Czternasty dzień rozprawy, 9 grudnia 1947 r.
Przewodniczący: Proszę wywołać z listy świadków świadek Sewerynę Szmaglewską.
Świadek: Seweryna Szmaglewska, 30 lat, literatka, wyznanie rzymskokatolickie, w stosunku do oskarżonych obca.
Przewodniczący: Przypominam świadkowi o obowiązku mówienia prawdy. Składanie fałszywych zeznań karane jest więzieniem do lat pięciu. Czy są wnioski co do trybu przesłuchania świadka?
Prokuratorzy: Nie.
Obrona: Nie.
Przewodniczący: Świadek będzie zeznawała bez przysięgi. Może świadek przedstawi, w jakim czasie przebywała w obozie, jakie konkretne fakty może przytoczyć z własnego doświadczenia, co może powiedzieć o warunkach bytowania więźniów w Oświęcimiu.
Świadek: Byłam w Oświęcimiu od jesieni 1942 r. Pracowałam najczęściej na zewnątrz obozu, miałam pracę bardzo różnorodną, wskutek czego mogłam poczynić dużo obserwacji. Począwszy od 1942 r., kiedy widziałam ogromne nasilenie epidemii, zarówno tyfusu, jak malarii i czerwonki, kiedy widziałam bardzo blisko obozu ów biały domek, w którym początkowo gazowano więźniów, gdy krematoria nie były jeszcze czynne, poprzez lata następne, kiedy obóz stopniowo rozwijał się, rozwijały się i doskonaliły metody wyniszczania więźniów. Przez czas mego pobytu w obozie zauważyłam, że załoga miała bardzo dokładny system wyniszczania ludzi. System ten, im dłużej było się w obozie i bardziej obserwowało, tym okazywał się dokładniej przemyślany i z większą perfidią wprowadzany w życie. Polegał on zarówno na zabijaniu godności człowieka, wyniszczaniu jego sił psychicznych, zabiciu jego wiary w sprawiedliwość, humanitaryzm, jak i na osłabianiu i podrywaniu sił fizycznych, na szerzeniu epidemii, na wycieńczaniu organizmu, wreszcie na doprowadzaniu do śmierci. System ten najwyraźniej prowadził do tego, że SS-mani w obozie mogli własnoręcznie nie dotknąć ani razu człowieka, którego przecież uśmiercali.
Obecna tu oskarżona Mandel [Mandl], późniejsza komendantka obozu, mogła nawet nie popełniać tych czynnych znieważeń więźniów, których się dopuszczała, mogła tylko poprzestać na tym, co robiła najczęściej, na konwojowaniu ludzi do krematorium. Wielu z załogi obozu, mężczyźni (tak samo jak kobiety) działali w ten sposób na odległość, że więzień nie zawsze był w stanie widzieć z bliska Niemców pełniących funkcje w tejże załodze. Przez długi czas, dla wielu nawet przez cały okres pobytu w obozie, Niemiec z załogi to była jakaś ponura legenda, z którą więzień nie zawsze się zetknął twarzą w twarz, a mimo to te siły niewidoczne z bliska dla więźnia, działały.
Przypominam sobie w 1942 r., gdy przyjechałam do obozu i zostałam umieszczona w baraku nr 1, to był pierwszy w Brzezince barak dla kobiet. Od pierwszej chwili pobytu w nim zetknęłam się z niespotykanymi przykładami okrucieństwa. Od razu pierwszej nocy obudził mnie krzyk z góry: „proszę uważać, bo tu leży bardzo ciężko chora na czerwonkę kobieta, możliwe, że jej odchody mogą przeciec w dół”. Tego samego dnia był apel, w czasie którego na deszczu i błocie leżały szeregami konające kobiety, między innymi leżała również konająca literatka Zahorska. Innych nazwisk nie pamiętam.
Widziałam bicie, widziałam znęcanie się, widziałam kobiety dźwigające ponad siły szyny na swoich ramionach, a początkowo nie widziałam wcale SS-manów. Działali oni na odległość, działali poprzez więźniów, którzy stali się ich narzędziem. Każdy więzień, wchodząc do obozu, już na wstępie wpadał w sam środek epidemii. SS-mani niemieccy z załogi obozu byli sami szerzycielami tej epidemii. Przyjeżdżały kobiety czyste, częstokroć wprost ze swoich domów, czasem z więzień, podlegały strzyżeniu, podlegały natychmiastowemu odarciu z odzieży i dostawały koszule pełne wszy, pełne gnid, w których kilka dni temu konały chore na tyfus. W ten sposób w bardzo krótkim czasie każdy transport zostawał zakażony epidemią tyfusu plamistego. Niemiec z załogi obozu znowu nie potrzebował bezpośrednio wpływać na tę śmierć, ale ona następowała w bardzo krótkim czasie.
