KAZIMIERZ ŁAZIUK

Ogniomistrz Kazimierz Łaziuk, 35 lat, podoficer zawodowy, żonaty.

Zostałem aresztowany w grudniu 1939 r. w Wołkowysku na ulicy przez milicjanta sowieckiego, który odprowadził mnie do komisariatu. Na miejscu badanie moich personaliów przeprowadził urzędnik NKWD. Po przesłuchaniu rozkazał zameldować się w biurze meldunkowym i zostałem zwolniony.

W czasie przebywania na wolności nosiłem się z zamiarem przedostania się do Rumunii. 3 stycznia 1940 r. wyjechałem do Załucza leżącego nad granicą rumuńską z zamiarem jej przekroczenia, gdzie ponownie zostałem aresztowany. Z powodu braku dowodów po kilkudniowym pobycie w areszcie zostałem zwolniony.

W drodze powrotnej dowiedziałem się, że w Warszawie PCK wysyła małymi grupkami do Węgier. Postanowiłem udać się do Warszawy, lecz niestety szczęście mi i tym razem nie dopisało, gdyż w miejscowości Zaręby Kościelne po raz trzeci aresztowano mnie i osadzono w miejscowym klasztorze, który zastępował chwilowo moje i wielu innych więzienie. Po trzytygodniowym pobycie w Zarębach przesłano mnie do więzienia w Białymstoku, gdzie siedziałem do 14 maja 1940 r.

Tego dnia wywieziono mnie do więzienia w Brześciu nad Bugiem. Tu siedziałem do 18 sierpnia, kiedy zostałem skazany na pięć lat robót. W Zarębach, Białymstoku i Brześciu w celach szerokości cztery [i] długości siedem i pół metra siedziało nas 28–31 osób. Warunki higieniczne były okropne. Zawszenie, brud i choroby, głód i gorąc dawały się nam we znaki. Wielu z nas warunków tych nie przetrzymało. Zmarł w miejscowym więziennym szpitalu Woronicz, lat ok. 35, pochodzenia z Warszawy, tramwajarz. Odżywiano nas bardzo źle.

18 sierpnia [1940 r.] wywieziono mnie do łagrów w Komi ASRR, [do] miejscowości Ajkino, 18. kolonii. Tu rozpoczęła się nasza gehenna. W drodze w wagonach towarowych mieściło się nas ok. 50 ludzi, nie było miejsca nawet do siedzenia. Droga trwała 12 dni koleją, resztę przebyliśmy barkami rzeką Wyczegdą. W drodze karmiono nas bardzo źle. Dostawaliśmy kilka sucharów i kilka rybek maleńkich, przy tym bardzo słonych. Wody w czasie jazdy pociągiem dawano nam bardzo mało, tak że niejeden przez kilka dni w ogóle nie pił. Wodę brali z przydrożnych rowów i rzeczek. Okna w wagonach były zupełnie zamknięte. Nocą kilkakrotnie robiono nam tzw. prowierki, gdy bito, kopano i wyzywano: „polska świnia” itp. Po przyjeździe do Kotłasu załadowano nas do barek. W barce mieściło się nas ok. 500 osób. Karmiono nas podobnie jak w wagonach. Wodę braliśmy z rzeki. Ludzie zaczęli chorować na czerwonkę i wielu z nich skończyło śmiercią. Zaczęliśmy domagać się polepszenia wyżywienia, żądając chleba. W odpowiedzi na to otrzymaliśmy lanie wodą z góry przez bojców eskortujących, przy tym grożono nam użyciem broni, jeśli nie przestaniemy krzyczeć. Na pokładzie barki zbudowano ustęp na dziesięć osób. Przez dwie godziny z rana i wieczorem wypuszczano po dziesięciu do ustępu. Ludzie chorujący na czerwonkę, a było ich ok. 10–15 proc. stanu, potrzebowali częściej wychodzić, lecz czas był ograniczony. Toteż chorzy załatwiali się tam, gdzie siedzieli. Opieki lekarskiej nie było. Była siostra szpitalna, ale tylko po to, aby w razie czyjejś śmierci, stwierdzić zgon. Zanim dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia, stan liczbowy chorych podniósł się o drugie dziesięć proc. Po wyładowaniu z barek chorych zostawiono na brzegu pod strażą, ale bez opieki lekarskiej i środków do życia. Zdrowi zaś musieli pieszo przebyć jeszcze 15 km do obozu. Po drodze również wielu zostało z wycieńczenia i głodu, nad którymi znęcano się w nielitościwy sposób. Bili, kopali, wyzywali od różnych, na co może się zdobyć tylko sowiecki żołdak. Mnie również nie oszczędzono, bo w pewnym momencie – chcąc przyjść koledze z pomocą – dostałem silny policzek, tak że ledwie utrzymałem się na nogach. Po przybyciu na miejsce zachorowałem na czerwonkę. Z wielką biedą dostałem się do szpitala, który mieścił się w tzw. klubie. Tu zastałem setki chorych na różne choroby, ale w większości wypadków na czerwonkę. Leżeli na podłodze z powodu braku łóżek. Bardzo dużo ludzi zmarło, przeważnie na czerwonkę, m. in. prof. Lelewel z Warszawy. Zmarły prosił, aby go pochowano w żelaznej trumnie, a po wojnie aby zwłoki jego przewieziono do Warszawy. Niestety, pochowano go jak każdego innego więźnia tam daleko na Północy. Zmarł również obrońca sądowy Fuks, pochodził ze Słonima. Zmarły cierpiał na chorobę żołądkową.

