BARBARA KRZEMIŃSKA

Dobrze, że nadeszła godzina, w której mogę jako naoczny świadek wyznać to, co widziałam i przeżyłam w ciągu jednej nocy podczas palenia i rzezi dokonanej na 800 rannych i pracującym personelu sanitarnym w Szpitalu św. Łazarza.

Jestem pielęgniarką, absolwentką Warszawskiej Szkoły Pielęgniarek, stale pracowałam w Szpitalu Karola i Marii, a więc w najbliższym sąsiedztwie z „Łazarzem”.

W czasie powstania istniała ścisła współpraca obu szpitali. Wieczorem 5 sierpnia (godziny nie pamiętam) przechodzę z rannym do „Łazarza”. Chociaż to tak blisko, wracać już nie mogę, ogień artyleryjski wzrasta, samoloty krążą nad Wolą, bombardowanie trwa, od ul. Wolskiej padają pierwsze granaty, w jednej chwili budynki palą się, a tam jest około 500 osób chorych i tych, którzy szukali schronienia. Nikt nie wyszedł żywy, nikt nie szedł z pomocą, gruzy i płomienie odcięły drogę.

Spodziewając się bombardowania, znosimy rannych z pięter w budynku od Leszna do piwnic. Lekarze pracują bez przerwy, w piwnicy urządzona jest sala opatrunkowa i operacyjna, na stole [wszystko] przygotowane do operacji, chorzy czekają na opatrunki, ale wielu jeszcze nie zniesionych leży na górze. Na oddziale urologicznym krzyki i jęki rannych wzmagają się, powstaje zamęt i hałas, chore kobiety stłoczone w korytarzyku modlą się, dzieci (było dziesięcioro i troje niemowląt) wystraszone czepiają się naszych fartuchów, wszyscy spodziewają się śmierci i okrucieństw. Jesteśmy otoczeni, nie ma już wyjścia, od Leszna i Wolskiej Niemcy. W naszych budynkach na górze powstańcy próbują jeszcze strzelać, budynek gospodarczy i „E” pali się. Na dziecińcu tłum SS-manów rozwścieczonych, jak gdyby żądnych krwi. Ustawiono karabiny maszynowe, SS-mani kolbami kierują się poprzez tłum ludzi do naszych piwnic, padają ohydne przekleństwa pod naszym adresem, jeden z nich bije w twarz rannego żołnierza, drugi kopie w zranione plecy, zaraz krew leje się strumieniem, ale żołnierz nie odezwał się słowem. Starzy i mniej wytrzymali nerwowo chorzy dostają szoku, jeden rzuca się na mnie, dusząc za gardło, inny w przestrachu szuka schronienia pod stołem, inni znów czepiają się nas, błagając pomocy, ale żadna pomoc nie jest możliwa, bo za chwilę wszyscy ranni zostali zatrzymani w piwnicach, a nas wypędzono pod ścianę. Wychodząc, zabrałam dziecko trzyletnie, które płacząc, kurczowo uczepiło się mnie, ale Niemiec odebrał dziecko, a ja znalazłam się pod murem, gdzie stali już wszyscy. Z górnych pięter padają jeszcze pociski, karabin maszynowy skierowany w naszą stronę, ale jeszcze nieprędko na nas kolej. Teraz odbywa się prawdziwy mord i rzeź, nieludzkie jęki i wycia dochodzą z piwnic od rannych, słychać pojedyncze wystrzały. Zdaje się, że mury pękną, nie wytrzymując tyle bólu i krwi.

Nie wiem, jak długo to trwało, czas chyba zatrzymał się. Nie wolno się ruszyć, a z drugiej strony, od budynku „E”, już warczy karabin maszynowy i grad pocisków kładzie pod murem cały personel tego oddziału. Leżą zabici, siostry zakonne, pielęgniarki, któryś z funkcjonariuszy gospodarczych z dziećmi, we framudze piwnicy leży doktor Szymańska, koło niej mnóstwo bezładnie skłębionych ciał, to ci chorzy, którzy chcieli do końca być z Panią Doktor. Jeszcze okrzyk „Niech żyje Polska!” przeszywa gorące od płomieni powietrze i już cichnie. Ranni wybici, pomordowani leżą każdy na swoim posłaniu, została tylko nas mała grupka. Niemcy jak opętani biegają wśród trupów, żądają kluczy od płonących magazynów. Dwie zakonnice idą je zdać, ale nie wracają już, pod magazynem padły rozstrzelane. W naszą stronę padają pociski, z tłumu sterczy już tylko gdzieniegdzie głowa. Od gorąca bolą oczy, twarz pali.

Zalega cisza, czuć zapach dymu i nadpalonych ciał, które oblano benzyną. Nie wiadomo, dlaczego kule nie imały się nas. Zostajemy wyprowadzeni ze szpitala. Niemiec informuje nas, że rozstrzelani będziemy gdzie indziej. Szkoda opuścić „Łazarza” i swoich bliskich, których pełno tu wszędzie leży. Idziemy, potykając się o ciała ludzkie, koło bramy upadam, zawadziłam o rozciągnięte zwłoki powstańca w tygrysiej bluzie.

„Łazarz” płonął jeszcze całą niedzielę 6 sierpnia. Po dziesięciu dniach, ponieważ pracowałam u św. Stanisława na Woli, udaje mi się przedostać do „Łazarza”, aby odnaleźć zabitą koleżankę Irenę Rutkowską.

Zeszłam do podziemi. Pamiętam wielu rannych. Teraz, po śmierci, po upływie dziesięciu dni, leżeli oni w takim porządku jak tej tragicznej nocy, w powietrzu tylko unosi się trupi mdły zapach. Niemiec, który łaskawie poszedł ze mną, był na tyle wrażliwy, że musiał wyjść. Mogłam swobodnie szukać znajomych i zapamiętać sobie na całe życie, do czego byli zdolni ci barbarzyńcy. Jedna z piwnic, w której stłoczeni byli chorzy, dosłownie zawalona górą trupów, na twarzach ofiar malował się jeszcze okrutny lęk godziny śmierci.

Na podwórzu już szykowali widocznie grób, bo ziemia była rozkopana, a pod ścianami mnóstwo zwęglonych ludzkich szczątków, nikogo nie można było rozpoznać. Inne, częściowo spalone, o upiornych twarzach, trzykrotnie chyba powiększonych, i wypalonych oczach. Z niespalonego skrzydła domu dochodziło szczekanie psa. To pies siostry Chodakowskiej żył jeszcze, zabrałam go do szpitala, był chudy jak szkielet, z opaloną sierścią. Znalazłam trochę papierów, np. legitymację p. Zofii Rutkowskiej magazynierki szpitala, legitymację siostry Chodakowskiej i doktor Szymańskiej oraz jej protezę drewnianą przy zupełnie spalonych zwłokach.

Gdy w sierpniu 1945 byłam jeszcze raz w szpitalu, wszystkie widome znaki zbrodni były już uprzątnięte, a na podwórzu urządzony olbrzymi wspólny grób, na którym ziemia już zapadła się.

Gdyby trzeba udzielić jeszcze bliższych zeznań w tej sprawie, przyjadę na każde wezwanie. Jestem w Zakopanem, w sanatorium nauczycielskim, gdzie pracuję jako pielęgniarka. Może teraz, gdy wiem, że te okrucieństwa i barbarzyńskie znęcanie się nad ludźmi nie ujdzie płazem Niemcom, może pierwszą noc od tamtej tragicznej usnę spokojnie, nie mając przed oczami setek pomordowanych, bólem wykrzywionych twarzy.