23 maja 1946 r. w Warszawie wiceprokurator Z. Rudziewicz przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i pouczony o treści art. 106 kpk. świadek zeznał, co następuje:
Imię i nazwisko | Seweryn Stanisław Jaworski |
Data urodzenia lub wiek | 17 grudnia 1898 r. |
Imiona rodziców | Jan i Stanisława |
Miejsce zamieszkania | Warszawa, Saska Kępa, Szczecińska |
Miejsce urodzenia | Warszawa |
Wyznanie | rzymskokatolickie |
Zajęcie | urzędnik |
Stosunek do stron | obcy |
Karalność | niekarany |
Wykształcenie | siedem klas gimnazjum ogólnokształcącego |
Podczas wojny mieszkałem przy ul. Skaryszewskiej 6 m. 5 i pracowałem w Urzędzie Pracy (Arbeitsamt) przy ul. Kredytowej 1. Z okien mojego domu widziałem szkołę przy ulicy Skaryszewskiej 8, która została przekształcona na obóz przejściowy dla osób wywożonych do pracy w Rzeszy. Do mieszkania powyższego wprowadziłem się w marcu 1943. W godzinach pobiurowych, bądź też nawet w godzinach urzędowych, gdy na skutek choroby nie szedłem do biura, mogłem obserwować transporty Polaków kierowanych do tego obozu. Po kilka razy dziennie policja granatowa, żandarmeria niemiecka, gestapowcy oraz zwykłe wojsko (Wehrmacht) przyprowadzali, ewentualnie przywozili samochodami, grupy ludzi do obozu. Zarówno osoby, które prowadzono pieszo, jak również ci, których przywożono samochodami, otoczeni byli silną eskortą policji niemieckiej i granatowej.
Widać było od razu, że osoby te nie przybywają dobrowolnie, aby się zgłosić do pracy w Rzeszy, lecz prowadzone są pod przymusem, złapane na ulicy bądź wyciągane z domów. Osoby te wykrzykiwały swoje nazwiska oraz numery telefonu, prosząc, aby zawiadomić rodziny o ich złapaniu. Często rzucali kartki z imionami, nazwiskami i adresami. Kartki te zbieraliśmy ja, syn mój Jan (obecnie nieżyjący) oraz inni lokatorzy okolicznych domów, oczywiście, gdy po odstawieniu transportu złapanych policji na ulicy nie było. Ja sam bądź inni lokatorzy dawali telefonicznie znać rodzinom osób złapanych lub też odnosiliśmy kartki. Zorientować się mogłem, że osoby odtransportowywane na Skaryszewską były złapane na ulicy w Warszawie.
Obóz na ulicy Skaryszewskiej był ściśle strzeżony przez żandarmów niemieckich i przez Niemców w żółtych mundurach ze swastyką na opasce na przedramieniu. Sąsiedzi opowiadali mi, że zatrzymani – chcąc uciekać – wyskakiwali z okien budynku, często ponosząc śmierć na miejscu. Za uciekającymi Niemcy strzelali. Czy z tego powodu byli zastrzeleni, tego nie wiem.
W Arbeitsamcie byłem płatnikiem, to znaczy wypłacałem zasiłki rodzinom osób wysłanych do Rzeszy na roboty. Zasiłki wynosiły odf 18 do 36 złotych miesięcznie. Oczywiście, że z tych pieniędzy w ogóle nie można było żyć. Rodzina osoby zatrudnionej w przemyśle otrzymywała zapomogi jedynie przez okres trzech miesięcy; rodzina osoby zatrudnionej na roli otrzymywała zapomogę przez cały okres pracy. Ogółem wziąwszy, warunki pracy w Niemczech były okropne, szczególnie dla kobiet. Niemcy zatrudniali pod przymusem robotników, a ci wskutek złych warunków pracy zapadali na gruźlicę i nie mogli dłużej pracować. Kobiety zwalniano, gdy zachodziły w ciążę i to gdy były w ósmym miesiącu.
Robotników chorych na gruźlicę i kobiety w ciąży kierowałem do Ubezpieczalni Społecznej i sądzę, że tam znajdować się będą dane o śmiertelności robotników powracających z pracy w Rzeszy.
W tej samej sali, gdzie urzędowałem, odbywały się zapisy na wyjazd do Rzeszy; zapisami tymi zajmowało się kilku urzędników: byli to Polacy i volksdeutsche.
Na podstawie obserwacji osobistych stwierdzam, że w roku 1940 po ogłoszeniu zapotrzebowania na dobrowolny wyjazd do Rzeszy, przez jakieś dwa tygodnie zgłaszało się codziennie 20 do 30 osób. Zaznaczam, że wtenczas Biuro Pracy (Arbeitsamt) nie było jeszcze scentralizowane przy ul. Kredytowej, a funkcjonowały oddziały Arbeitsamtu, których było przeszło 20. To co mówię, tyczy się tylko oddziału przy ul. Królewskiej 37, gdzie wówczas pracowałem.
Po dwóch tygodniach napływ zgłaszających się zmniejszył się prawie zupełnie. Wobec braku chętnych centrala Arbeitsamtu znajdująca się wtedy przy ul. Długiej nakazywała wyłapywanie ludzi na ulicy. Podległe biura otrzymywały wówczas polecenia przygotowania się do wypisywania odpowiednich skierowań na Skaryszewską do obozu. W 1941 bądź 1942 roku technika się zmieniła: poszczególne biura musiały delegować swoich urzędników wyznaczonych przez kierownika biura na Skaryszewską, gdzie wypełniano formularze tyczące się osób złapanych.
W związku z tym kategorycznie stwierdzić mogę, że przeszło 90 proc. osób przebywających na pracach w Rzeszy pochodziło z łapanek ulicznych. Całą tą akcją kierowała policja niemiecka i Arbeitsamt. W sprawie przymusu pracy i łapanek zeznania złożyć mogliby: 1) Helena Pietruszewska, zam. na Hożej bądź Wspólnej, 2) Wanda Tarczyńska, Żoliborz, bloki ZUS, 3) były urzędnik Arbeitsamtu Solec 62 – imienia ani nazwiska nie pamiętam. Przed samym powstaniem warszawskim, gdy Niemcy się załamali i zaczęli uciekać w nieładzie, skorzystałem z ogarniającej ich paniki i przeniosłem z obozu do piwnicy mojego domu listy transportowe osób wysłanych z łapanek do Niemiec od początku 1939 roku do lipca 1944. Dokumenty te zostawiłem w piwnicy mojego mieszkania. Po wyzwoleniu Polski nie wróciłem do Warszawy, a mieszkanie moje wraz z piwnicą zostało zajęte przez Marię Kasprzak. 13 maja 1946 wraz z Milicją Obywatelską udałem się do piwnicy dawnego mojego mieszkania, aby odebrać złożone dokumenty. Zastałem listy transportowe w wielkim nieładzie. Milicja zabezpieczyła je i przeniosła do Prokuratury Specjalnego Sądu Karnego w Warszawie przy ul. Marszałkowskiej 95.
Dodatkowo zeznaję, że wszystkie osoby wysyłane do Rzeszy, a właściwie większość z nich, na formularzach zawierających ich personalia otrzymywała stempel, że wyjeżdżają jako ochotnicy, chociaż byli łapani na ulicy.