HALINA ADAMSKA

Warszawa, 6 marca 1946 r. Sędzia St. Rybiński, delegowany do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka, bez przysięgi. Świadek została pouczona o obowiązku mówienia prawdy oraz o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i następnie zeznała:


Imię i nazwisko Halina Adamska z Teichenów
Imiona rodziców Franciszek i Jadwiga z Kreyserów
Data urodzenia 27 luty 1903 r.
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Wiśniowa 38
Zajęcie artystka rzeźbiarka
Wykształcenie Politechnika Warszawska, Wydział Architektury
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana

W zimie roku 1944 pewnego dnia (daty i miesiąca nie pamiętam) szłam ul. Marszałkowską od strony placu Zbawiciela po stronie parzystej. Gdy doszłam do Alej Jerozolimskich i chciałam przejść przez nie, by dalej iść Marszałkowską, zostałam zatrzymana wołaniem halt, halt. Zobaczyłam, że w Alejach, tuż przy chodniku, przy którym stałam, stoją tak zwane budy, do których Niemcy zwykle wsadzali ludzi zatrzymanych przy łapankach. Już jednak zorientowałam się z zachowania publiczności, która została zatrzymana na chodniku, na którym i ja stałam, że to co innego.

Ludzie zaczęli zdejmować z głowy czapki. Wtedy dopiero zauważyłam, że na prawo ode mnie, pod murem domu w Alejach, stoją w szeregu ludzie ubrani jednakowo w jasne ubrania. Później ludzie mówili, że to były ubrania z worków papierowych. Zrozumiałam wówczas, że ma się tutaj odbyć egzekucja publiczna. Skazani na stracenie byli ustawieni w dość gęsto ustawionym szeregu. Było ich około 20. Nie zdążyłam policzyć, bo przeszkodziła mi oddana w tym momencie do skazańców salwa. Zdążyłam jeszcze zauważyć, że każdy z nich miał ręce zawiązane do tyłu, a na ustach coś białego. Być może mieli oni usta zakneblowane, gdyż żadnych okrzyków nie było słychać, a pod bielą ust skazańców nie było widać. Oczu zawiązanych natomiast nie mieli.

Czy byli w obuwiu, czy boso, nie zauważyłam.

Egzekucja odbyła się w ciszy. Po oddanej salwie wszyscy skazańcy upadli.

Z jak daleka była oddana salwa, nie zauważyłam. Patrzyłam cały czas na skazańców. Do leżących podszedł jeden z umundurowanych Niemców, kopał każdego z nich nogą i do dwóch, widocznie dających jeszcze znaki życia, wystrzelił z rewolweru. Następnie jedni Niemcy odjechali, a drudzy zaczęli wrzucać do jedynej pozostałej budy ciała ofiar egzekucji i posypali piaskiem chodnik obficie zroszony krwią.

Obserwowałam twarze bliżej ode mnie stojących żandarmów – ludzi bardzo młodych. Żadnych oznak wzruszenia w nich nie zauważyłam. Niektórzy z nich nawet uśmiechali się.

Na kilka lat przed opisaną wyżej egzekucją, w lecie roku 1940, sama zostałam ofiarą łapanki. Jechałam wówczas tramwajem ul. Puławską. Tramwaj Niemcy zatrzymali przy ul. Narbutta i wygarnęli publiczność z obu wagonów. Ja jechałam wagonem przyczepnym i zanim go otoczyli, zdążyłam wyskoczyć z tylnego pomostu. Gdy już biegłam ulicą, zauważył mnie jakiś Niemiec i wskazał żandarmom. Zostałam zatrzymana i razem z innymi pasażerami postawiona pod murem twarzą do ściany, z podniesionymi rękami. Zdążyłam jednak z torebki wyciągnąć banknot dwudziestozłotowy razem z kawałkiem papieru. Zwróciłam się do najbliżej stojącego żandarma, z tych, którzy nas pilnowali, i powiedziałam, że chcę mu pokazać dokument. Pokazałam banknot zawinięty w kawałek białego papieru. To poskutkowało, dał mi znak, że mogę odejść. Byłam tak oszołomiona, że nie mogłam się poruszać. Szczęściem z sąsiedniego sklepu wyskoczył jakiś starszy człowiek i wciągnął mnie do środka. W ten sposób zostałam uratowana.

19 września 1940 odbyły się masowe aresztowania mężczyzn po mieszkaniach. Mieszkałam wówczas na kolonii Lubeckiego przy ul. Solariego 5. Niemcy otoczyli o świcie całą dzielnicę i zaczęli wybierać mężczyzn z domów. Do naszego mieszkania wszedł żandarm i kazał mężowi memu Wincentemu Adamskiemu wyjść na podwórze, gdzie byli zgromadzeni już inni mężczyźni, mieszkający w naszym domu. Mąż wyszedł, a potem weszli dwaj żandarmi i obejrzeli całe mieszkanie, zaglądali do szaf, chcąc się przekonać, czy nie ma jeszcze ukrytych mężczyzn. Zabrali wszystkich obecnych wtedy w domu mężczyzn w liczbie ośmiu. Tylko dwaj uniknęli tego, jeden – udając chorego, a drugi – ukrywszy się w piwnicy.
Mąż miał wtedy 43 lata. Nazwisk zabranych z nim razem siedmiu mężczyzn nie pamiętam.

