ROMUALDA CIEŚLIK-CIESIELSKA

Wycinki z tygodnia „Głos Demokratyczny”, Toruń, nr. 3–17 (4 kwietnia – 21 lipca 1946 r.)

Romualda Cieślik-Ciesielska

PIEKŁO OŚWIĘCIMIA

AUTOBUS WIDMO – DEFILADA SKAZAŃCÓW

Gładką szosą Kraków-Katowice sunie cichutko autobus. Dziwny to autobus w XX w., bo na jego widok ludzie żegnają się trwożnie i uciekają jak przed wściekłym psem. Autobus jest zapełniony kobietami. Ławki we wnętrzu ustawione są wkoło ścian, a okna zabezpieczone kratą żelazną. Wehikuł prowadzi szofer wojskowy ręką pewną i zdecydowaną. Przy szoferze z jednej i drugiej strony siedzą także wojskowi; jest ich czterech, a wszyscy z automatami gotowymi do strzału.

W autobusie znajduje się 26 kobiet. Wszystkie bardzo spokojne, lecz w niektórych pięknych oczach czai się pytanie – dokąd? I usta bezwiednie poruszają się, jakby w modlitwie. Są tam starsze już kobiety, są niewiasty średniego wieku i zupełnie młode dziewczyny. Jedna z nich – prawie dziecko – tuli się do sąsiadek, a z oczu jej wyziera troska o jutro. Wytworna młoda kobieta z tą samą troską w oczach spogląda na towarzyszkę, która co chwilę zwraca nerwowo głowę do okna i patrzy ze smutkiem na białe płaty śniegu przesuwające się za szybami. Topi wzrok w bieli śnieżnej tak długo, aż zdaje się jej, że autobus stoi w miejscu, a śniegowe białe plamy mkną zwartą masą w bezkresną przestrzeń. Przy jej nogach stoi skórzana walizka z nalepkami hoteli zagranicznych, znać, że wiele podróżowała. Inne podróżne, mniej wytworne, patrzą załzawionymi oczyma w bladą twarz tej, która z takim spokojem błądzi wzrokiem po śnieżnych polach, a kiedy oczy ich się spotykają na chwilę, wytworna kobieta uśmiecha się jakoś nienaturalnie. Kobiety ocierają ukradkiem łzy z oczu, szepcą sobie coś do ucha i patrzą w zaśnieżony świat, biały a straszny świat 1942 roku. Śledzą je bacznie chytre ślepia rosłych chamów, przyodzianych w niemieckie mundury wojskowe.

– Dirnen! – syczy jeden z nich przez zęby.

– Dummes Vieh! – dodaje drugi z pogardą.

Nastaje moment grobowej ciszy. Słowa więzną w gardłach grupki kobiet polskich, skazanych na poniewierkę, mękę, śmierć…

Cisza jest straszna, podobna do tej chwili, kiedy pod szubienicą, skazańcowi odczytano już wyrok śmierci i zacząć się ma egzekucja. Smutna rozmowa dusz i bolesna rozmowa oczu trwożnych wystarczy za miliony słów skargi, żalu i żarliwej modlitwy.

A auto wciąż sunie naprzód, mijając wioski, osady i miasteczka, a wszędzie znają je doskonale, wszędzie ludzie patrzą na nie z trwogą, a twarze ich bieleją ze strachu. Autobus bez przerwy mknie dalej. Wewnątrz uparte panuje milczenie.

Nagle autobus opuszcza główną i dobrą drogę i zwalnia tempa. Nareszcie po dwugodzinnej jeździe wpada na bramę, której boczne słupy żelazne są pełne żarówek i wijących się drutów elektrycznych. W pewnym miejscu zatrzymuje się autobus, wojskowi wysiadają i kobietom każą wychodzić. Rozkaz ten spełniają one spokojnie, jakby już wiedziały, gdzie są i po co przyjechały.

Podszedł jeszcze raz jeden mężczyzna w mundurze i rozkazał kobietom ustawić się w piątki. Spełniły jego rozkaz, a on zliczył je, odebrał jakieś papiery od konwojentów, którzy przyjechali autobusem. Teraz kobiety ustawione w piątki rozglądają się ciekawie, lecz wokoło widzą jedynie białe słupy oblepione lampami elektrycznymi. Jest taka cisza, jakby autobus pod ziemię wjechał; nie ma tu ani jednego żywego człowieka. Wojskowy, który odebrał papiery, wszedł spokojnie do małego domku, nie troszcząc się zupełnie o grupę pasażerek, wśród których i ja się znajdowałam.

Po dwugodzinnym siedzeniu w autobusie z przyjemnością wyprostowałyśmy nasze kości i zlustrowałyśmy najbliższą okolicę: słupy z żarówkami, druty kolczaste, niebo i ziemię.

– Tak, to Oświęcim – odezwała się jedna półgłosem – tyle o nim słyszałyśmy i tak się bardzo bałyśmy.

– Nie taki diabeł czarny, jak go malują – odpowiedziała druga – choć głos jej drżał z lekka.

Kilka kobiet zaczęło płakać, a jedna młoda dziewczyna zwraca się do nich:

– Beksy, jak wam nie wstyd, pokazujecie im swoją słabość, a może chcecie, by się nad wami litowano?

Przy tych słowach wskazała ręką na domek, czy też barak.

– Tamci litości nie znają – mówiłam wam już tyle razy – I tu będziemy jakoś żyły, jak na Montelupich – będę znów kartofle piekła i głodować nie będziecie. Tylko się zbytnio nie martwić!

– Ale za co nas, paniusiu, tu przywieźli? – zaszlochała jedna ze starszych niewiast.

– Za to tylko, żeśmy Polkami, bo dla nas nie ma w Polsce miejsca, bo nasze domy i mieszkania potrzebne są Niemcom. Dla nas miejsce tu za drutami.

– Tak musi być – ośmieliła się druga – innej rady na razie nie ma, a więc głowy do góry i czekać!

Bohaterska postawa młodziutkiej kobiety i jej mocne słowa poskutkowały, bo kobiety pokiwały głowami i przestały płakać.

Po chwili wojskowy wyszedł z baraku, przeliczył nas raz jeszcze, kazał wyrównać i ruszyłyśmy dalej. Idąc ulicami, ujrzałyśmy cztery kobiety, wszystkie jednakowo ubrane w sukienkach w niebieskie i szare pasy, w ciemnych fartuchach i białych chusteczkach zawiązanych pod brodą.

– Ach – wyrwało się z piersi jednej z naszych – więc to tak będziemy wyglądały.

Kobiety w pasiakach z ciekawością patrzały w twarze przybyłych, szukając wśród nich znajomych, lecz nic przemówić nie mogły, bo był przy nich wojskowy. Myśmy szły dalej, aż w końcu zatrzymałyśmy się przed domkiem podobnym do tego, przed którym autobus się zatrzymał, tylko że ten miał nad drzwiami zegar. Wojskowy kazał nam tu stać w piątkach, a sam wszedł do środka. Stoimy bardzo długo, a jego nie ma i nie ma.

Przed nami jest duża brama oblepiona także żarówkami i drutami elektrycznymi, a za tą bramą w odległości dwóch metrów drugie słupy z takimiż lampami i drutami, a pomiędzy jednymi a drugimi słupami stoi dwóch więźniów na baczność w ubraniach w pasy, w takich samych jak poprzednio spotkane kobiety. Trzymają w rękach pasiaste berety. Do domku, przed którym stoimy, co chwila ktoś wchodzi. Są to przeważnie wojskowi. My stoimy cierpliwie, nikt na nas nie zwraca najmniejszej uwagi. Nad główną bramą wejściową widnieje napis w języku niemieckim: „Arbeit macht frei” (praca daje wolność). Dalej już poza bramą widać szereg bliźniaczych domków piętrowych, niewinnie wyglądających i nic nie mówiących, ile w ich ścianach krwi przelano i ile w nich ludzie niewinni przecierpieli!

Ni stąd, ni zowąd zjawia się orkiestra, złożona z więźniów, którzy ubrani także w pasiaki, ustawiają się z boku przy bramie na małym placyku i czekają. My czekamy także. Z przeciwnej strony bramy widzimy więźniów, idących piątkami ulicą w naszym kierunku. Orkiestra zaczyna grać.