Ja dzięki Najwyższemu wyszedłem cało.

Po chorobie przydzielono mnie do brygady roboczej, w której poznałem życie łagiernika sowieckiego. Praca rozpoczynała się pobudką o 4.00, a o 5.00 wypędzano na roboty leśne podczas panujących tu mrozów do 55 stopni. Byliśmy ubrani jak ostatni nędzarze. Normy były tak wygórowane, że żaden z Polaków nie był w stanie ich wyrobić, a jeśli był jakiś wypadek wyrobienia normy, to byli tacy spece – oczywiście sowieccy – że przepisywano sobie procenty wyrobienia. Praca trwała do zmroku. Po skończeniu odprowadzano nas do baraków – nieogrzanych, brudnych i mocno przewiewnych. Skarżyć się nie było komu. Wyżywienie – tzw. pierwszy kocioł, tj. 300 g chleba i dwa razy dziennie rzadka zupa w ilości pół litra na osobę.

Zachorowań było bardzo dużo, lecz do lekarza nie dopuszczano. Chorego, który padł na drodze, odsyłano do szpitala, lecz tam, jeśli widzieli, że z niego będzie można mieć jeszcze jakąś korzyść po wyleczeniu, to leczono go, jeśli natomiast nie – zostawiano go w szpitalu, ale bez żadnej opieki lekarskiej.

W tej kolonii byłem do końca lutego. W marcu odesłano mnie do Ajkina, gdzie pracowałem do maja.

W maju odesłano mnie do 4 kolonii, [na] IV oddział.

Przez cały okres pobytu w więzieniu i łagrach wmawiano w nas, że Polski już nie ma i jej nigdy nie będzie. Jednak twardo trwaliśmy w wierze, że Polska była, jak i na wieki będzie. W sierpniu [1941 r.] dowiedzieliśmy się o zawarciu przymierza między rządem RP a rządem ZSRR. Mocniej nam serca zabiły, rozległy się polskie piosenki w obozie i nadszedł wreszcie czas – 2 września – gdy nas zwolniono.

Skierowano mnie do rejonu Kujbyszew na roboty, lecz w drodze już dowiedziałem się, że nasza armia organizuje się w Buzułuku, dokąd niezwłocznie się udałem. 13 września byłem już w wojsku, które organizowało się w Tockoje.