LEON WOJCIECHOWSKI

Warszawa, 13 czerwca 1946 r. Wiceprokurator Zofia Rudziewicz przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Leon Wojciechowski
Data urodzenia 12 stycznia 1894 r.
Imiona rodziców Władysław i Maria
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Nieporęcka 14 m. 26
Miejsce urodzenia Warszawa
Wyznanie rzymskokatolickie
Zajęcie starosta Pragi-Południe
Wykształcenie dwie klasy gimnazjum
Karalność niekarany

Z zawodu jestem metalowcem. Przed wojną pracowałem w fabryce drutu i gwoździ pod firmą „Belgijska Spółka Akcyjna” ul. Objazdowa 1 w Warszawie. Byłem członkiem zarządu Związku Metalowców z siedzibą przy ul. Szerokiej 22.

Gdy Niemcy weszli do Warszawy, członkowie zarządu związku, znając drakońskie przepisy Hitlera zmierzające do wyniszczenia związków zawodowych, w ogóle przestali oficjalnie się zbierać. Nie pamiętam, czy Niemcy wydali wyraźne zarządzenie o rozwiązaniu związków zawodowych w Polsce. Przypominam sobie, iż zaraz po wkroczeniu Niemców do Warszawy, wydali oni ogólny zakaz istnienia związków, organizacji i stowarzyszeń, zarówno politycznych, jak i zawodowych, a nawet sportowych. Zdaje mi się, że zarządzenie to wydały władze wojskowe. Mimo zakazu członkowie związków zawodowych utrzymywali ze sobą potajemnie kontakt. Generalny sekretarz mojego związku, Wilhelm Topinek został zabity podczas działań wojennych w 1939. Niebawem wybił się na pierwsze miejsce dotychczasowy sekretarz okręgowy Piątek. Utrzymywał on kontakty z członkami związku i z dawnymi inspektorami pracy i należał do podziemnego ruchu oporu. Został on w 1943 roku zaaresztowany przez gestapowców u siebie w domu; syna jego zabili na miejscu, a jego samego więzili na Pawiaku, poczym rozstrzelali go w publicznej egzekucji. Przeczytałem jego nazwisko na plakacie podpisanym przez dowódcę SS-Polizei Modera, podwładnego Fischera.

Podczas okupacji pracowałem nadal w fabryce drutu, która podlegała nadzorowi niemieckiemu, produkcja częściowo szła na rzecz Niemców. Mimo to położenie robotników było tragiczne. Za osiem godzin pracy zarabiano przeciętnie 7 bądź 8 złotych dziennie według stawek płacy oznaczonych rozporządzeniem niemieckim, a których nie wolno było przekraczać. Ja, jako majster, zarabiałem 12 zł dziennie, ceny zaś artykułów spożywczych były wysokie: kilogram kartofli kosztował 4 zł; słonina dochodziła do 100 zł przeciętnie. Robotnik otrzymywał kartki żywnościowe tak jak każdy mieszkaniec, na które dostawał przeciętnie 250 g chleba dziennie, cukru 80 deka miesięcznie (nie zawsze), 10 deka mięsa miesięcznie (nie zawsze) i trochę marmolady. W naszym przedsiębiorstwie robotnik nie dostawał przydziałów dodatkowych. Dopiero w maju 1944 przyznano nam dodatkowy ryczałt: 16 jaj na pracownika(z których połowa była stęchła) i 1½ kg kaszy jęczmiennej. Robotnicy nie otrzymywali z przydziału tłuszczów ani mięsa. Pod względem odżywczym kartkowe artykuły nie miały żadnej wartości. Wobec tego położenie ekonomiczne robotników było tragiczne. Odpowiedzialność za to ponosił gubernator dystryktu, gdyż on kierował aprowizacją, a znając stosunki, orientował się, jaka niewspółmierność istnieje pomiędzy zarobkami i cenami artykułów spożywczych.

Zarządzenia niemieckie zmierzały wyraźnie do zagłodzenia ludności polskiej. Robotnicy byli pozbawieni możliwości walki o poprawę bytu, gdyż wszelkie wiece, zebrania i strajki były zabronione. W tramwajach miejskich wybuchł strajk w 1942 roku, w wyniku czego gestapowcy zaaresztowali aktywniejszych robotników wraz z dyrektorem i wywieźli ich.

Wiem od znajomych, iż w fabrykach pracujących dla Niemców wyżywienie było również niedostateczne, przy takich samych stawkach płac jak u nas.

Robotników, którzy nie wykonywali dość gorliwie pracy, bądź którzy krytykowali warunki pracy lub płacy wywożono do Treblinki. Mój znajomy, Wincenty Górski, rzemieślnik zatrudniony w Zakładach Optycznych na Grochowie, został wysłany na dwa miesiące do Treblinki za to, że skrytykował zupę, którą w fabryce dano robotnikom. Z Treblinki wrócił chory i niezdolny do pracy, gdyż w obozie nie dawano więźniom nic prawie jeść, wymagano nadmiernej pracy i bito bez przyczyny.

Władze dystryktu wprowadziły instytucję Werkschutzów do fabryk pod zarządem niemieckim. Mieli oni pilnować, by Polacy pilnie pracowali, nie spóźniali się i nie dopuszczali się kradzieży. Rygor w fabrykach był wojskowy: robotnikom Polakom nie wolno było zatrzymać się nawet na chwilę, aby porozmawiać ze sobą. Werkschutze często okrutnie obchodzili się z robotnikami: bili, szczuli psami, zamykali w bunkrach, wysyłali do obozów.

W „Belgijskiej Spółce Akcyjnej” od października 1940 do kwietnia 1941 roku były masowe aresztowania. W październiku 1940 przyjechali do fabryki gestapowcy wojskowi i cywilni, otoczyli cały teren, wszystkich pracowników zgromadzili w portierni i z listy wyczytali 18 nazwisk robotników, których zaraz zaaresztowano. Na miejscu od razu niektórych bito i katowano. Wszystkich zawieziono na Pawiak. Między nimi znajdował się Karol Wójcicki, zasłużony działacz komunistyczny i wybitny członek związków zawodowych. Od osób zwolnionych z Pawiaka dowiedziałem się, że wszyscy zatrzymani robotnicy byli bici i katowani, po czym wywieziono ich do Oświęcimia, gdzie zginęli.

Co im zarzucano, tego nie wiem. Sądzę, że jedynie pracę w związkach zawodowych i w organizacjach politycznych, gdyż byli to ludzie uczciwi, którzy nie popełniali przestępstw pospolitych.

Wkrótce nastąpiły w naszej fabryce dalsze aresztowania. Na 150 robotników zaaresztowano trzydziestu trzech, z których tylko pięciu wróciło.

Odpowiedzialność za prześladowanie robotników ponosi Fischer jako szef dystryktu, gdyż jemu podlegały władze policyjne.