Z domku drewnianego wychodzą wojskowi, jedni przyglądają się idącym, a drudzy liczą ich skrupulatnie. Kiedy pierwsze piątki zbliżyły się do bram, podchodzi do wojskowych jeden z żółtą opaską na rękawie, zdejmuje beret, staje na baczność i coś służbowo melduje, a piątki w pasiakach wykonują rozkaz „Muetzen ab!” … i idą równym krokiem z odkrytymi głowami, ostrzyżonymi do skóry. Idą więźniowie piątka za piątką, a wszyscy dobrze wyglądają, są dobrze odżywieni. W nas wstępuje na chwilę nadzieja. Pierwsza kolumna przeszła i następuje przerwa, lecz orkiestra gra dalej. Pierwszy oddział dobrze wyglądający znikł już za bramą, na której widnieje wyraźny napis „Arbeit macht frei”.

Nadchodzą drudzy. I od tych odłącza się jeden z opaską żółtą na rękawie i z beretem w ręku, podchodzi do wojskowych i coś melduje. Lecz te piątki nie idą już takim sprężystym krokiem, lecz ciągną nogi za sobą, jak ludzie słabi i chorzy. Na twarzach idących znać znużenie. Pasiaki więźniów są brudne i podarte; na nogach drewniaki – także w bardzo złym stanie. A wlecze się ich tak dużo, kolumna za kolumną. Wszyscy w więziennych ubraniach. Z każdego oddziału jeden składa raport, a wszyscy zdejmują berety na widok wojskowych ruchem wyćwiczonym.

– Boże! Jak oni wyglądają! – wyrywa się westchnienie bezwiednie z piersi.

Zaczyna nas ogarniać przerażenie. Ludzie ci są tak chudzi i wynędzniali i tak obdarci, że serce pęka z żalu, gdy się na nich patrzy. Pierwsze oddziały szły dziarsko, drugie już gorzej, a dalsze to już iść nie mogą, a niektórych więźniów wloką towarzysze niedoli lub dźwigają na prowizorycznych noszach. Niosą też umarłych, którym na głowy zarzucano własne płaszcze, aby nie było widać, jak wyglądają i jaką śmiercią zginęli. Każdy szereg ustanawia się tak, że w pierwszych piątkach znajdują się najsilniejsi i tak stopniowo ustawia się coraz słabszych, a na samym końcu już tych, którzy iść nie mogą, albo już nigdy chodzić nie będą.

– O, nędzo! – wyrywa się okrzyk z gardła – przecież to nie ludzie, to szkielety! To kości pokryte skórą, trzeszczące z daleka! I oni muszą pracować!

Wielu z nich maszeruje zupełnie boso, choć śnieg jeszcze na polu, niektórzy niosą buty zupełnie zniszczone w ręce.

Nie, to nie ludzie, to strzępy ludzkie. To, co mówią na wolności o Oświęcimiu, to nic, to ani jedna setna prawdy. Oświęcim to piekło, którego się nie da w pełni opisać.

Orkiestra przestaje grać. Defilada żywych szkieletów skończona. Nas zabiera wojskowy i idziemy dalej. Idziemy w lewo, prawo i znów lewo. Droga prowadzi przez zupełnie puste pola, aż wreszcie zatrzymujemy się u bramy, bliźniaczo podobnej do tej, przy której SS-mani odbierali defiladę skazańców. Tu musimy czekać, a wojskowy znika we drzwiach szarego domku.

WSZECHWŁADNE KAPO

Czekamy długo, aż nagle wyrasta przed nami kobieta w czarnej pelerynie z psem na smyczy. Liczy nas raz i drugi, a potem prowadzi za bramę. Idziemy główną ulicą obozu. Po obydwu stronach stoją kobiety w pasiakach, ustawione w piątki, a dalej kobiety szczupłe, wychudzone, w zielonych drelichowych ubraniach, z wielkimi czerwonymi krzyżami na plecach, wszystkie zsiniałe z zimna. Niektóre więźniarki z szeregów wołają nas po imieniu lub nazwisku. One nas poznają, a my patrzymy na nie, szukając w pamięci ich twarzy. Nie można ich poznać w takich maskaradowych strojach, z głowami ostrzyżonymi.

Kobiety te stanęły właśnie do apelu, a nas przeprowadzano główną ulicą do baraku dezynfekcyjnego.

Barak ten był bez podłogi, błoto w nim po kostki, tyle że jakieś ściany i dach dziurawy.

Wprowadzono nas do izby, w której były rozstawione wąskie ławki i tu nas zostawiono. Siadłyśmy więc i obserwowałyśmy. Opodal z boku był kran z wodą, lecz tuż obok stała kobieta dziwnie ubrana z kijem w ręku i pilnowała skarbu, aby broń Boże ktoś nie ośmielił się zbliżyć celem zaspokojenia swego pragnienia. Zaraz za drzwiami stał piec, podobny do wiejskich pieców do pieczenia chleba i tam kobieta rozpaliła ogień i przez to para przechodząca przez rury, które umieszczone były pod ławkami, ogrzewała barak i jednocześnie z rur tych wydobywała się na zewnątrz. Kobieta paląca w piecu gotowała sobie zupę.

Do nas zwróciła się, abyśmy jej oddały żywność, bo o ile jutro u nas coś znajdą, to dostaniemy po 25 batów. Naturalnie pozbyłyśmy się naszych skromnych zapasów i czekałyśmy, co będzie dalej.

Pod osłoną nocy odwiedzały nas nasze znajome, które pierwsze przyjechały do Oświęcimia. W nocy przyszedł jeszcze jeden transport z Kielc, a później z Lubelskiego.

Tak przesiedziałyśmy w baraku na ławkach do rana i teraz dopiero zaczął się ruch. Najpierw kobieta w mundurze zaczęła spisywać personalia. Długośmy z Zosią myślały, jaki podać zawód, aż w końcu zdecydowałyśmy się na urzędniczki. Później musiałyśmy opuścić ławki, iść na korytarz. Tam nas kolejno wpuszczano do izby i odbierano nam wszystko, rozebrano nas i w końcu obcięto nam włosy. Śmiesznie wyglądałyśmy z gołymi pałkami.

Kiedy nas obrabowano i ostrzyżono, czekałyśmy jeszcze w bardzo zimnym korytarzu i dopiero po pewnym czasie wpuszczono nas znów do baraku z ławkami. Kobieta przy piecu paliła bez przerwy, a pary było coraz więcej. Siadłam przy oknie, skąd mogłam doskonale obserwować, jak kobiety w pasiakach dźwigały nosze z ziemią, lub cegłą, jak były zrezygnowane i nędznie odziane. Chodziły jak automaty, a tu jedna z boku z opaską na ręku kijem stale je popędzała i biła. Jakie to okropne! Przecież to już nie ludzie – to roboty!

Kiedy nas dobrze wyparowano, tak że pot spływał po nas strumieniem, a serca chore bardzo dawały się we znaki, że kobiety mdlały, nakazano nam opróżnić barak i my posłusznie schodziłyśmy na dół do drugiej o wiele większej izby. Tu kazano nam stanąć pod natryskiem i zimną jak lód wodą, zmywać rozgrzane i spocone ciała. Po tej zimnej kąpieli stałyśmy nago i boso godzinami, czekając na poszczególne części garderoby. Dopiero wieczorem byłyśmy gotowe do wyjścia, w naszych „wytwornych” strojach, ozdobionych na piersiach numerkiem z czerwonym trójkątem. Jak się w najbliższym czasie przekonałyśmy, numerki te zastępowały nasze imiona i nazwiska. Słowem przestałyśmy być ludźmi, stałyśmy się numerami.

Tak wystrojone i oznaczone kolejnymi numerami odprowadzono nas na blok. Szłyśmy znów tą samą ulicą, którą wczoraj prowadzono nas do obozu. Na bloku było zupełnie ciemno. Kobieta, która nas prowadziła, głośno zaczęła wołać na blokową i jej nas oddała. W bloku nas nie zapisywano. W 1942 r. żaden blok nie wiedział, które więźniarki do niego należą, byle tylko liczba się zgadzała.

Nasza blokowa, tak samo z numerkiem i literą „P” na czerwonym polu, mówiąca jednak źle po polsku (pochodziła z Katowic), nie bardzo się nami interesowała. Odeszła też natychmiast, a my błądziłyśmy w ciemnościach, upadając co chwila, aż wreszcie jakaś miłosierna dusza wskazała nam nasze koje. Wdrapałyśmy się na samą górę. Jak się później okazało, był to bardzo szczęśliwy i trafny wybór, bo koje środkowe i dolne były tak niskie, że można było na nich tylko leżeć.

Ciemno. Pierwsza noc na bloku, wśród takich samych kobiet, które zostały wyrwane z domu od rodzin i dzieci. Ale trudno, taki los, trzeba czekać. Ciężkie myśli snuły się po głowie, nim sen skleił zmęczone powieki.