Chciałabym zwrócić uwagę na fakt pewnej niekonsekwencji załogi obozu. Mianowicie do niszczenia ludzi w krematorium używano gazu zwanego cyklonem, który okazał się zupełnie wystarczający, aby nim wymordować w bardzo krótkim czasie miliony. Tego samego gazu używano w celach dezynfekcyjnych. Tu obecna Brandl była specjalistką od przeprowadzania dezynfekcji odzieży w obozie. Gaz cyklon w tym wypadku nie okazał się wszakże wystarczający, aby nim wybić wszy i gnidy, ponieważ załodze obozu właśnie zależało, żeby epidemia była jednym ze sposobów szybkiego wyniszczenia więźnia w obozie.
Chciałabym tu przypomnieć fakt pozorowany w obozie jako dbałość o porządek. To, co powiem, jest niezupełnie estetyczne, ale nie wszystko, a raczej bardzo mało rzeczy było estetycznych w obozie. Wprowadzono taki zwyczaj w barakach, że więzień wracający z pracy dostawał do rąk czerwoną miskę, w której podawano mu posiłek. Natychmiast po posiłku trzeba było miskę oddać, złożyć na środku bloku i odejść na swoje legowisko. Baraki były zalane bardzo głębokim błotem, kobiety chore o popuchniętych nogach, kobiety, które wyszły bezpośrednio z tyfusu, czasem nie były w stanie iść do daleko położonych klozetów, zwłaszcza nocą. Wiem, że nieraz były to konające, wiem że ich myśl często już nie funkcjonowała. Kto był w obozie, nie może się dziwić, że częstokroć starały się zdobyć na śmietnikach dla siebie jakąś miskę, jakieś naczynie przywiezione przez świeżo przybyły transport i używały tych naczyń, kiedy były chore na pęcherz lub ciężko chore na czerwonkę. Zamiast całą noc przebywać w okolicy klozetu czy w klozecie, trzymały taką miskę przy sobie i używały jej. Szalejące przy bramie rewizje, które z przyjemnością uprawiała Mandel, odbierając wszystko, co więźniarka miała przy sobie, nie wyłączając miski, prowadziły do tego, że odebrane miski wrzucone do rowu zostawały potem przez sprzątające kobiety wrzucone do klozetów do odchodów, tam jakiś czas leżały, a następnie nowo przybywający transport otrzymywał je, nie bardzo dokładnie opłukane wodą, której w obozie było bardzo niewiele, i znowu jadło się z nich. Jak te koszule niezdezynfekowane należycie po tyfusie, były rozsadnikiem tyfusu, tak naczynia w ten sposób zakażone czerwonką były rozsadnikiem czerwonki.
Śmierć szerzyła się nie tylko wśród tych kobiet, które zachorowały, ale i wśród tych, którym udało się jakoś szczęśliwie przebrnąć epidemię, ponieważ wypuszczano z bloków rewirowych, to znaczy z bloków przeznaczonych dla chorych, kobiety jeszcze w stanie podgorączkowym albo z wysoką gorączką, ze spuchniętymi nogami, niewystarczająco odziane i kobiety te pędzono do ciężkiej pracy, której miejsce odległe było czasem dość znacznie od obozu. Pamiętam dzień, w którym wychodziłam z taką grupą z baraku szpitalnego. Nie mogłyśmy wtedy utrzymać się na nogach. Bardzo wiele było takich, które szły zgięte wpół. Były takie, które po silnym tyfusie miały jakieś zaburzenia umysłowe. Wszystkie razem bardzo lekko ubrane, zostałyśmy dołączone do grupy, która poszła do pracy na Budach odległych o około 11 km od obozu. To był grudzień. Znosiłyśmy z wielkim trudem tę pracę. Przypominam sobie, że jedna z kobiet była w zaawansowanej ciąży, tak że jej stan był już bardzo widoczny dla otoczenia. Prosiła przez tłumaczkę obecnego Niemca, który konwojował nas do pracy, żeby pozwolił jej odpocząć, ale wyśmiał ją, uderzył kolbą kilkakrotnie w brzuch i popchnął do roboty.
