Ja, Karol Stecyszyn, strzelec Wojska Polskiego, uczeń Szkoły Ekonomiczno-Handlowej, urodzony w 1927 r., kawaler, byłem więźniem ZSSR od 3 lutego 1940 r. do 20 września 1941 r. łącznie z czasem przebytym w obozach po wyroku.
Aresztowano mnie 3 lutego 1940 r. o godz. 8.30 rano. Podstępem wywabiony z domu, bez pożegnania się z najbliższymi, zostałem ogłuszony rękojeścią pistoletu i wtrącony do limuzyny. Gdym się opamiętał, samochód mknął bardzo szybko przez miasto. Obok mnie siedzieli wojskowi, jak się później dowiedziałem NKWD-ziści, z pistoletami w ręku. Samochód, przejechawszy przez pl. Bandurskiego, ul. Czarneckiego, pl. Bernardyński, Halicki, ul. Legionów i Kopernika, zatrzymał się przed nowym gmachem elektrowni lwowskiej przy ul. Pełczyńskiej, gdzie mieściła się centrala NKWD na Lwów. Jeden z wojskowych wprowadził mnie za niebieską przepustką do gmachu, a tam na trzecie piętro do małego pokoiku o jednym oknie, z dwojgiem drzwi, które prowadziły jedne na korytarz, a drugie do jakiegoś urzędu. Kazano mi się rozebrać i przeprowadzono rewizję szczegółową, zaglądając w usta i w odbytnicę. Po przeprowadzonej rewizji zaczęło się śledztwo, które trwało od godz. 9.30 do 3.00 rano na drugi dzień, czyli 17 godzin z 15-minutową przerwą, w której podano mi szklankę gorzkiej herbaty i łyżkę kaszy gryczanej polanej sosem. Jeść nie mogłem, byłem przygnębiony i zbity. A od godz. 23.00 do rana, tj. do 3.00, byłem tak bity i kopany, że zrezygnowałem wprost z życia. Wbijano mi strużki bambusowe pod paznokcie i zapalano, kazano przyznawać się do kontrrewolucyjnej organizacji i posądzano z art. 54 par. 1, 2 i 11, a o godz. 3.00 rano wpędzono mnie do piwnic gmachu, gdzie leżałem na betonowej posadzce w maleńkiej murowanej komórce o jednym okienku. 4 lutego o godz. 17.00 wzięto mnie znowu na śledztwo. Kazano pod terrorem składać podpisy na zapisanych po rosyjsku arkuszach, grożono rozstrzałem, biciem i wymordowaniem rodziny. Nie obeszło się bez klątw, w które i mieszali imię Pana Boga wraz z Trójcą Świętą 5 lutego rano, bo o godz. 4.00, okrwawiony, zostałem zawieziony do więzienia (byłego polskiego) na ul. Kazimierza Wielkiego. Dyżurny żołnierz NKWD, zobaczywszy mnie okrwawionego, zaprowadził mnie pod wodociąg i tam obmył mnie, gdyż sam nie mogłem, bo ręce moje opuchnięte i okrwawione bolały mnie bardzo, potem zaprowadził mnie na celę 54. Pierwsze moje wrażenie, jakie odniosłem, spojrzawszy na ludzi, których tam zastałem, było okropne. Brudni i zarośnięci, o nieprzytomnych wprost oczach, które błyszczały jakąś dziką rozpaczą, zdziwieni spojrzeli na mnie i zaczęli prosić o papierosa i chleb. Nie miałem ani jednego, ani drugiego. O godz. 7.00 tego dnia dano gorącą wodę, zaprawioną palonym chlebem, lekko słodkawą i czwartą część z bochenka chleba. O godz. 13.00 obiad: zupa koloru popielatego z ziarnkami pęczaku, pół litra. To wszystko na obiad, kolacja taka sama. W celi opowiadano powieści i zdarzenia, grano w szachy z chleba lub w chińczyka i tak schodził dzień po dniu. Aż któregoś dnia rano przyszła siostra sanitariuszka, która zapytała o zdrowie nasze i jak nam się powodzi. Tego samego dnia zawołano mnie znowu na śledztwo. Gdy wszedłem, zapytano mnie „jak żyję?”. A potem znajome: „Do jakiej organizacji należałeś”. Bicie po twarzy i kopanie nie działały na mnie, siedziałem skulony i jęczałem. Zapytano mnie, czy przyznam się, odpowiedziałem, że nie mam do czego się przyznawać, zaczął mi tłumaczyć że „Polska to kropla wody w morzu naprzeciw ZSSR. Popatrz, jak polskie wojska uciekły przed niemieckimi”. Nie mogłem wytrzymać i odpowiedziałem mu, że szybciej nie uciekły jak bolszewickie przed polskimi w 1920 r. Dostałem wówczas po twarzy i kopniaka w brzuch, pożegnany ich ulubionymi klątwami i z zapewnieniem zakończenia śledztwa.
