękę przy zmienianiu opatrunku itd. Niejaka Zofia Flaks z Drohobycza, opowiadała, że [jak] była w ósmym miesiącu ciąży [to] otrzymywała od lekarzy niemieckich jakieś zastrzyki, na skutek czego poroniła i chorowała. Jeden lekarz węgierski, który jednak nie był zatrudniony jako lekarz, pokazywał mi ranę powstałą od ugryzienia [przez] poszczutego przez Niemców psa, co zdarzyło się niedługo przed opuszczeniem obozu przez Niemców. Jedna z więźniarek podyktowała mi trzy wiersze z pamięci, które kursowały między więźniarkami, a odtwarzały wypadki, jakie zdarzały się w obozie. Wiersze te wręczam Komisji do przepisania z prośbą o zwrot.

Na tym przesłuchanie świadka zakończono i po przeczytaniu podpisano.