10 lutego 1940 r. o godz. 4.00 rano przyjechało do mnie trzech ludzi z NKWD i zażądali oddania broni. Gdy powiedziałem im, że nie mam, zaczęli rewizję. Broni nie znaleziono, tylko mi powiedzieli, że mam za pół godziny być gotowy do odjazdu na stację kolejową Kostopol, gdyż miało to miejsce w Berestowcu, pow. Kostopol, woj. wołyńskie. Tak też mnie wraz z rodziną składającą się z żony i pięciorga dzieci przywieziono i stamtąd z innymi rodzinami odbywaliśmy podróż w zamkniętych wagonach do Kotłasu, obłast Archangielsk. Po wyładowaniu się z wagonów w Kotłasie kazano kobietom i dzieciom wsiąść do sań. Była godz. 2.00 po południu i tak przez całą noc do 11.00 przed południem, przy 40-stopniowym mrozie przywieziono nas do posiołka Cisowaja. Niektóre matki małe dzieci przywiozły już nieżywe, bo podczas podróży sańmi zamarzły (pamiętam nazwisko Jagiełka). W drugim dniu i następnych z kolei było kilka pogrzebów. W osiem dni po naszym przyjeździe posłano nas do lasu do ścinania drzew. Drzewa na opał nie pozwolono nam przywieźć, tylko nosiliśmy z lasu oddalonego o siedem kilometrów. W pierwszych dniach kwietnia tego roku zabrano nas, mężczyzn zdolnych do pracy, od rodzin i zaprowadzono do oddalonego o 60 km tartaku, gdzie zaprzęgnięto nas do wyrzynania podkładów kolejowych. Zarządcą tartaku był tamtejszy człowiek, nazwisko Jumchim i dyrektor Rupasow, którzy dążyli do jak najszybszego wykończenia nas, co też otwarcie nam mówili (miejsce ich pobytu było Charytonowo). Do rodzin po zmianę bielizny nas nie puszczano. Chleba z początku dawano 800, później 600 g. W lipcu tegoż roku posłano nas na łąki do siana. Przez te dwa miesiące byliśmy po całych dniach w wodzie wyżej kostek, toteż dużo naszych ludzi pochorowało na nogi, a mój kolega z tego umarł (nazwisko Nockula). Jesienią, po skończeniu siana, wysłano nas do pracy leśnej, jeszcze dalej 60 km. Do rodzin nas nie puszczano i tak byłem tam w pracy do lutego 1941 r. Tym mężczyznom, który mieli rodziny i małe dzieci, pozwolili pracować bliżej rodzin, toteż pozwolono mi przyjść do rodziny. I tak pracowałem nadal w lesie, ale od czasu do czasu mogłem się z rodziną widzieć. Przez cały czas naszej pracy oszukiwano nas niemiłosiernie w zarobkach i ściągano z naszych zarobionych pieniędzy na różne ich cele, na co my żadnej rady nie mieli. Ostatnio racje żywności zmniejszyli do 400 g chleba.
We wrześniu 1941 r. ku naszej wielkiej radości otrzymaliśmy tak zwane udostowierienija i ogłoszono nam, że jesteśmy wolnymi obywatelami. Dowiedzieliśmy się, że na terenie ZSSR formuje się polska armia w Kujbyszewie i Tocku [Tockoje], więc niezwłocznie pojechaliśmy tam wraz z rodzinami. Przyjechałem statkiem rzeką Wyczegda do Kotłasu, tam składkowo w kilka rodzin kupiliśmy wagon i ruszyliśmy do Buzułuku, do dowództwa armii. Po drodze nic z żywności nie można było dostać. Po kilkutygodniowej podróży przybyliśmy do Buzułuku, tam dopiero otrzymaliśmy w PCK możliwą ciepłą strawę, trochę sucharów i mleka Mondena dla dzieci. Na drugi dzień po przyjeździe kierują nas na południe Rosji, w tych samych wagonach, do obłasti Działabat [Dżalalabad], rejon leniński, kołchoz Oktiabr. I tak po dziewięciu tygodniach podróżowania i głodu w wagonach (a do tego straszne wszy) przybyliśmy do miejsca wskazanego, w wyżej wymienionym kołchozie. W czasie podróży był taki głód, że nawet dzieci nasze po trzy dni prócz gotowanej wody nic w ustach nie miały. U nas zmarło z głodu tylko jedno dziecko (nazwisko Kuś), w innych wagonach więcej.
Za pracę w kołchozie z początku jeden człowiek otrzymywał jednego lepioszka wagi 400 g, dzieci i starcy niezdolni do pracy po 200 g mąki, a raczej otrąb, za które trzeba było płacić.
Z końcem stycznia 1942 r. dostałem wezwanie do komisji wojskowej i 12 lutego otrzymałem wezwanie do wojska. Wychodząc z domu, żegnałem żonę i dzieci na zawsze, będąc pewny, że już ich nigdy nie zobaczę, bo były w stanie wycieńczonym. W tym też kołchozie zmarli z głodu nazwisko Barczak z pow. Kostopol, Jabłońska i wielu innych, których nazwisk nie pamiętam.