W kwietniu przewieziono mnie do więzienia na ul. Leona Sapiehy pod nr 1. Cela, to dzika piwnica o małym okienku wychodzącym na małe podwórko, otoczone budynkami byłego polskiego oddziału Policji Śledczej. Na korytarzyku były jeszcze, prócz naszej, trzy cele: 9, 10, 11 i 12, w której mnie zamknięto. Rozkład dnia w tym więzieniu był taki: rano godz. 5.30 pobudka (podiom), o 7.30 wypuszczano do ustępów dla załatwienia potrzeb fizjologicznych i obmycia rąk i twarzy, można było zabrać z sobą po menażce (polskie wojskowe, bez uchwytów drucianych i dekla) wody do celi. Od godz. 8.00 do 16.00 wołano na śledztwo. O godz. 17.00 dawano pół litra wody rozbełtanej kukurydzianką, czwartą część z bochenka chleba, dwie kostki cukru i to wszystko. O godz. 18.00 prowadzono do ustępów. Na celi naczynia do załatwiania się nie było, dwa razy dziennie tylko prowadzono do ustępów, raz na 24 godziny karmiono. Spaliśmy wszyscy na mokrym betonie. Bardzo często robiono ogólną rewizję w celi. Tam też wznowiono mi śledztwo. Gdy poszedłem do sędziego śledczego na przesłuchanie, ten zapytał mnie „do jakiej organizacji należałem, kto przechodzi za granicę i porozumiewa się z gen. Sikorskim, z tym polskim bandytą, kogom zwerbował, gdzie broń jest schowana i gdzie i w jakim mieszkaniu lub miejscu przebywa organizator tajnych organizacji?”. Na te pytania nie odpowiedziałem mu, dlatego też wprowadziło go to w niemożliwą furię. Żołądkował się na mojej głowie i twarzy, a potem zaczyna z innej beczki. Mówi do mnie łagodnie, uśmiecha się, powiada, żem młody i potrzebny, że i on ma dzieci. Chciał, bym mu podał jakieś nazwiska i wydał wszystko, a zostanę uwolniony i wysłany do szkół, że będę inżynierem, ożenię się itd. Widząc, że nic nie odpowiadam, kazał mi iść z sobą i jednym obywatelem polskim, Ukraińcem, który służył im jako konfident i był milicjantem. Znałem go z czasów wkroczenia bolszewików, nazywał się Michał Kordiuk, zamieszkały przy ul. Pijarów 11. Jak słyszałem, wielu ludzi kazał on aresztować. Zeszliśmy do piwnic, tam kazano mi się jeszcze raz przyznać do winy kontrrewolucyjnej i zastrzeżono, że gdy się nie przyznam, zostanę rozstrzelany. Bałem się tego rozstrzału i drżałem jak liść, a oni nęcili, grozili i bili. Gdy to nie poskutkowało, postawiono mnie pod ścianą i zaczął sędzia śledczy strzelać mi ponad głową, tak że tynk, który się sypał od kul, zaprószał oczy i bardzo mnie piekło. Nie skaleczono mnie, lecz byłem wyczerpany nerwowo, tak że ciemniało mi w oczach. Potem ów Ukrainiec wraz z zawołanymi innymi pomocnikami zbili mnie pałkami gumowymi do nieprzytomności. Kiedy wniesiono mnie na celę, koledzy na mokrych ręcznikach związanych obracali mnie, by ciało moje, jak mówili, z powrotem przywarło do kości. Na trzeci dzień komisarz Policji Państwowej Mączka w dwie godziny po śledztwie zmarł w celi od bicia. Zrobiono mu trumnę ze skrzynek od jaj, napchano słomy i w bieliźnie złożono go, by potem samochód pogrzebowy zakładu „Concordia” odwiózł ciało na cmentarz. Widzieliśmy to z okienka celi.