Rano przebudził nas krzyk piekielny.

– Apel, wstawać, wstawać!

W egipskich ciemnościach ubrałyśmy się i pośpieszyłyśmy przed blok, gdzie nas ustawiono w piątki. Apel trwał około trzech godzin. Po apelu przybiegły Niemki i zabrały nas do pracy. Tłumaczyłyśmy im, żeśmy dopiero przyjechały, że nie jesteśmy przygotowane, jesteśmy strasznie głodne, lecz to nic nie pomogło. Do pracy popędzano nas kijem, a która się opierała, została obita i wtedy szły wszystkie spokojnie. Na skrzyżowaniu ulic odłączyła się jedna z piątki i zaczęła uciekać.

Niemka z żółtą opaską na rękawie, nosząca napis „Kapo” zauważyła to i ruszyła za uciekającą, pozostawiając nas bez dozoru. Szybko jednak dopędziła zbiegłą więźniarkę, której w ucieczce przeszkadzały podarte buty i zaczęła ją bić trzonkiem od łopaty, lżąc ją po niemiecku. Więźniarka straciła przytomność na skutek katowania i nie słyszała wymyślań Niemki.

Na krzyk kobiet bitej i bijącej zjawił się jak spod ziemi wyrosły drab wojskowy, wziął od Niemki kij i zaczął nim nieszczęśliwą bić po głowie. Po trzech uderzeniach krew zafarbowała na czerwono śniegową poduszkę pod jej głową.

Oprawca syty już krwi polskiej uspokoił się, rzucił kij i poszedł dalej. Niemka wróciła do nas, lecz z oddziału, który zabrała sprzed bloku, pozostała zaledwie połowa, bo reszta zdołała w międzyczasie zbiec. Kapo wściekła z powodu tego zajścia lżąc biła i popychała nas niemiłosiernie. Tak przyszłyśmy na drugą stronę ulicy, pomiędzy bloki. Ziemia była bardzo zmarznięta, a do niej pełno przymarzniętych, poobijanych, pogiętych, czerwonych emaliowanych misek pełnych zamarzniętego kału ludzkiego. Miski te kazała nam kapo zbierać i znosić na jedno miejsce. Zbieranie misek było bardzo utrudnione, gdyż, jak wspomniałam, miski były przymarznięte do ziemi. Kopałyśmy więc je nogami obutymi w drewniaki, z trudem odrywałyśmy je od ziemi, aby później złożyć je na wskazanym miejscu.

W pierwszym dniu naszej pracy miałyśmy smutny obiad, gdyż tak go dzielono, że nie wystarczyło dla wszystkich, więc i nam się nic nie dostało. Byłyśmy strasznie głodne, a jednak trzeba było dalej pracować. Po obiedzie opróżniałyśmy miski i myłyśmy je, a kiedy już były gotowe, odnosiłyśmy je na bloki, które nie miały naczyń pod dostatkiem i więźniarki nie miały z czego jeść.

Może niejeden z czytelników zastanawiać się będzie nad tym, skąd brało się takie mnóstwo misek z kałem ludzkim.

Otóż w 1942 r. nie było w obozie toalety. Zastępowało ją długie koryto, które było bardzo oddalone, a cała najbliższa okolica tegoż była strasznie zanieczyszczona z powodu biegunki, która szalała wówczas w obozie. Żadna z chorych nie była w stanie dojść do koryta i chcąc względną czystość utrzymać na bloku chora wypróżniała się do miski, czy garnka i niespostrzeżenie wyrzucała za blok. Gdyby chora na biegunkę nie używała miski, musiałaby zanieczyścić łóżko lub podłogę, a wtedy dostałaby bicie od blokowej, czy też sztubowej.

Miski jeszcze nie wszystkie były wymyte, a tu już gwizdek na apel.

– Gdzie nasz blok? – pytamy zakłopotane.

– Czy trafimy do niego? – ogląda się kilka trwożnie.

Mamy szczęście, bo kapo odprowadza nasz oddział do bloku, więc nie potrzebowałyśmy się tułać i szukać takiego, w którym brakuje osób, możemy więc apel przestać. Apel


był bardzo długi i nogi nas tak bolały, że już nie wiedziałyśmy , jak mamy stać. Nareszcie
usłyszałyśmy wołanie:
– Achtung!

Niemka w czarnej pelerynie odliczyła nas, lecz na tym się nie skończyło i trzeba było spokojnie stać dalej. Było już zupełnie ciemno, kiedy nam kazano się rozejść. Pobiegłyśmy na nasze koje. Tam kazali nam cicho siedzieć każdej na swojej koi, a oni tymczasem rozdawać mieli chleb. Siedziałyśmy i czekałyśmy długo, zdawało nam się, że wieczność całą. Gdy ciemność zupełna zaległa nasz blok, przeszła jakaś więźniarka z zapaloną świecą i nareszcie dostałyśmy po grubej kromce chleba i cieniutkim plasterku kiełbasy. Zjadłyśmy to z wielkim apetytem, gdyż byłyśmy bez obiadu. Nie wiedziałyśmy jeszcze, że po obiad trzeba się pchać, nieomal walczyć, a że tego nie robiłyśmy, więc dla nas zupy zabrakło.

– Takiego świeżego chleba jeść nie wolno – odezwała się jedna z kobiet – bo będzie znowu biegunka.

– Trzeba go upiec, albo wprost spalić na węgiel – dodała druga – to wtenczas nie zaszkodzi.

– Ale gdzie to zrobić?

– Piecyk tu stoi, ale skąd wziąć drzewa – pytała bezradnie jedna z młodszych więźniarek.

Nie namyślając się długo, udały się więźniarki po drzewo. Była to wyprawa niebezpieczna, lecz powiodła się. Z pustego bloku zabrały drzwi i ramy okienne i przyniosły na nasz blok.

– Już mamy na czym chleb piec – szeptały zadowolone.

Szły też kobiety od koi do koi i pytały, czy nie potrzeba swetra, lub innej części garderoby, za jeden kawałek chleba!

– Sweter by się przydał – rzekła jedna – bo strasznie zimno, ale skąd wziąć kawałek chleba?

To co dostałyśmy nie starczyło, aby głód zaspokoić, a żeby się najeść brakło dużo, dużo. Z bólem trzeba było odpowiedzieć „nie”, chociaż ciepły sweter przydałby się niejednej. I tak zszedł nam pierwszy dzień w Oświęcimiu.

Późno położyłyśmy się spać. Starsza pani leżąca w środku między nami pocieszała nas, że może jakoś przetrzymamy i z myślami ponurymi zasnęłyśmy. Lecz ledwie zdążyłyśmy zasnąć, zbudził nas gwizdek i krzyk:

– Apel!

Ubieramy się szybko. Są i takie, które jeszcze się nie zdążyły położyć, wybiegli więc pierwsze, a my za nimi. Ustawiłyśmy się w piątki a kapo liczyła i liczyła. Ponieważ liczba więźniarek przy wieczornym apelu się nie zgadzała, powtórzono go o godz. 11.00 w nocy. Stałyśmy śród nocy, a wiatr taki zimny, taki przejmujący, że już przeziębłyśmy do szpiku kości. Dopiero po dwóch godzinach, a może i więcej odezwał się gwizdek i kazano nam iść do bloków. Nie dużo pozostało już czasu do spania. Nazajutrz po apelu wzięła nas inna Niemka i prowadziła do innej pracy. Więźniarki uciekały w dalszym ciągu, nic sobie nie robiąc z tego, że wczoraj za to samo zakatowano jedną kijami. Kto piekło to ujrzał, uciekał od niego, choćby wiedział, że leci śmierci w objęcia. Pozostałą resztę Niemka prowadziła do baraku dezynfekcyjnego. Obok baraku leżały sienniki, tak mokre i zupełnie zgniłe, oblepione kałem ludzkim, że trudno było znaleźć miejsce, gdzieby można ręką schwycić. Te sienniki kazali zbierać i przenosić na inne miejsce. Naturalnie nosiłyśmy, bo w przeciwnym razie bili, a bicia bała się każda. Najpierw nosiłyśmy pojedynczo, później we dwie już, bo byłyśmy osłabione. Mnie przypadło nosić z Zosią Bratro. Sienniki zanosiłyśmy na plac za bloki i tam trzeba było z nich wysypać wióry stare na jeden stos, a sienniki składałyśmy na drugi i to wszystko palono. Kiedy opróżniałyśmy sienniki, znajdowałyśmy w nich przeróżne przedmioty. Niejednokrotnie można było odgadnąć myśli ludzi, którzy na tych siennikach umierali. Myśleli na pewno tylko o własnych domach, rodzinach i o tym, że wojna się prędko skończy i że pojadą do swoich. W każdym sienniku było coś ukryte. W jednym znalazłyśmy srebrne łyżki, w drugim dwie małe sukienki, a w trzecim bieliznę. Tak można by różne przedmioty wyliczać bez końca. Każdy chował jakiś skarb z tą myślą, że wróci do domu, a odchodził na zawsze w zaświaty. To nas załamało. Wówczas miałyśmy to przeświadczenie, że nie przeżyjemy tego piekła i tak samo jak nasze poprzedniczki skończymy na siennikach przegniłych z myślą o najbliższych i najdroższych.

