PAUL HÖNINGS

Polska Misja Dla Ścigania Zbrodni Wojennych
Polish War Crimes Mission, Team Brunswick

Brunszwik, 17 lipca 1946 r.

Obecni:
Sędzia inv.: major R. Zdankiewicz, sędzia Sądu Okręgowego
Protokolant: porucznik C. Tundak, sekretarz

W sprawie przeciw: SS-Oberführer [Hans] Loritz

Staje świadek, który po pouczeniu o skutkach karnych za fałszywe zeznanie i w prawnej formie zaprzysiężony, zeznaje:


Imię i nazwisko Paul Hönings
Wiek 44 lata
Wyznanie ewangelickie
Stan cywilny żonaty
Zawód monter
Stosunek do podejrzanego obcy
Karany za krzywoprzysięstwo nie
Obecne miejsce zamieszkania Wolfanbuttel, Kramostraße 38
Jako socjaldemokrata i zdecydowany przeciwnik reżimu nazistowskiego zostałem w czerwcu
1935 r. aresztowany i osadzony w obozie koncentracyjnym w Dachau. Tam przebywałem aż
do sierpnia 1937 r., przy czym w ostatnim roku mego tam pobytu poznałem po raz pierwszy

Loritza jako SS-Oberführera. Był on tam komendantem obozu. Z chwilą przybycia jego na to stanowisko stosunki w Dachau znacznie się pogorszyły.

Po wypuszczeniu na wolność nie zaprzestałem mej działalności antynazistowskiej, w efekcie czego zostałem ponownie aresztowany 14 września 1939 r. i 22 października 1939 r. osadzony w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen (Orantenburg [Oranienburg] koło Berlina). Przybyłem tam w transporcie, w którym poza mną było 33 Żydów, obywateli polskich, i jeden Polak. Jak się okazało, komendantem obozu w Sachsenhausen był znany mi już uprzednio Loritz, a jego zastępcą – niejaki SS-Sturmführer Höß.

W kilka godzin po przybyciu do obozu z naszego transportu pozostałem ja i 17 Żydów. Reszta została w bestialski sposób wymordowana, a mianowicie: Loritz, gdyśmy zatrzymali się po przyjeździe na podwórzu, wydał SS-Sturmführerowi Hößowi dosłownie następujący rozkaz: „Laset die Schweine egserzieren”. Na to objął Höß komendę i w pierwszej kolejności spalono Żydom brody, podpalając je zapałkami. Następnie kazano nam wszystkim kulać się po podwórzu, które było pełnie błota i śmieci, przy czym jeżeli ktoś stracił siły i oddech, przy tym ustawicznym wałkowaniu się w jedną i drugą stronę, był natychmiast bity kolbami i kopany oraz deptany przez SS-manów tak, że po krótkiej chwili kończył życie. Loritz osobiście brał udział w tym maltretowaniu, bijąc ludzi pejczem po całym ciele. To samo zresztą robił i Höß.

Dzięki temu, że byłem Niemcem, pozwolono mi po pierwszej rundzie wałkowania się zaprzestać tej „gimnastyki” i dlatego wyszedłem z tej opresji cało. Pamiętam jeszcze do dziś nazwisko owego Polaka. Nazywał się Chynek i pochodził z Warszawy. Zmarł jako trzeci w czasie tego maltretowania.