Było to najgorsze więzienie, jakie widziałem i przeszedłem, wyłączając garnizonowe więzienie przejściowe na Zamarstynowie, gdzie przewieziono mnie 14 czerwca 1940 r. Tam siedziałem na celi nr 72 na drugim piętrze nad bramą. Gorąc, mała cela, duża liczba więźniów, bo na celę [o rozmiarach] trzy i pół na cztery metry było 22 więźniów, którzy leżeli jeden na drugim. Okno o podwójnych kratach wychodziło na korytarz. Jedno było lepsze w tym więzieniu, że były stałe racje żywnościowe, łaźnia, opieka lekarska (pod psem, ale była) i duża dość czysta po ichniemu uborna, to znaczy klozet. Natomiast warunki moralne wprost przerażające. Po całych nocach dzwonki terkały po korytarzach, trzaskanie drzwiami, dzwonienie kluczami, jęki i krzyki bitych na śledztwie, wstrętny śmiech żołdaków mordujących naszych ludzi, a najgorsze to było to: dzwonek i ciche kroki dyżurnego, brzęk kluczy, trzaśnięcie drzwiami i szept pod drzwiami celi, zgrzyt klucza i staje w celi dwóch zbirów. „Na bukwu zie ”. Odpowiadają mu nazwiska, a oni: „Niet”, tylko: „A kto to jest Karol Grigorowicz?”. „Ja”, mówię i wychodzą. Wówczas straciłem jeden ząb (siekacz po lewej stronie).
Z Zamarstynowa przewieziono mnie na ul. Jachowicza, gdzie zamknięto mnie w celi nr 8. Dużo było ludzi aresztowanych za przekroczenie granicy niemiecko-sowieckiej. W więzieniu tym cela była duża i jasna, siedziało nas 85. Nudziło się jednak, bo zakończono mi śledztwo i nie ruszano. Zacząłem myśleć o ludziach, z którymi poznałem się w przebytych więzieniach. Brygidki – major Jakubiak, kpt. Bimer, oficer gosp. 40 pp Lwów, naczelny sędzia Zieliński z Drohobycza, mecenas Zając i wielu innych. A potem wspominałem kojące ból i rozpacz modlitwy i nauki ks. Kwapińskiego, kanonika z Ormian.
5 października przewieziono mnie transportem w towarowych wagonach do Hersonu [Chersonia] w ZSSR. Więzienia straszniejsze niż w Polsce, okna zabite deskami (kosz). Niekiedy i bardzo mało, jeden lub dwóch ludzi na 95, dostało przesyłkę z domu. Aby list napisać, musiano podnosić krzyk i wzywać naczelnika więzienia. W więzieniu tym otrzymałem wyrok tak zwanej trójki (osoboje sowieszczanije), który skazał mnie na osiem lat więzienia (łagiera trudowo isprawitielne) i pozbawienia na pięć lat prawa powrotu do miejsca ojczystego. 13 grudnia 1940 r. otrzymałem wyrok. 17 grudnia odstawiono mnie do charkowskiego więzienia, do celi przejściowej, skąd 25 grudnia wyjechałem transportem do Iwdelu w woj. swierdłowskim. Zimno było w wagonach ośnieżonych, zwłaszcza że nie mieliśmy cieplejszej odzieży. Wagony, pilnowane przez żołnierzy NKWD, szarpały i kołysały niemiłosiernie. W wagonie było nas 25, z czego dwóch Izraelitów. Dawano nam w czasie podróży ćwiartkę chleba (ok. 500 g), dwie garście maleńkich rybek (хамса) lub po trzy śledzie. Wody nie dawano, a gdy któryś z nas wystawił rękę przez kraty w oknie po śnieg, musiał ją cofnąć okaleczoną bagnetem stójkowego. Tak zajechaliśmy do Samy, gdzie wpędzono nas do 10 punktu przejściowego. Po odbyciu kwarantanny, pieszo 39 km, a może i więcej, szliśmy do 9 OŁP (Obłastnyj Łagiernyj Punkt) Iwdel. Tam dano nam łachmany, kiedyś porządne watówki, gumowe łapcie i kazano iść na robotę.