Tym razem znowu nie starczyło obiadu dla wszystkich, choć dawali tylko po ćwierć litra wodnistej zupy. Jedne dostały swoją porcję, inne musiały znów głodować. Po obiedzie uciążliwa praca i w końcu długi znienawidzony apel, podczas którego stać trzeba było tyle długich godzin. Apel taki był dla nas męczarnią, gdyż byłyśmy coraz słabsze, a wskutek rozpanoszenia się wszy na naszym bloku choroba zbierała obfite żniwo.

– Jak to długo potrwa ? – pytała jedna, słaniając się ze zmęczenia… Inne modliły się głośno, prosząc Boga o wolność, o powrót do domu, inne znów narzekały i szemrały. Jedna z więźniarek pragnęła tylko chleba najeść się do syta i… umrzeć. Wszystkie były podczas apelu bardzo zdenerwowane. Wszy, nędza, upokorzenia i prześladowania doprowadzały nieszczęśliwe kobiety do rozpaczy.

– Proszę mi powiedzieć, za co mnie zamknęli, co ja zawiniłam? – skarżyła się młoda kobieta.

Nagle umilkły wszystkie ujrzawszy nadchodzącą SS-Frau i prężyły się na baczność. Ona przeszła, nie zwracając na nic uwagi i poszła dalej, a biedne kobiety przestępowały z nogi na nogę i marzły. Któraś zaczęła wspominać dom własny, jego ciepło przytulne i nie trwało długo, a całe towarzystwo tak się rozgadało, że nie zauważyłyśmy, kiedy Niemka nadeszła. Jedną z więźniarek, pierwszą z brzegu rozebrała na zimnie, ściągając jej sweter zapasowy, którego nie wolno było nosić, potem ściągnęła jej podwiązki, bijąc ją niemiłosiernie. Inne już w całym szeregu, nie zważając na zimno, zdejmowały z siebie szybko zapasowe swetry i inne niedozwolone części garderoby. Rzeczy te rzucały do rowu.

Gdy gwizdek ogłosił koniec apelu, więźniarki wracały do bloku. Były i takie, które wróciwszy na plac, zbierały porzucone rzeczy, inne znów zdążyły już zorganizować nowe. Tak było już przyjęte we wszystkich obozach, że więźniowie zawsze robili to, czego im najbardziej zabraniano. Tak samo było i u nas. Im więcej nam odbierano, tym więcej organizowałyśmy, gdyż wiedziałyśmy doskonale, że obozy koncentracyjne były po to, by ludzi wykończyć, a my przeciwnie, postanowiłyśmy za wszelką cenę przeżyć i udało to się tylko dlatego, że robiłyśmy wszystko, czego nam robić zakazywano. Następnego dnia znów szukano zakazanej garderoby. Więźniarki zorientowały się szybko i nim pierwszą zdołano rozebrać pozbyły się już tego ,co było zakazane. Nam nie wolno było nosić dwóch swetrów, gdy w tym samym czasie całe stosy przemoczonych deszczem rzeczy gniły na polu. Wieczorem, kiedy położyłam się spać po zwykłej rozmowie z moimi przyjaciółkami, z którymi razem przyjechałam do obozu i z którymi przeżywałam cele piekło męczarni, długo zasnąć nie mogłam. Snuły się myśli jedne za drugimi, chciałoby się wszystko rozumieć, ale im więcej się myślało, tym większy chaos był w głowie. Jednego byłam pewna, że dostałam się do piekła, które przeżyć będzie bardzo trudno. Przed oczyma duszy przesuwały się wszystkie udręki obozu, dręczyły mnie pytania, na które nie miałam odpowiedzi. Dlaczego tyle przestępczyń kryminalnych pomiędzy nami? Dlaczego taki głód, dlaczego tyle starań, aby nas poróżnić? Niemcy chcieli, abyśmy się wzajemnie nienawidziły. Lecz myśmy ich manewr szybko przejrzały i robiłyśmy wszystko na opak. Takie rozmyślania zabierały mi noc niejedną i wychodziłam nie silniejsza, lecz słabsza. Wiedziałam, że trudności są bardzo wielkie. Jedna tylko myśl mnie pocieszała, że my ludzie całej Europy nareszcie zrozumiemy się, że połączy nas wspólna niedola i prześladowanie.

Już gwizdek się ozwał i trzeba było znów w ciemnościach macać, aby się ubrać. Lecz szło to już sprawniej, bo człowiek do wszystkiego się przyzwyczaił. Apel jak tyle innych. Mnóstwo wymyślań, a przede wszystkim długiego stania i marznięcia na zimnie, dużo krzyku, liczenia i kołowania. Apele te znienawidziłyśmy całą duszą. Wiele słabych kobiet mdlało podczas apelu. Towarzyszki niedoli starały się je podtrzymywać, uderzały je po twarzy, trzymały mocno pod ręce, chętnie dano by omdlałej trochę wody do ust, aby przyszła do siebie, lecz i wody nie było. W 1942 r. z wodą było bardzo źle. Otrzymywały ją więźniarki tylko do naparzenia ziółek i to taką odrobinę, że nie wiadomo było, co z nią zrobić, czy wypić, czy też umyć się, bo uczucie brudu jest tak samo przykre jak uczucie głodu.

Nareszcie po apelu. Jakaś inna Niemka przyszła po nas do pracy, zabrała nas, wyprowadziła na główną ulice i poszłyśmy. Przechodziłyśmy przez bramę równym krokiem, a tu stała cała świta. kapo bała się ich, widziałyśmy to, bo szła przy nas wyprostowana i sztywna i coś meldowała. Kilkanaście par oczu skierowanych było na nas. Liczyli z jednej strony, liczyli z drugiej, a my szłyśmy, starając się utrzymać równy krok. Gdy któraś zmyliła nogę, dostawała pięścią lub kijem. Psy trzymane przez SS-manów tak się do nas darły, jakby miały chęć się nami „popieścić”. Myśli nasze gubiły się w ujadaniu psów, w wymyślaniach i przekleństwach Niemców. Każda była tym „links” tak przejęta, że nie widziała, jak jej koleżanka idąca tuż obok dostała bicie. Kiedy już przeszłyśmy, dołączyło się na koniec dwóch SS-manów z psami i automatami, aby w razie ucieczki którejś z kobiet strzelać.

Za bramą zwolniłyśmy tempo i to „links” nie było już konieczne, szłyśmy wolniej, tylko że nie wiedziałyśmy dokąd i co będziemy robiły. Wkrótce dowiedziałyśmy się. Oddział stanął i zaczęto wydawać narzędzia pracy. Były to ciężkie kilofy. Podzielono nas na małe oddziały, a Niemka popatrzyła na nas i wybrała kilka, którym powierzyła po parę więźniarek i każdy oddział ruszył do jednego z domów stojących w pobliżu.

SADYZM APELU

Więźniarki przyszły do pięknego domku otoczonego parkanem, przy którym rosły dwie tuje. Dom ten wyglądał zupełnie inaczej. Nad głównym wejściem zauważyłyśmy dość duży trójkąt, a w nim oko Opatrzności, a poniżej napis: „Miej Boże w swej opatrzności i tego, co mi zazdrości”.

A więc były to domy, w których do niedawna mieszkały i żyły szczęśliwe rodziny polskie, nie przeczuwając, że przyjdzie taki dzień, w którym będą musiały nagle dom opuścić. Zaczęłyśmy pracę. Kazano nam ten dom rozebrać. Jedne weszły do środka inne na dach, a jeszcze inne zabrały się do rąbania ścian. Wewnątrz domku stały jeszcze wszystkie meble pokryte grubo kurzem. W kuchni stały garczki na płycie, jakby za chwilę w nich miał się obiad gotować. Z góry dolatywały już silne uderzenia, aż szyby drżały. Nas pędzono i kazano rąbać prędzej i prędzej. Do wnętrza wszedł SS-man z psami, popatrzył i poszedł dalej.

