WACŁAW RAŚ

Byłem osadnikiem koło Łomży. 10 lutego 1940 r. nagle zjawili się NKWD i nas wszystkich zrewidowali, aresztowali i siłą, popychając bagnetami [nieczytelne] na sanie, nie zwracając uwagi na chorych i dzieci. Krzyk, płacz. Dowieźli [na stację do?] Łomży. Załadowali nas do wagonów i w tak silny mróz [nieczytelne] o głodzie i chłodzie wlekli nas do Archangielska. W podróży, która [nieczytelne] dali nam tylko trzy razy zupy i dwa razy chleba.

W Archangielsku 12 godzin staliśmy koło stacji. W barakach mieszkaliśmy po 40 osób obojga płci, żarci przez pluskwy i szczury.

Nikt z nas nie mógł wykonać normy leśnej. Pracowaliśmy w dzień w lesie, nocą ładowaliśmy drzewo do wagonów, a kto nie mógł temu poradzić – sądzili, dodawali nowe wyroki i zamykali do karceru.

Na naszym posiołku zmarło z wycieńczenia 60 osób w tym i mój ojciec Ludwik Raś (50 lat) i dwoje dzieci mojego brata.

Władze sowieckie zatrzymywały nasze przesyłki, które tam dochodziły z kraju. I na każdym kroku przypominali nam: „Wy zdieś podochnietie kak sobaki, a Polszy nie uwiditie ”.

Żadnym prawem nie chcieli nas zwolnić, celem pojezdki do Wojska Polskiego. Dopiero 28 lutego 1942 r. dobrnąłem do G’uzoru, do Wojska Polskiego.

Strzelec Wacław Raś