W ten sposób kolumny wracające z pracy wlekły zawsze kilka kobiet, które zemdlały. Niemcy dobijali je po drodze i to nie tylko te, które nie mogły iść, ale także i te, które je wlekły – powracające z pracy kobiety, które przeszły ciężką chorobę. To był jeszcze jeden ze sposobów unicestwienia i wyniszczenia więźniów. Trudno powiedzieć w tej chwili, co spowodowało więcej szkód wśród ludzi i co przychodziło wcześniej: czy wyniszczenie organiczne, czy wyniszczenie psychiczne i moralne. Obok wypadków bezprzykładnego heroizmu widywało się wypadki zabijania godności ludzkiej i wypadki wypleniania najbardziej ludzkich cech w człowieku. Przypominam sobie fakt, który zaszedł w 1944 r. Transport do krematorium był wtedy tak wielki, odbywał się tak jawnie, że nie było więźnia w obozie, który by nie zdawał sobie sprawy, co się działo na rampie. Pracowałam wtedy wewnątrz baraku, który nazywał się Unterkunft. Była to intendentura czy magazyn, gdzie były kołdry i koce, niewydawane jednak więźniom. Barak ten był położony najbliżej drutów, za którymi znajdowała się rampa, niedaleko krematorium, a na wprost miejsca, na którym odbywały się owe selekcje więźniów. Wyglądając z górnych szybek tego baraku, można było dokładnie obserwować, jak komando obozu wraz z obecną Mandel sortowało ludzi na tych, którzy mają iść na rychłą śmierć do krematorium i tych, którzy mają pójść do obozu, którzy mieli jakąś nikłą nadzieję na zachowanie życia.
Wszystkim w obozie było wiadome, że młode kobiety mają najwięcej szans dostania się do obozu. Wiadomo było również, że młode kobiety mające niemowlęta na rękach czy wprowadzające swoje dzieci muszą iść wprost do krematorium, z tymi dziećmi. Był wówczas w obozie barak, w którym przebywały Żydówki, które urodziły dzieci w obozie. Dotarła do nich wiadomość, że również mają podlegać selekcji. Otóż zdarzyło się wtedy, że przerażone tym, co widziały za drutami i przeświadczone głęboko, że mając przy sobie dzieci, nie mogą uratować życia, pozostawiły dzieci w baraku i uciekły. W obozie był dość duży bałagan, żeby się mogły w ten sposób uchronić. Zabito w nich najsilniejszy instynkt, w jaki natura wyposażyła kobietę, instynkt macierzyński. Przez kilka dni niemowlęta płakały, litościwe kobiety przynosiły im wodę, ponieważ nic innego nie było. Wiadomo było, że prędzej czy później dzieci skonają. I dzieci powoli konały, bo załoga była zajęta czymś innym na rampie.
Jest to jeden z epizodów, którym przypatrywałyśmy się dzień w dzień.
W tym ujęciu sprawy chęć oczyszczenia się przez oskarżonych, jak to do dziś śledziłam w prasie, że np. Mandel nie nosiła rewolweru, że ktoś nie uderzył danego więźnia, czy że nikogo nie zabił, jest obroną naiwną i najzupełniej nie wytrzymuje krytycznego spojrzenia nas, więźniów, którzy widzieliśmy i wiemy, że każdy z oskarżonych jest odpowiedzialny za ogromną liczbę ludzi, którzy zginęli w Oświęcimiu. Najwyższy wymiar kary dla oskarżonych będzie najwyższym wyrazem łaskawości. Nigdy ich śmierć nie zrekompensuje śmierci tych ludzi, którzy tam zostali. Dzienny plon niektórych baraków szpitalnych przekraczał niekiedy liczbę tych, którzy teraz siedzą na ławie oskarżonych. Ci, którzy zginęli w Oświęcimiu, byli to najlepsi, najodważniejsi ludzie w Europie, gdyż najczęściej byli to ci, którzy dobrowolnie przystąpili do walki konspiracyjnej z faszyzmem. Ich śmierci nie okupi żaden wyrok. Obok nich były najczęściej dzieci i starcy, kaleki i chore kobiety. Bezmyślność, zwierzęce okrucieństwo załogi obozu, może zilustrować taki drobny przykład, który zapamiętałam z pierwszego okresu pobytu.