Byśmy nie próbowały ucieczki, pokazali nam linę, za którą niewolno było nam przechodzić, bo będą strzelali. W ten sposób zabezpieczali się przed ewentualną ucieczką więźniarek. My pracowałyśmy tylko wtedy, kiedy patrzyły na nas Niemki lub SS-mani. Gdy ich nie było, wsparte na kilofach rozmyślałyśmy o swoich domach, o rodzinach. Z zamyślenia wyrywał nas zazwyczaj głos dozorców lub uderzenie w kark. Kapo lustrowała dokładnie kuchnię i garnki. Podobało jej się wszystko, bo zawołała kobietę, kazała jej rozpalić ogień i orać ziemniaki. Dwie więźniarki postawiono na straży, by doniosły, gdy ktoś się do domku zbliża.

Teren, na którym pracowałyśmy, świecił pustką; ludzi cywilnych nie widziałyśmy tam zupełnie, wszyscy byli wysiedleni. Nagle Niemka zawołała tłumaczkę, gdyż większość więźniarek nie znała języka niemieckiego. Tłumaczka szła od jednej do drugiej i zbierała margarynę. Każda wyciągnęła trochę margaryny z torby przewieszonej przez ramię, w której nosiła swoje bogactwo, tj. scyzoryk, łyżkę, kawałeczek chleba i małe pudełeczko od kremu, a w nim odrobinę margaryny, marmelady, albo plasterek kiełbasy. Pudełeczko to każda więźniarka oddawała tłumaczce. Do gotujących się ziemniaków włożyła Niemka zebraną kiełbasę, w drugim garnuszku przesmarzyła margarynę z cebulą i wlała to do zupy. Miły zapach rozszedł się po domu, lecz zupa była nie dla nas. My zaś za swoją kiełbasę i margarynę mogłyśmy chwilę stać, nic nie robiąc.

Lecz broń Boże, nie wolno było nam usiąść, choć nogi wytrzymać nie mogły pracy 18-19 godzin na dobę. Kiedy było nam zimno, mogłyśmy ruszać się do woli.

Nagle rozległ się ostrzegawczy krzyk i zupa momentalnie zginęła z pieca. Wszystkie pracowały, każda waliła kilofem z całej siły. Kapo była znów wszędzie i SS-mani chodzili pomaleńku z psami, trzymając w pogotowiu automaty. Słowem, panował wzorowy porządek.

Przyjechał jakiś starszy SS-man, zlustrował wszystko dokładnie. Kapo, wypełniając swój „obowiązek”, tłukła którąś z kobiet za to, że rozbiła cegłę, potem chwyciła jej kilof i pokazała zręcznie, jak ma uderzać. Władca, który nas kontrolował, nie szczędził obitej przez kapo więźniarce dodatkowych razów. Bita krzywiła się, lecz nie przerwała pracy.

Prędzej pracować! – krzyczał SS-man – W pracy musi być tempo! Po drodze kopnął jeszcze kilka pracujących i odjechał.

Odetchnęłyśmy swobodniej i zwolniłyśmy tempa. Kapo poszła odgrzebać zupę, aby ją zjeść razem z pilnującymi nas SS-manami. Co pozostało, dano psom. Na widok zupy głód zaczął nam jeszcze bardziej doskwierać. Która miała choć kromkę chleba w swojej torbie, wyciągnęła ją i zjadła, ale większość więźniarek i kawałka chleba nie miała. Po najedzeniu się Niemka położyła się spać, a SS-mani pilnowali, a myśmy stały i marzły, czekając, aż nadejdzie czas powrotu do obozu.

Nareszcie dzień zeszedł. Znów ustawili nas i liczyli. Liczba nie zgadzała się i Niemka raz jeszcze liczyła, denerwowała się i biła jedną przy drugiej. Nareszcie wyszła brakująca z za domu. Gdy kapo ją zobaczyła, zaczęła ją bić, a SS-mani pomagali, aż upadła. Wtedy w dalszym ciągu znęcali się nad nieszczęśliwą, kopiąc ją niemiłosiernie.

Ruszyłyśmy z powrotem, niosąc nieszczęśliwą na rękach. Przyszłyśmy z opóźnieniem. Przy bramie znów SS-mani liczyli nas dokładnie. Apel odbył się bez niespodzianek i trwał wyjątkowo niedługo. Byłyśmy szczęśliwe, że jeden dzień minął, że o jeden dzień jesteśmy bliżej wolności lub śmierci.

Przekonałyśmy się, że tam w obozie wszyscy wprost lubowali się w biciu.

Pewnego razu podeszła SS-Frau do bramy, którą więźniarki musiały przechodzić. Wygląd więźniarek był niejednolity. Jedne nie zjadały chleba, by zań kupić sobie sukienkę i porządnie wyglądać, inne znów zupełnie o siebie nie dbały i ubrania miały bardzo brudne, a nawet do mycia trzeba było je napędzać.

SS-Frau nienawidziła czystych i porządnie ubranych więźniarek. Gdy taką chwyciła, biła ją po twarzy i głowie. Ofiara nie wiedziała w pierwszej chwili za co, lecz Niemka jakby wyczuła jej pytanie, puściła ją mówiąc:

– Idź, oddaj dalej!

Obita uderzała pierwszą lepszą, powtarzając słowa Niemki.

SS-Frau brała się pod boki i z lubością przypatrywała się, jak Bogu ducha winne kobiety wzajemnie się biły. Wówczas trzeba było dwoić i troić czujność, aby nie dostać bicia od towarzyszki niedoli.

Zmęczone po ciężkiej pracy i dalekiej drodze zasnęłyśmy szybko. Kiedy noc minęła, nie wiedziałyśmy. Gdy rozległ się gwizdek na apel, to nam się zdawało, żeśmy zupełnie nie spały. Ubierałyśmy się jak zwykle, spiesząc się na apel. Co noc były wypadki, że kilka z naszego bloku odeszło od nas na zawsze.

Apel ten był krótki. Jeszcze nie było gwizdka, a kapo już była przy nas. Zabrała nas, liczyła, ustawiała, przeglądała, czy numery mamy dobrze przyszyte, a w końcu pouczała, jak mamy iść przez bramę.

Ruszyłyśmy. Brama tak samo jak co dzień była obstawiona, tak samo liczono nas i tak samo szli za nami żołnierze z psami. Za bramą mogłyśmy już iść wolniej i rozmyślać nad tym, gdzie dziś będziemy pracować. Praca przypadła nam przy szosie. Jedne nosiły kamienie, inne podawały, a jeszcze inne układały. Praca szła bez przerwy jak w maszynie. Nie było tu mowy ani o gotowaniu, ani o odpoczynku. SS-mani z psami pilnowali gorliwie. Kapo chodziła z bykowcem i biła, a oprócz tych był jeszcze jeden, który na polu dołączył się do naszej gromady. Widać było, że wszyscy się go bali. Pracowałyśmy bez wytchnienia, ani na chwilkę nie mogłyśmy stanąć, bo skoro zwolniłyśmy tempa, już nie wiedzieć skąd, kij spadał na plecy. Z utęsknieniem czekałyśmy końca dnia, bo i sił brakło i nogi bolały i głód dokuczał strasznie.

Dzień się nareszcie skończył. Czekała nas jeszcze droga powrotna do obozu i apel. Miałyśmy nadzieję, że może będzie krótszy. Ustawiłyśmy się, a oni liczyli raz i drugi, sprawdzali, czy wszędzie jest po pięć. Niestety brakowało jednej. Myślałyśmy, że może jest za domem i nie przejmowałyśmy się tym. Tymczasem szukano jej wszędzie i nie znaleziono. Nas ogarnęło zdenerwowanie, gdyż nie wiedziałyśmy, co z nami zrobią.

– Czy aby nie będą dziesiątkować? – szepnęła któraś trwożnie.

– Cicho bądź – krzyczy inna histerycznie. Wszystkie myślą o tym, lecz boją się mówić.

Szukają brakującej długo, lecz daremnie. Ruszyłyśmy dalej, lecz żadna z nas nie myślała już o tym, że nogi ją bolały, że cały dzień tak ciężko pracowała, tylko myśli natrętne rozsadzały głowę i uporczywe pytanie dręczyło bezustannie – co będzie dalej?

Żadna nie pomyślała o tej, która uciekła, czy jej nie chwycą, czy jej się ucieczka uda.