Iwdel to miasteczko dość obszerne, o domkach schludnych, budowanych z drzewa, otoczone górami i tajgą – wyglądało malowniczo. Za miastem był obóz otoczony drutem kolczastym, a w narożnikach siedzieli stójkowi NKWD. Baraki drewniane, wapnem na biało malowane, z popękanymi szybami, wyglądały dość możliwie. Narom, na których spaliśmy, można jednak dużo zarzucić. Przede wszystkim pluskwy, a potem – często się łamały pod śpiącym. W obozie był „szpital”, ambulatorium, stołówka i klub zarazem oraz baraki krawców i szewców. Podzielono nas na grupy, czyli brygady, i codziennie o godz. 7.00 rano pędzono na robotę melioracyjną. Budowaliśmy tamy w wodzie i na mrozie. 70 proc. odmroziło twarze, ręce i nogi. Po skończeniu pracy na rzece poszliśmy do lasu wycinać drogę pod budowę linii kolejowej. Warunki okropne, zwłaszcza że byliśmy prawie nadzy. Z roboty wracaliśmy o godz. 19.00. Za pracę dawano nam 700 g chleba, rano zupa (woda zabełtana z mąką z dwoma kluskami), w obiad nic, a na kolację chleb, taka sama zupa, trzy łyżki dębowej kaszy lub owsianki i pół śledzia. Prócz tego w baraku była gorąca woda do picia.
Chorowaliśmy na szkorbut i wodziankę. Nogi, głowy i ręce nam puchły, zęby wylatywały. Zwolnienia lekarz nie dawał, więc bardziej chorzy przestali chodzić na robotę, za co zamknięto ich do izolatora – za odkazanie się od pracy. W izolatorze dawano 300 g chleba i czasem gorącą wodę.
W kwietniu pędzono mnie na pierwsze otdielienije obozowego punktu do obozu Tałtija [?] przez osadę i obóz Jurtysz [?] (49 km). Tam warunki naprawdę straszne: brak chleba (porcja 900 g kosztowała 25–30 rubli), odzieży i obuwia, brak lekarstw, mimo że lekarz Polak starał się jak mógł. Kompletny brak książki, od czasu do czasu dostaliśmy gazetę. Rozkład dnia był taki: godz. 3.00 rano pobudka i śniadanie (zupka), o 3.30 wyprowadzanie na robotę (ścinanie lasu, spław, stabilizowanie drzewa i drylowanie drzewa). W czasie spławu nie było można ani chwili odpocząć lub zapalić suszone liście lub trawę w gazecie. Powrót o godz. 22.00 do obozu. Tam zachorowałem na szkorbut i dostałem dziwnej gorączki. Nie poszedłem na robotę, za co zamknęli mnie do izolatora. Spotkałem się tam z różnymi ludźmi, którzy klęli Polaków i ich rząd.
Następnie zabrano mnie z Tułtiji [?] i zaprowadzono do izolatora w Jurtyszu [?]. Tam siedziałem w pojedynce, gdzie bito mnie i kopano aż do 15 września 1941 r. W dniu tym zwolniono nas z obozów i popędzono do Iwdelu, gdzie czekaliśmy na papiery. Dostaliśmy je 20 września, wypłacono nam 195 rubli i skierowano na południe do Samarkandy. W Samarkandzie pracowałem ciężko, by zarobić na kromkę chleba i kilogram pomidorów. Tam też zostaliśmy któregoś dnia przytrzymani na milicji i odstawieni do kołchozu „Krasnyj Pachar” w Bagisni, woj. Dżalalabad. Z początkiem stycznia 1942 r. dostałem się do Wojska Polskiego, pokonując setki trudności stawianych przez wojenkomat. Początkowo mieszkałem w herbaciarni, już dobrze karmiony, i wreszcie po komisji 26 lutego 1942 r. zostałem rozkazem przydzielony do Wojska Polskiego w formacji 9. Pułk Artylerii Lekkiej Gorczakowo. 21 marca 1942 r. wyjechałem do Persji.