Była tam kobieta chroma, która miała bezwładną, uschniętą prawą rękę. Tak się złożyło, że często pracowała w pobliżu mnie. Mówiła nawet nieźle po niemiecku, usiłowała się wytłumaczyć, że nie może pracować szpadlem, ponieważ nie utrzyma go w jednej ręce. Przypuszczam, że zginęła w pierwszych miesiącach, ponieważ już w 1943 r. nie widziałam jej w obozie.
Chciałabym kilka słów powiedzieć o sytuacji wszystkich dzieci, które przeszły przez obóz. Reprezentowały one grupę najbardziej bezbronnych. Były tak samo źle ubrane jak każdy inny więzień i tak samo głodne, narażone na choroby, a bardziej nieszczęśliwe od dorosłych, ponieważ nie potrafiły sobie tak jak my, dorośli, stworzyć abstrakcyjnego źródła siły. Żydowskie dzieci szły z rodzicami wprost do krematorium. Przez długie miesiące 1944 r. i przez lata poprzednie, mieszkając i pracując blisko krematorium, widziałam masę ludzi, idących do zagazowania. Wydaje mi się, że to nie jest ważne, czy oskarżeni bili ręką, względnie pejczem kogoś z tych więźniów, czy po prostu wykonywali swoje funkcje, spełniając rozkazy innych. Odpowiedzialność bowiem spadała na nich w jednakowy sposób. Zdarzyło mi się kiedyś w okresie zimy 1943/44, a więc w okresie drugiej epidemii, że mogłam parę razy zajrzeć na barak szpitalny. Tak jak każdy więzień, chcąc zachować niezachwianą równowagę ducha, tak i ja omijałam każdy barak, pod którym leżały stosy ciał zmarłych ludzi. Przed jednym jednak barakiem zatrzymałam się i pomyślałam sobie, że jest poniekąd moim ludzkim obowiązkiem przypatrzeć się tym, którzy tu są razem ze mną, którzy w tym dniu zginęli, a za kilka godzin zostaną spaleni w krematorium. Patrzyłam wtedy na wychudłe ciała pokryte sińcami i wrzodami, pożarte przez wszy. Patrzyłam na otwarte ostatnim okrzykiem usta i bielmo otwartych oczu. Pomyślałam sobie ze smutkiem, że to, co zrobili Niemcy, przynosi hańbę naszemu stuleciu, że nigdy dotąd ludzkość nie dopuściła się tak kolosalnej zbrodni. Przed kilku miesiącami pojechałam do Oświęcimia, żeby zobaczyć, jak wygląda obecnie opustoszały obóz koncentracyjny. Pomyślałam sobie, że nasze przewidywania, tzn. więźniów, którzy obserwowali pewne pociągnięcia Niemców w obozie, w pełni się sprawdziły. Niemcy, prowadząc swoją pracę zniszczenia ludzi, zwracali jednocześnie uwagę na umiejętne zatarcie śladów tej zbrodni. Jak wygląda dziś blok 25? Jest to pusta rudera, zarośnięta kwiatami do wysokości człowieka i tylko ci, którzy tam byli, wiedzą, co działo się w tym bloku i na jakim podłożu rosną takie kwiaty. W 1943 r. Niemcy zaczęli budować klozety, które przetrwały do chwili obecnej. Zwrócę uwagę na to, że niechętnie pozwalali korzystać z nich. Więźniowie pracujący w polu niemal nie korzystali z nich, a więzień pracujący w obozie miał pewne względy i mógł korzystać z nowo wybudowanych klozetów. Było tu widać, że Niemcy chcą zarówno te klozety, jak i umywalnie, zachować, a na wypadek odejścia z tego miejsca zostawić jako dowód dla ludzi, którzy zechcą ich osądzić. Przed tym okresem klozety to była olbrzymia kadź, w której były liczne wypadki utopienia. Uważali bowiem oni, że inne [klozety] są więźniom niepotrzebne. Te, które zostały wybudowane, budowano tylko z myślą o przyszłości. Sam fakt poza tym tak lichego materiału, z którego były baraki, miał dwojakie znaczenie. Przede wszystkim dla nas w okresie pobytu w obozie była to udręka, ponieważ stwarzały warunki mniej niż prymitywne, a następnie ten budulec podlegał łatwo zbutwieniu i zniszczeniu. Niemcom zdawało się, że w ten sposób będą mogli zmazać swoją winę.