Doszłyśmy do bramy. Ten, który nas przez cały dzień męczył przy pracy, też był już przy bramie. Stał tam z całym zarządem i nas zatrzymał. Liczyli nas, sprawdzali, czy wszędzie jest po pięć, potem wprowadzili na pusty plac i kazali uklęknąć. Uklękłyśmy, czekając, co będzie dalej. SS-man pytał przez tłumaczkę, czy która z nas zna uciekinierkę. Nie odezwała się żadna. Kazali nam patrzeć po obecnych, może zauważymy, której nie ma. Znów cisza. Teraz kazali nam podnieść ręce do góry. Wypełniłyśmy rozkaz. Pozostawiono nas klęczące, a władza poszła na nasz blok. Lecz i tam nikt nic nie wiedział. Kazano więc i tym na bloku uklęknąć i ręce wznieść do góry. Liczyli w całym obozie, aby się upewnić, że jedna zbiegła. Jeden dozorca pozostał przy nas, reszta poszła szukać.

Głód nam dokuczał, na placu robiło się już ciemno, a myśmy nie jadły, jak dnia poprzedniego i nie wiadomo było, czy co tego wieczoru jeszcze do zjedzenia dostaniemy. Byłyśmy strasznie zmęczone, lecz dla nas nie było litości i kazali nam w dalszym ciągu klęczeć.

Ile godzin klęczałyśmy, tego już nie wiem, wiem tylko, że przyjechali jacyś na motocyklach i powiedzieli, że już ją schwytali i apel się skończył. Komendant obozu miał długą przemowę na temat ucieczki, a potem kazano ją przetłumaczyć na różne języki. Oni twierdzili, że ją złapali, a my w to nie wierzyłyśmy. Poszłyśmy na blok, lecz było nam ciężko na sercach, gdyż dręczyła nas niepewność, czy ucieczka się powiodła.

Rano zabrała nas ta sama Niemka. Znów ta sama robota i to samo popędzanie: prędzej, prędzej.

Usłyszałyśmy warkot motorów. To samochody jechały od Oświęcimia i zatrzymały się. Nasi dozorcy popędzali nas tak, że już nie chodziłyśmy, a biegałyśmy przy robocie.

Z samochodów wysiedli ci, których co rano widziałyśmy przy bramie. Był to cały zarząd obozowy. Wizyta ich zaniepokoiła nas. Kazano nam się ustawić w piątki, zliczono nas jak zwykle. Stałyśmy nieprzytomne ze strachu. Niemcy przechodzili obok szeregów, przyglądali się nam, a w końcu po długim milczeniu wywołali dwa numery. Wierzyłyśmy już, że to dziesiątkowanie za to, że jedna uciekła. Tymczasem SS-Frau zdjęła z wylęknionych więźniarek pasiaki (sukienki obozowe) i okazało się, że pod pasiakami miały one ładne, cywilne sukienki.

Gdy komendant to ujrzał, zaczęło się bicie winowajczyń. Bili wszyscy, ile kto chciał. Nieprzytomne ofiary oblewano wodą, a gdy oprzytomniały, kazano im iść na tor, za pas wyznaczony i tam obie zastrzelono. Na zakończenie powiedział komendant, że tak skończy się każda chęć ucieczki.

Wieczorem zaniosłyśmy ofiary do obozu na apel. Apel był krótki jak nigdy. Byłyśmy bardzo przygnębione tym zajściem i byłybyśmy jeszcze chętnie jeszcze jedną noc klęczały, byle ucieczka się tym dwóm udała. Wieczór zeszedł w zupełnej ciszy, gdy po nieprzespanej nocy już przed „ciszą wieczorną” spokój panował na bloku.

Doszła nas smutna wiadomość, że miałyśmy być tatuowane na lewym ramieniu. W tym czasie tatuowano tylko Żydówki i dlatego powstał płacz i krzyk, gdyż każda myślała, jak tego uniknąć. Tatuowane miały być wszystkie kobiety, za wyjątkiem Niemek. Jak się później okazało, nie tatuowano tylko warszawskiego transportu z powstania.

Nas zaprowadzono blokami, a następne transporty już zaraz po przybyciu zapisywano i tatuowano. Odtąd każda więźniarka Oświęcimia miała numer tatuowany na ramieniu. Miało to swe dodatnie strony, zwłaszcza w czasie chorób i śmierci. Odtąd nie było już tych pomyłek, że rodzina dostawała wiadomość o zgonie tej, która żyła. W czasie choroby i gorączki chore zapominały swych numerów i podawały takie, jakie im przyszły na myśl. Dlatego często rodzina dostawała fałszywe wiadomości o śmierci.

Aby się upewnić, czy wszystkie więźniarki zostały już tatuowane, urządzono pewnej niedzieli generalny apel. Jednej niedzieli zamiast do pracy poszłyśmy na główną ulicę obozu i ustawiłyśmy się blokami. Nie wiedziałyśmy, co się z nami stanie. Przeróżne krążyły wieści i każde posunięcie uważałyśmy za koniec wojny. Wiele twierdziło, że to selekcja, że to taki generalny apel, jaki już raz przechodziłyśmy. Wyglądało na to, że opuszczamy obóz na zawsze i że popędzą nas nie wiadomo gdzie. Każda więźniarka trzymała w woreczku cały swój majątek i czekała na dalszy bieg wydarzeń. Każda chciała wyglądać jak najlepiej i dla tego porobiły sobie więźniarki rumieńce szminką lub czerwonym buraczkiem.

Stałyśmy tak do godziny dziesiątej. Wtedy przyszła władza i zaczął się ruch. Zaczynali stwierdzać numery na ramionach więźniarek i kazali ustawić się według kolejności numerów. Sprawdzane numery wychodziły na pusty plac otoczony strażą z psami. Sprawdzanie to trwało dzień cały. Nazajutrz pełniłyśmy znów normalną pracę, lecz już nie na szosie, a na łąkach pokrytych wodą. Łąki te trzeba było osuszyć przez pogłębianie rowów. Ziemię wydobytą i kamienie trzeba było przenosić na suche miejsce. Dużo naszych kobiet zginęło przy tej pracy.

Niemiec gospodarz bił i zabijał tak, że w końcu kobiety wolały, by je zabito na miejscu, miast zamęczać przy pracy. Na interwencję Lagerälteste zakazano zabijania więźniarek.

Pewnego dnia poszłyśmy z koszami naładowanymi sztucznymi nawozami na pola, a pól tych było dużo. SS-mani dążyli do tego, aby obóz był samowystarczalny, zasilano więc ziemię nawozami sztucznymi, by lepiej plonowała. Popiół, którym nawoziłyśmy pola pochodził z krematorium. Gdy deszcz nań popadał, stawał się zupełnie czerwony jak krew.

Po pracy apel. Znów się coś nie zgadzało. Znowu liczenie i męczenie nas, by wydobyć, gdzie się znajduje brakująca więźniarka.

Do pracy szły również ciężko chore. Epidemie szalały w tym czasie, zabierając codziennie setki ofiar. Takie chore trzeba było do pracy nieść.

A nie brak było też więźniarek z porozbijanymi głowami. SS-mani szaleli, bili do krwi i znęcali się w bestialski sposób nad nieszczęśliwymi kobietami. Jedną z więźniarek zabrali któregoś dnia na rozstrzelanie. Pochodziła ona z Katowic i spotkała znajomą Niemkę, która w Oświęcimiu była dozorczynią. Przez nią wysłała więźniarka list do matki, która uszczęśliwiona wiadomością od córki, przysłała jej paczkę żywnościową. Przesyłki te powtarzały się coraz częściej, aż sprawa się wydała. Więźniarkę spotkała śmierć, a wspólniczkę jej zamknięto na sześć lat więzienia. Wiele z kobiet, udających się po 18 km do pracy w pole zdołało przez ludność cywilną wysłać do domu grypsy. I wnet zaczęli przyjeżdżać członkowie rodzin z paczkami.

W obozie dawał się bardzo we znaki brak lekarstw i nie było żadnej pomocy dla chorych, choć lekarstwa mogły wiele ludzi utrzymać przy życiu. Jako pierwsze zabrały się nasze więźniarki do zbierania lekarstw od cywilów, którzy dostarczali najniezbędniejszych medykamentów. Śmiertelność zmniejszyła się natychmiast wśród więzionych. Prawie codziennie czekały na polu dzieci, które opłaciwszy wartownika, chciały się zobaczyć ze „swoimi”. Wizyty takie powtarzały się coraz częściej i listy od więzionych szły do rodzin.