Nie wiedziałam, gdzie mąż się znajduje. W parę dni później otrzymałam przez jakiegoś człowieka bilecik, który mąż, jadąc pociągiem, wyrzucił po drodze. Donosił mi, że jedzie w niewiadomym kierunku.

Rozpoczęłam starania z początku w gestapo na alei Szucha. Powiedziano mi tam, żebym złożyła podanie. Później poszłam do komendanta wojskowego von Kambacha, który dość przychylnie traktował petentów. Gdy się dowiedział, że męża zabrała żandarmeria, powiedział mi, że w żandarmerii interweniować nie może, a tylko w wypadku aresztowania przez wojskowych, gdyż jak mi oświadczył otwarcie: „żandarmeria i wojsko nie bardzo się kochają”.

Później pojechałam do Krakowa, do urzędu, w którym mąż pracował, do szefa jego, dra praw Funkego. Przyjął mnie bardzo życzliwie. Następnie, w czasie pobytu swego w Warszawie, Funke pojechał ze mną do gestapo, do komendanta, i osobiście wstawił się za moim mężem. Komendant gestapo (nazwiska nie pamiętam) powiedział mi, że postara się, żeby Funke był zadowolony. Mąż mój jako architekt z zawodu pracował w Funduszu Kwaterunku Wojskowego przed wojną. Po wybuchu wojny instytucja ta została podporządkowana urzędowi, na której czele stanął Funke. Muszę przyznać, że i Funke, i pomocnik jego na Warszawę dr Kitt, obaj odnosili się do mnie przychylnie i ich interwencja, jak przypuszczam, była najskuteczniejsza. Mimo to poszłam jeszcze do szefa dystryktu dra Fiszera. Dostać się do niego nie było łatwo.

Jednak po tygodniowych staraniach i daniu łapówek niższym urzędnikom i woźnym, co mi ułatwił znajomy inżynier volksdeutsch Missbach, uzyskałam audiencję. Fiszer przyjął mnie, stojąc, dość grzecznie, rozmawiał ze mną po francusku, a z inż. Missbachem, obecnym na tej audiencji, po niemiecku. Obiecał mi sprawę rozpatrzyć w drodze wyjątku, gdyż w ogóle tymi sprawami się nie zajmuje. Fiszer był wysokiego wzrostu, dobrej twarzy, szatyn, w sile wieku. Był uroczysty i nadęty.

Potem byłam jeszcze kilkakrotnie w gestapo. Komendant zarzucił mi w formie dość uprzejmej, że przeszkadzam im w pracy, że chcę dopiąć swego zbyt szybko, że nawet dra Fiszera poruszyłam i on interweniował. Stąd dowiedziałam się, że Fiszer dotrzymał obietnicy. Gdy potem tym razem sama byłam w gestapo, (bo opowiedziana wyżej wizyta była w obecności Funkego) w trakcie rozmowy z jednym z oficerów (którego nazwiska nie znam), gdy mnie zapewniał, że mężowi nic w Oświęcimiu nie grozi (wiedziałam bowiem już wówczas, że mąż jest w Oświęcimiu, otrzymałam od niego list), uśmiechnęłam się. Przypuszczam, że ten uśmiech nie podobał mu się, gdyż niespodziewanie rzucił się na mnie, chwycił mnie za włosy jedną ręką, a drugą usiłował zerwać mi z głowy kapelusz, który trzymał się na gumce. Przypuszczam, że bezwiednie uśmiechałam się. On wówczas wpadł we wściekłość, uderzył mnie raz pięścią po głowie, a następnie wydobył rewolwer i bił mnie kolbą po głowie bardzo silnie i zaczął kopać nogami. Usunęłam się pod ścianę, bo gdybym upadła, zastrzelił by mnie lub zakopał na śmierć. Wreszcie drugi agent, który w tymże pokoju czytał gazetę, odezwał się do mego prześladowcy: genug i musiał to jeszcze raz głośno powtórzyć. Wówczas mój prześladowca odezwał się do niego po niemiecku: „Ta polska świnia jeszcze się uśmiecha”. Przestał mnie bić. Drugi gestapowiec kazał mi iść do domu. Prześladowca mój z przesadną grzecznością otworzył przede mną drzwi i najczystszą polszczyzną odezwał się do mnie. Był to młody, przystojny brunet lat 32 – 33, dobrego wzrostu.

Poznałabym go na pewno, gdyby mi go okazano. Nie mogłam się dowiedzieć, jak się nazywa. Powiedział mi wówczas na pożegnanie po polsku: „Powiedz to komukolwiek, ty polska świnio, to cię wykończymy”. Drugiego gestapowca opisu nie mogę wskazać, bowiem nie przypatrzyłam się mu. Był w okularach i cały czas czytał gazetę. Wyszłam z gestapo z trudem i osłabiona bardzo dostałam się do domu dorożką. Z trudem potem chodziłam dalej w sprawie męża. Jednak skutki uderzenia kolbą rewolweru w głowę zaczynam obecnie odczuwać – nie mogę swobodnie trzymać głowy, gdyż odczuwam zawroty głowy i w ogóle nie znoszę najmniejszego ucisku głowy.

Mąż mój po miesięcznym pobycie w Oświęcimiu powrócił do domu. Od października 1940 roku starania moje zostały uwieńczone pomyślnym skutkiem. Pozostali mieszkańcy naszego domu, zabrani z mężem jednocześnie, wszyscy zmarli w Oświęcimiu.

Odczytano.