Dowiedziałam się, że na sali jest oskarżony Wagner. Kiedy przyjechałam do obozu, pracował on jako szef kuchni. Zdarzyło się, że raz podeszła pod kuchnię jedna z więźniarek powodowana głodem (był to bowiem okres, gdy nie wolno było posyłać paczek do obozu), chcąc zabrać kilka ziemniaków z kuchni. Wówczas Wagner zachował się w sposób, który nawet w obozie zobojętniałym na różnego rodzaju okrucieństwa wzbudził przerażenie. Podbiegł do niej, chwycił ją na ręce i z wysokości dwóch metrów rzucił ją do rowu, po czym wyciągnął ją i znów rzucił w dół. Aż do zupełnego omdlenia rzucał nią w ten sposób. Był to okres, w którym zdobycie wody do mycia czy do picia należało do rzeczy najzupełniej nieosiągalnych. Tyfus powoduje wielkie pragnienie i bardzo często chore kobiety, mimo gorączki i osłabienia, dosłownie pielgrzymowały przez błoto i zasieki druciane pomiędzy barakami, żeby dostać się pod kuchnię i pod nieobecność jej szefa podstawić swoją miskę i chwycić z kranu troszkę wody. Sama również brałam udział w takich wędrówkach i wiem, jak to wyglądało. Wagner uważał, że to jest nadzwyczajne przestępstwo. Zdarzało się niejednokrotnie, że bił. To była rzecz zresztą codzienna. Widziałam wypadek, że zawołał on taką kobietę z miską i powiedział z miłym uśmiechem: „dostaniesz wody”. Następnie wymierzył na nią węże gumowe, zmoczył ją całą wodą i tak wypuścił na trzaskający mróz. Kobiecie, która przyszła z tyfusem lub po tyfusie sądzę, że to bardzo mogło pomóc do zakończenia życia.
W roku 1944, kiedy do Oświęcimia zostały przywiezione transporty z Warszawy, pracowałam przy wymianie ręczników dla więźniów. Przeglądy tych ręczników były to poniekąd przeglądy życia więźniów. Ponieważ nie wolno było mieć poza odzieżą żadnych osobistych rzeczy, chusteczek, szmatek itd., wobec tego ręcznik służył do najróżnorodniejszych celów. Przypominam sobie, że w blokach wybuchła szkarlatyna. W jednych np. blokach były dzieci chore na szkarlatynę, w innych zdrowe. Ręczniki te przechodziły z bloku dotkniętego szkarlatyną i były składane z ręcznikami dzieci i ludzi zdrowych. Mieszało się je wszystkie razem, odsyłało do pralni, w której nie dokonywano żadnej dezynfekcji. To również wpływało na szerzenie się epidemii w obozie.
Przy tych wszystkich faktach rzeczy tak drobne, jak kradzież naszej odzieży, naszych kosztowności złożonych do depozytu, zupełnie nie wchodziła w rachubę, nie raziła nas, nie była zaliczana do przestępstw Niemców. Niemcy mieli prócz tych korzyści znacznie większe na rampie i w barakach, gdzie była magazynowana odzież żydowska. Przez pewien czas pracowałam w takim magazynie odzieżowym, gdzie widziałam transporty żydowskich kobiet, przywożonych z Francji, Holandii, Belgii, Jugosławii. Widziałam je w pierwszych chwilach przyjazdu do obozu i widziałam też, że Niemcy wykazywali oprócz okrucieństwa, wielką żądzę zdobywania dóbr doczesnych przywożonych przez te kobiety.
Więźniowie, którzy dłużej byli w obozie, wiedzieli, że szefowie komand, a więc ci, którzy mieli najbliższy dostęp do przywożonych kobiet, wysyłali swoim rodzinom w głąb Niemiec wielkie majątki, wysyłali kosztowności, klejnoty, odzież odebraną ludziom z rampy, niemalże ciepłą, zdartą z tych, którzy za kilka godzin mieli iść do krematorium.
To wszystko, co powiedziałam, jest zaledwie fragmentem moich obserwacji, jakie poczyniłam w ciągu przeszło dwuletniego pobytu w obozie koncentracyjnym, a byłam tylko w jednej części tego obozu i poza tym należałam przecież do tych, dla których los był łaskawszy: wyniosłam stamtąd życie.
Przewodniczący: Czy w związku z zeznaniami świadka panowie prokuratorzy mają pytania?
Prokuratorzy: Nie.
Przewodniczący: A czy obrona ma pytania?
Obrońcy: Nie mamy.
Przewodniczący: Świadek jest zwolniona.