Od czasu do czasu notowano ucieczki więźniarek, lecz zasadniczo mało kobiet ratowało się w ten sposób. Choć nieraz było nam bardzo źle, myśl o rodzinie ratowała nas od popełniania szaleństwa, jakim była ucieczka, gdyż za to sprowadzano całą rodzinę zbiega do obozu. Więźniarki żyły w bezustannym lęku i dzień, w którym nie dostały bicia, uważały za bardzo szczęśliwy. Ciągłe kontrole na poszczególnych blokach połączone były z „wsypą”. W jednym miejscu znaleziono kartofle, gdzieindziej mąkę i margarynę. Organizatorka dostała zwykłe bicie i wędrowała do SK [Strafkompanie]. W inne dni chodziła SS-Frau i szukała bielizny i szmat na kojach i w siennikach. Nazbierała tego całe stosy.

Szczęśliwe były bloki zamknięte, w których panował tyfus plamisty lub szkarlatyna. Tam władza już nie chodziła i tam właśnie można było trochę strawy ugotować. Papier z napisem określającym epidemię w bloku był ochroną od plagi SS-mańskiej. Dlatego też nieraz bloki fikcyjnie starały się o zamknięcie, a okres izolacji trwał zazwyczaj trzy, cztery tygodnie.

WIDMO PIECA KREMATORYJNEGO

Ciemno było i wiatr dął i zacinał deszczem ze śniegiem, a w bloku panowała cisza. Nagle przerwał ją gwizdek przeciągły, który, jak echo powtarzał się dalej i dalej. W ciemnym i zimnym bloku rozległ się nieprzyjemny ochrypły głos małej Genki – sztubowej, która tak się wżyła w rolę funkcyjnej, że nawet w nocy zrywała się z posłania, przeklinając swoje współtowarzyszki niedoli.

– Wstawać, gnoje przeklęte! – wstawać po kawę, po kawę.

Nie było chętnych, bo napój z ziół, który nam na śniadanie dawano nie był ani ciepły, ani słodki, a do kuchni kawał drogi. Kibel na 40–50 litrów był ciężki, a nogi nasze spuchnięte i bez obuwia.

Przekleństwa i krzyki, połączone z razami zmusiły którąś nareszcie, by poszła po „kawę”. Nie zdążono jeszcze kibla przynieść, a już krzyczały blokowe i sztubowe, by wychodzić. Wypędzały nas z bloków i ustawiały po pięć. Ze świecą stwierdzały sztubowe, czy ktoś nie został na bloku. Na dolnej koi spostrzegła sztubowa leżącą kobietę. Rozległy się przekleństwa i kij sztubowej spadł na nieszczęśliwą, która nie reagowała na nic i to wyprowadziło sztubową z równowagi. Chwyciła więc ofiarę za rękę, by ją ściągnąć na podłogę. Kobieta była już sztywna i zimna. Sztubowej nie przeraziło to, zawołała inną do pomocy i wyrzuciła trupa przed blok, bo do apelu liczba musi się zgadzać.

Na końcu apelu zbierano wszystkie słabe i chore. Jedne z nich leżały cicho, inne drżały jak liście osiki z gorączki i zimna, a deszcz ze śniegiem padał nieustannie. Był to apel trwający dwie i pół godziny. Gdy apel się skończył, pomaszerowałyśmy w pole do pracy, a chore zostały na placu. Nareszcie kazano ciężko chorym ustawić się w szeregi. Silniejsze ustawiały się jakoś, a słabe wzięto pod ręce i tak zawleczono do ambulansu.

Przed ambulansem znów trzeba było długo czekać na kolejkę.

Byłam i ja wśród tej gromady nędzarek.

Nareszcie dostałyśmy się do wnętrza. Ciepło tam było i przyjemnie. Można było nawet o wodę poprosić i ją się otrzymywało, mimo dotkliwego jej braku (1942) w całym obozie. W ambulansie mierzono temperaturę. Która sprytna, oszukiwała sanitarkę i szła do ambulansu, jeśli było jeszcze wolne miejsce. Jeśli miały dyżur lekarki Polki, Jasia Węgierska lub Irka Konieczna, chore zwykle przyjmowano. One z narażeniem siebie przyjmowały chore na izbę lub dawały im lekką pracę, a ostatecznie zezwalały na pobyt na bloku.

Chore przyprowadzano na wyznaczony przez lekarki blok, sadzano je na długich piecach, potem rozbierano i lokowano w łóżkach. W łóżkach tych leżały już po trzy ciężko chore. Dodać należy, iż w tym czasie panowała w obozie epidemia tyfusu plamistego. Wszystkie chore bez względu na rodzaj choroby tłoczono na małych łóżeczkach, że ruszać się nie mogły, pozostawiając je bez pomocy. Natura sama musiała zwyciężyć chorobę. Chore więźniarki leżały po cztery na jednym sienniku prawie bez wiórów, przykryte dwoma kocykami, na których roiły się miliony wszy i pcheł.

Po chwili otworzyły się drzwi i wszystkie powstały. Jedna zameldowała ilość więźniarek znajdujących się w celi. Zabrano od nas więźniarkę – kapo, gdyż była to cela dla zwykłych przestępców, a zarazem rzucono wspomniane dwa koce.

Zaczęły się opowiadania i marzenia o jedzeniu, a później śpiewy i tak zszedł pierwszy dzień. Aresztantki pościeliły sobie łoże. Jeden koc pod siebie, a drugi na siebie i tak przespały. Rano kawa, maleńka kromeczka chleba i nic aż do wieczora. Dzień się tak dłużył, a położyć się ani na chwilę nie było wolno. W drzwiach znajdował się judasz. Powoli zaczęłyśmy się orientować w czasie po ruchach za drzwiami. Najgorsze było, kiedy w obiad słyszało się suwanie kotła z obiadem i szczęk misek. Byli już obok, a później poza nami, wtedy tak bardzo się chciało jeść, choć był to dopiero drugi dzień, a co czwarty dawano obiad. W nocy wywołano jedną, jak się później dowiedziałyśmy na dostrzelanie.

W tym bloku odbywały się u góry przesłuchiwania i nieludzkie katowanie, a także nieliczni nowi aresztowani tu byli przywożeni i stąd brani na przesłuchy. Ofiara zabrana w nocy nie wróciła. Nazajutrz zabrali nas z tej sali na drugą, a było tam o dużo gorzej, bo oprócz tego samego położenia i urządzenia oknem widać było dziedziniec otoczony wysokim murem. Tu szóstego dnia, po naszym aresztowaniu wyprowadzono pięciu mężczyzn tylko w spodniach bez marynarek. Ustawiono ich pod murem, a my czekamy, co będzie dalej. W pierwszej chwili wyglądało to, jakby na dany znak zrobili szybki przysiad, lecz oni padli, na zawsze. Na białych ich ciałach wystąpiły plamy krwi.

Co mógł myśleć każdy z nich w ostatniej chwili? Ściana, pod którą zginęli, to „ściana śmierci”. Po chwili widziałyśmy, że ich zabierano. Na tym kończyło się pole naszego widzenia. Ci, którzy zabierali zamordowanych przed chwilą, musieli czynność tę wykonywać częściej, bo żartowali i śmiali się przy wykonywaniu rozkazu. Myśmy się tą egzekucją tak przejęły, że kiedy podano nam na ósmy dzień obiad, tośmy go nie tknęły, a przecież litr brukwi gorącej, dość gęstej był przysmakiem dla wygłodniałych.

Nocami budził nas krew w żyłach mrożący jęk; wówczas modliłyśmy się gorąco o pomoc i wytrwanie dla nieszczęśliwego męczennika. Kiedy jęki nie ustawały, puszczali sadyści przeklęci radio, aby wszystko zagłuszyć. Nerwy wrażliwej kobiety były poszarpane, a tu jeszcze pozostało trzy dni aresztu. O jedzeniu nie myślała, spać nie mogła, tylko z zapartym oddechem czekała dalszych następstw. Przecież to święta Wielkiejnocy 1943 r. i każda przeniosła się myślą do swoich najbliższych, znajdujących się poza drutami obozu.

ŚWIĘTA WIELKIEJNOCY PO ARESZCIE

Wszystkie kobiety chętnie szły pracować do składnicy obuwia. Była to praca pod dachem i nieciężka – czyszczenie brudnych, bardzo mokrych butów. Siedziała sobie jedna i druga na czymś i nożem zeskrobywała błoto z obuwia. Lecz i tu choroba dotarła i jedną po drugiej waliła z nóg.