W styczniu 1940 r. jako ciężko poraniony w brzuch przez jednego SS-mana dostałem się do izby chorych, gdzie przebywałem ogółem 11 i pół miesiąca. W listopadzie tegoż roku przypominam sobie następujący wypadek: Pewnego dnia leżący obok mnie na izbie chorych niejaki Franciszek Szymanek z Polski został wezwany do natychmiastowego udania się przed bramę główną. Myślałem, że został on zwolniony z obozu. Tymczasem niejaki Willi Esnnamenn [?] – sanitariusz – wyjaśnił mi, że chodzi tu o pozbawienie życia i kazał mi obserwować z okna naszej izby tzw. Industriehof. Tu jeszcze wyjaśniam, że z tym Szymankiem poszedłem aż na główną bramę i tam zauważyłem czekających 18 innych Polaków, którzy byli już kompletnie rozebrani za wyjątkiem spodni. Widziałem, jak posadzono ich do wozu ciężarowego (wraz z Szymankiem) i jak samochód wyjechał poza obóz w kierunku na Industriehof. Powróciłem do izby i z okna szczytu na poddaszu obserwowałem dalej. Po chwili zajechał samochód ciężarowy, wysadzono z niego wszystkich ludzi i kazano im biec do znajdującego się obok dużego dołu. W czasie, gdy Ci biegli, SS-mani strzelali do nich jak do psów, zabijając wszystkich. Przy tej czynności był obecny Loritz i Höß oraz niejaki Forster – Lagerführer. Następnie Höß podchodził do każdego z leżących już na ziemi i każdemu strzelał w głowę z pistoletu. Jak nam później opowiadał SS-Hauptscharführer Klein – przeciwko niemu nic złego powiedzieć nie mogę – miał przyjść rozkaz z Berlina, by tych ludzi uśmiercić, gdyż rzekomo przed wojną dopuszczali się okrucieństw przeciwko Niemcom w Polsce. Myśmy temu nie wierzyli, a przyczyną tego była chęć zrobienia miejsca dla coraz to nowych napływających Häftlingów z Polski.

Wszystkie prace, jakie wykonywali Häftlingowie, musiały być robione biegiem. Kto nie miał siły i przystawał, był natychmiast bity i kopany przez SS-manów. Przypominam sobie następujący wypadek, do którego doszło w lecie 1940 r.: Polak, niejaki Stefan Kowalski z Łodzi, ustał przy pracy z braku sił i został bardzo mocno pobity przez SS-manów. Nie mogąc dłużej tego znosić, usiłował uciec i w czasie tej ucieczki został ciężko zraniony w brzuch przez wartownika. Z polecenia Loritza położono ciężko rannego przy bramie głównej (naturalnie bez żadnych zabiegów lekarskich) i gdy w południe wracała kolumna robotnicza do obozu, każdy Häftling musiał przejść koło leżącego i jemu się przypatrzeć. Obok stał Loritz z pejczem i pilnował wykonania rozkazu. Następnie zaniesiono Kowalskiego na naszą izbę, gdzie leżał na ziemi bez żadnej opieki lekarskiej i tylko myśmy mu samowolnie dali okłady na brzuch i wody do picia. W pewnej chwili przyszedł na izbę Loritz, zobaczył leżącego, a kiedy otrzymał wyjaśnienia, że jest to ten Polak, który został raniony w czasie [nieczytelne] ucieczki, zawołał: „Co – ta świnia jeszcze żyje?”. Następnie skoczył mu na brzuch nogami i zaczął po nim deptać i równocześnie bił go pejczem po twarzy. Po krótkiej chwili (kiedy Kowalski jeszcze żył) Loritz rozkazał dwóm innym chorym Häftlingom chwycić rannego za nogi i wlec przez izbę, schody i podwórze do trupiarni. Rozkaz musiał być wykonany i w ten sposób rannego dostarczono do trupiarni, gdzie prawdopodobnie skonał.

Na przełomie lat 1940 i 1941 wybuchła w obozie naszym epidemia dezynterii. W związku z tym został stworzony specjalny barak dla Polaków, na którym widniał duży napis [wykonany] kredą: Polnische Schweine mussen verrecken. Tam skoncentrowano samych Polaków i to w większej ilości bez opieki lekarskiej, bez lekarstw, przy czym nie wolno im było wychodzić ani otwierać okien. W niedługim czasie zmarło tam od 200 do 240 ludzi.

