WITOLD KARAŚ

1. Dane osobiste:

Ogniomistrz pchor. Witold Karaś, 23 lata, bez zawodu, żonaty.

2. Data i okoliczności wywiezienia:

Wywieziony zostałem wraz z rodziną żony 13 kwietnia 1940 r. ze Stanisławowa.

3. Miejsce zesłania:

Kazachska SRR, kustanajska obłast, IVoddzielenie fiodorowskiego ziernosowchozu.

4. Opis miejscowości:

Osada składająca się z 15 ziemianek i sześciu baraków, z których jeden, najbardziej rozwalony, oddano nam, tzn. część gorszą, bo w lepszej mieszkali tubylcy. Teren równinny, zalesienia żadnego, najbliższa rzeka Toboł jakieś 60 km od nas. Wodę w lecie dowożono ze studni oddalonej o cztery kilometry. W zimie, w jesieni i na wiosnę brano ją z kotłowanu – rodzaju stawku [wielkości] dziesięć na dziesięć metrów, gdzie w zimie zbierało się sztucznie śnieg, aby wody było więcej. W kotłowanie tym równocześnie poiło się bydło, kąpały się konie, ludzie, prano bieliznę. Barak, w którym mieszkaliśmy, przedstawiał rodzaj szopy. W oknach zamiast szyb – blacha, dach kompletnie dziurawy, tak, że przy najmniejszym nawet deszczu w mieszkaniu było pełno wody.

5. Skład zesłańców:

Całe oddzielenie zamieszkiwało 200 osób (razem z małymi dziećmi). Byli tam Ukraińcy, Ruscy, Kozacy, Kirgizi, Rumuni, a ostatnio Niemcy z Powołża, prawie wszyscy również zesłani. Byli więźniowie, synowie białogwardziejców. Na całe oddzielenie tylko jeden zarządzający Ukrainiec był wolny. Większość skazana była za kontrrewolucjonizm. Część, mimo odbycia kary, pozostała tam nadal. Poziom umysłowy [był] przeważnie niski, najinteligentniejszym z oddzielenia był Kirgiz. Polskę znał z gazet, naturalnie wiedział to, co mu podano. Kilku starszych było w Polsce w czasie poprzedniej wojny i oni jedni wierzyli naszym opowiadaniom w życiu w kraju. Młodzież natomiast zawsze nastawiała się do nas wrogo. Gdyśmy tylko przyjechali, zbiegło się całe oddzielenie, żeby zobaczyć „jak ci Polacy wyglądali”. Jak mi potem opowiadali, spodziewali się zobaczyć jakichś dzikich ludzi. Poziom moralny [był] bardzo niski, życia rodzinnego prawie że nie było, natomiast pijaństwo i bójki [działy się] na porządku dziennym. Pili, co się dało. Gdy zabrakło wódki, wypito wszystką wodę kolońską i wodę leśną. Do nas nastawieni [byli] wrogo; ciągle wytykali nam „pańskość”, ale zachodzili do nas rzadko, nie mieli odwagi. W zimie tylko przychodzili popatrzeć, czy Polaki nie zamierzli.

6. Życie na zesłaniu:

Życie nie było tak ciężkie jak w łagrach. Ratowały nas rzeczy zabrane z domu, które powoli sprzedawaliśmy lub wymienialiśmy na mąkę, ziemniaki itd., oraz paczki przysyłane z Polski przez moją matkę. Praca była różnorodna. Ja pracowałem z początku w polu, wpierw jako pługator, potem traktorzysta, woziwoda, pastuch, felczer weterynaryjny i stajenny. Praca w polu [była] ciężka, pracowało się po 24 godziny, następnie [była] doba odpoczynku. Ponieważ pola rozrzucone były wokół nieraz ponad dziesięć kilometrów, to część doby przeznaczonej na odpoczynek zużywano na dojście i powrót. Tylko w czasie żniw mieszkaliśmy w polu. Pracowaliśmy w polu bez względu na pogodę. Wynagrodzenie [było] marne. W lecie przeciętnie można było zarobić dziennie trzy do pięciu rubli, w zimie z trudem dwa, trzy ruble, a czasem, zwłaszcza przy młócce zboża, 30–80 kopiejek. O jedzenie trzeba się było starać samemu; podstawowym pokarmem były ziemniaki i chleb. Rzadko można było dostać mleko, którego cena w lecie dochodziła do pięciu, w zimie do dziesięciu rubli za litr. Chleb też nie zawsze dowozili, a dawali tylko pracującym, po kilogramie na głowę. Ubrania robocze należały się, ale ich nie było. Kupić coś z odzieży można było dopiero w większych miastach. Polakom jednak na wyjazd nie zezwalano.

7. Stosunek władz:

Przede wszystkim starano się „poprawić” nasze zapatrywania polityczne. Bardzo ciekawi byli, co myśmy w Polsce wiedzieli o Rosji. Chętnie służyli pomocą w postaci książek itp. Grozili natomiast więzieniem za niewyjście na robotę w niedzielę, za obchodzenie świąt. Po wybuchu wojny zmienili się na gorsze. O Polsce inaczej nie mówili, jak z drwinami. Po układzie polsko-sowieckim nie tylko nie zmieniło się nic, ale nawet zaczęli jeszcze bardziej pędzić do roboty, bo „powinniśmy teraz lepiej pracować dla wspólnego dobra”. Przy wydawaniu paszportów starali się zachęcić wszelkimi groźbami i obietnicami na przemian do przyjęcia obywatelstwa sowieckiego.

8. Pomoc lekarska:

Była słaba, jedna lekarka na cały sowchoz liczący sześć oddzieleń i trzy fermy. Środków leczniczych prawie że nie było. Z oddzielenia do lecznicy też trudno było się dostać, zwłaszcza Polakom, bo dla nas zarządzający oddzieleniem nigdy nie miał koni ani podwód. Mimo to śmiertelność wśród nas była dużo mniejsza niż wśród tubylców. W fiodorowskim ziernosowchozie zmarły tylko trzy osoby w podeszłym wieku: pani Wroczej, lat ok. 45; pani Dominego, matka nauczycielki ze Stanisławowa, lat ok. 60, i dr Falk, adwokat, lat ok. 60.

9. Łączność z krajem i rodziną:

Łączność z rodziną utrzymywałem bez przerwy aż do wybuchu wojny. Listy przychodziły dość regularnie i prawdopodobnie nie [były] kontrolowane, bo matka często pisała mi o komunikatach z Londynu, o stosunkach w kraju, represjach, aresztowaniach itd.

Do wojska starałem się dostać już w październiku 1941 r., tym bardziej, że naciskano na nas, byśmy wstąpili do Armii Czerwonej – „sojuszniczej”, ale z placówki armii polskiej w Kustanaju dostałem rozkaz czekania na pobór, który miał się odbyć do dwóch tygodni. Gdy jednak minął miesiąc, a poboru nie było, starałem się wyjechać do armii na własną rękę, na co nie zezwoliły władze miejscowe. Dopiero z końcem stycznia 1942 r. dzięki staraniom i wybitnej pomocy kpt. dypl. Aleksandra Jedziniaka, który przyjechał tam po rodzinę, zostałem zwolniony z sowchozu i razem z kapitanem przybyłem do Jangijulu 23 lutego 1942 i wstąpiłem do armii polskiej w ZSSR.

25 lutego 1943 r.