Pewnego razu przyszła Skibińska z twarzą tak zmienioną, że mało kto ją poznał. Opuchła i nie mogła pracować, a że nie miała 40 stopni gorączki, więc nie mogła iść na izbę chorych. Nogi jej już tak spuchły, że chodzić nie mogła. W ambulansie zawsze mówiono jej, że nie ma gorączki i musi pracować, aż w końcu jakaś lekarka, Polka ulitowała się i zabrała ją na izbę chorych. Nie długo leżała, umarła, pozostawiając 14-letnią córkę. Więźniarki chore, słabe pracowały jak mogły z myślą, że może uda się coś od czasu do czasu ugotować. Niemkę dało się nieraz przekupić.

Gorzej było z kapo Szmidsłowacką – Niemką. Chodziła jak królowa, w gazowych pończoszkach, eleganckich bucikach i codziennie w innych sukienkach. W obozie powodziło jej się na pewno lepiej niż na wolności. Podobno za wielkie zasługi położone dla obozu chciano ją zwolnić, lecz ona wolała zostać w obozie.

O godzinie 10.00 rano przyszła więźniarka goniec i zawołała: „Numer 27 184, 27 184”. Właścicielka numeru, podniosła się z trwogą. Wiedziała ona, że to nic dobrego nie wróży. Przebiegła myślą ostatnie dni, lecz nie, nie było meldunku. Więźniarka goniec woła natychmiast naprzód. Idzie numer wywołany, bledziusieńki jak opłatek, a jeszcze bardzo źle wyglądający po chorobie. Przyprowadzono ją przed bramę i kazano stać na baczność, bo dozorczyni była zajęta.

Po pewnym czasie zawołali, więc poszła zameldowała się i czekała, a „kostusia” odczytała jej wyrok, skazujący ją na 14 dni i 4 miesiące SK (karny blok).

I znów wyprowadzono ją przed tą samą bramę i kazano stać na baczność aż przyszła SS-Frau i zabrała ją i jeszcze jedną do bunkru w Oświęcimiu. Przed odejściem tradycyjne odwszenie. Dozorczyni rozmawiała z kapo a Polka rozmyślała nad swoim przestępstwem. Co takiego zrobiła, że aż taka kara ją spotkała? Dała komuś na karteczce imię i nazwisko swojego męża, który również siedział w Oświęcimiu, by się ucieszył, że jego żona już przeszła tyfus i jest zdrowa.

Tak myśląc, nie wiedziała, kiedy drogę przebyła i znalazła się w Oświęcimiu. Tu już sami mężczyźni wychylali się z okien, inni stawali i przyglądali się ofiarom. Oni dobrze wiedzieli, dokąd nieszczęśliwe idą i co ich czeka. Oskarżona szuka pomiędzy męskimi pasiakami męża, lecz na próżno. Doszły do bramy i stanęły. Z bramy tej wyszedł SS-man i odebrał skazane. Po zapisaniu kazał im iść za sobą. Kobiety zadrżały. Otworzyły się drzwi jedne i drugie i więźniarki znalazły się w maleńkiej celi. Tu było już pięć kobiet różnych narodowości. Kiedy drzwi się zamknęły, zaczęły się pytać, za co i na jak długo je tu zamknięto. Każda opowiadała, kiedy się skończy jej kara. Nowe aresztantki rozglądały się ciekawie. Celka była dwa i pół metra na trzy metry, jedna prycza, okienko zamurowane, tylko mały otworek, którym widać było mały rąbek nieba i w kącie jednym kibel śmierdzący.

– Jak się tu śpi? – pytają.

– Dadzą ci dwa koce i będziesz spała, wieczorem ziółek, rano garnuszek kawy i kawałek chleba, a co czwarty dzień obiad i to wszystko.

Każda chora, choć nieprzytomna z gorączki, czuła podświadomie, że przy selekcji grozi jej komin. Chore, dręczone przez robactwo drapały się, w następstwie czego całe ciało pokrywało się strupami, pod którymi żerujące wszy i pchły wywoływały jeszcze większe swędzenie. Były to męki nie do opisania.

Któregoś wieczora rozeszła się wieść okropna. Strach padł na wszystkie. Nawet gorączką trawione poczuły zbliżający się koniec. Z pobladłych warg padło słowo wywołujące grozę: selekcja. Zaczął się ruch i troska zdrowych więźniarek o chore: ciche nocne odwiedziny i narady. Jedno było wiadome i pewne, że wszystkie źle wyglądające pójdą do komina. A tam nikt dobrze nie wyglądał. Prawie wszystkie były kandydatkami do krematorium. Chore, niemające już tak wysokiej temperatury, uderzały i szczypały się po wychudzonych twarzach, inne zdobywszy cudem szminkę, robiły sobie sztuczne rumieńce, bo i to ratowało im często życie. Czyniły wszystko, by tylko przetrwać i kiedyś wrócić do swoich.

Spodziewano się wszędzie wizyty. Wszędzie sprzątano, porządkowano i czyszczono, a zdenerwowanie wzrastało z każdą chwilą. Kilka chorych na wiadomość o selekcji dostało silnej gorączki. Polki, jeśli były na funkcjach, pomagały swoim, chociaż same były strzeżone przez SS-manów i musiały wypełniać ich rozkazy.

O dziesiątej rano przyszedł na blok, na którym panowała śmiertelna cisza, chudy i wysoki Lagerartzt z całą świtą SS-manów. Lekarz, idąc od łóżka do łóżka, patrzał na karty i twarze chorych i jednym skinieniem palca skazywał ludzi na śmierć. Sekretarka zapisywała numery i przekazywała je na inny blok. Nie wszystkie chore zdawały sobie sprawę z tego, dokąd idą i dlatego pamiętały… o paczkach.

W piekle tym cierpieli ludzie dwudziestu dwóch narodowości. Cierpienie złączyło tych ludzi i choć różnymi władali językami, rozumieli się doskonale. W duszach niewinnie więzionych i męczonych straszliwym głodem ludzi tliła się iskra dziwnej mocy. Była to chęć przeżycia tego strasznego piekła, choć każda z więźniarek zdawała sobie sprawę, że z miejsca tego już nie ma powrotu.

Ceniono sobie każdy zjedzony kawałek chleba i nawet kobiety inteligentne kłóciły się o najlichszą kromkę. Wszyscy dostawali równe przydziały. Bywało jednak, że córka bardziej chora, a może bardziej wytrzymała, odkładała swój chleb na jutro pod poduszkę dla matki, która swój chleb już zjadła. A matka, gdy poczuła chleb położony przez córkę, walczyła ze sobą chwilę, potem wyciągała rękę po chleb, ważyła go przez moment w dłoni i w końcu po kryjomu przed córką zjadła go łapczywie. Bywało i na odwrót: w ten sposób postępowała córka. Nikt nie myślał o innych, każdy tylko o sobie, gdyż najgorętszym pragnieniem każdej było „przeżyć”. W czasie epidemii zwyciężały chorobę tylko silniejsze organizmy. Z tej też przyczyny cały obóz okradał się wzajemnie.

BLOK KARNY I BLOK ŚMIERCI

Tak już w życiu ludzkim bywa, kiedy największe nieszczęścia cisną się ze wszystkich stron i człowiek staje bezradny, czekając – zda się – na łaskę Opatrzności, wówczas najmniejszy błysk nadziei budzi w nim chęć do życia i walki. Dlatego też, kiedy zapisane na śmierć numery wyniesiono, zaraz zaczęło się na izbie chorych normalne życie. Pozostałe i zdrowsze więźniarki zaczęły przede wszystkim myśleć o jedzeniu.

Więźniarki pracujące w kuchni „organizowały” wszystko, co się dało. Same nie cierpiały głodu i wyglądały bardzo dobrze. One to pomagały innym. Było to pierwsze źródło „organizacji”. Te zaś, które zatrudnione były przy obieraniu ziemniaków, miały już gorzej, tylko że obieraczka czasem wkładała kilka ziemniaków na piersi, czy też w majtki, upatrzyła odpowiednią chwilę, kiedy nikt nie dozorował i wynosiła je do pewnej ubikacji. Znalezienie ziemniaków u więźniarki groziło jej strasznym biciem, wyrzuceniem z lekkiej pracy. Choć praca ta nie była lekka, miało się dach nad głową, a czasem była nadzieja zdobycia kilku ziemniaków. Ziemniaki te sprzedawała więźniarka innym za chleb. Za porcję chleba dawano 9-12 ziemniaków, zależnie od wielkości. Ziemniaki po ugotowaniu dawały zwykle dwukrotny posiłek, a więc były korzystniejsze niż porcje chleba, którą się zjadało naraz nie zaspokoiwszy głodu.

[brak dalszej części wspomnień]