Dużo szczegółów dziś już sobie, niestety, nie mogę przypomnieć. Faktem jest, że w obozie naszym z polecenia Loritza zginęła olbrzymia liczba Polaków, wykańczanych na rozmaite sposoby. Mnóstwo osób umarło na skutek bestialskiego pobicia ich przy pracy tak, że dziennie wywożono około dwa ciężarowe samochody z przyczepką trupów, które następnie były palone pod Berlinem w krematorium. Później zbudowano krematorium w naszym obozie i tam palono trupy. Nagminne były wypadki wiązania Häftlingom rąk z tyłu, a następnie wieszanie za nie na haku na słupie tak, że po kilku godzinach człowiek taki umierał w okropnych mękach. Zimą było stosowane oblewanie Häftlinga wodą (zakładano gumowy szlauch za kołnierz), a dany osobnik związany musiał stać na dworze aż skonał.

W taki bestialski sposób Loritz odnosił się przede wszystkim do Polaków, Czechów i Żydów. Loritz obchodził się również bardzo źle i z Niemcami, ale od razu było widać różnicę w traktowaniu nas Niemców i wymienionych narodowości. Rosjan w naszym obozie w ogóle nie było.

Chcę opowiedzieć jeden bestialski wyczyn Loritza, który wydaje się wprost niewiarygodny. Był w moim baraku m.in. z Polakami jakiś polski pułkownik (niestety nie pamiętam ani nazwiska, ani miejscowości, z której pochodził). Kilka dni przed Bożym Narodzeniem 1940 r. otrzymał on z domu paczkę żywnościową. Ponieważ znaliśmy się bliżej, poczęstował mnie wieloma rzeczami z tej paczki. Na wigilię odbyła się rewizja szafek i u niego znaleziono niedomyte naczynie, o czym starszy blokowy (już nie żyje) zameldował Blockführerowi, a ten doniósł o tym Loritzowi. Tu wyjaśniam, że ten pułkownik był bardzo inteligentnym i dobrym człowiekiem, toteż dużo Polaków skupiało się koło niego i władze obozowe miały go już w związku z tym na oku. Następnego dnia rano powiedziano nam, na specjalnym apelu, na którym musieliśmy wszyscy się zjawić, że sami jesteśmy winni chorobom w obozie, gdyż panuje u nas brud i właśnie wczoraj znaleziono u jednego polskiego pułkownika brudne naczynie w szafie i za to ten pułkownik zostanie dla przykładu odpowiednio ukarany.

Przyniesiono stół na podwórze, na którym położono rozebranego do naga owego pułkownika i przywiązano go mocno do tego stołu. Następnie na brzuch położono mu pięciolitrowe wiadro bez dna, do tego wiadra wpuszczono żywego szczura, górę zakryto deską, po czym całość została mocno przywiązana do stołu, tak aby szczur nie mógł się wydostać z wiadra. Szczur zaczął się wgryzać w brzuch owego pułkownika i drążyć sobie przez jego wnętrzności drugie wyjście. Trudno opisać, co się z owym pułkownikiem działo. Krzyczał on i jęczał w niemożliwy sposób, błagając, aby go dobito, względnie zastrzelono. Jednak Loritz nie zareagował na to i stał cały czas przy nim tak długo, aż szczur wyszedł z boku brzucha. Myśmy wszyscy musieli cały czas przy tej egzekucji asystować. Pułkownik pozostał w dalszym ciągu przywiązany do stołu na dworze, gdzie po kilku godzinach skonał.

Wszystkie okrucieństwa, jakie się w naszym obozie za moich czasów działy, były wykonywane z polecenia Loritza i za jego wiedzą, to też on za to wszystko w pierwszej kolejności ponosi odpowiedzialność.

Bardzo proszę, jeśli to tylko jest możliwe, o powołanie mnie na proces Loritza w charakterze świadka, gdzie jeszcze raz wszystko do oczu mu to powtórzę.

Protokół powyższy przetłumaczono na język niemiecki, po czym został podpisany.

Zakończono.