WŁADYSŁAW ZAPLETAL

1. Dane osobiste:

Kanonier Władysław Zapletal, 21 lat, uczeń gimnazjalny, kawaler.

2. Data i okoliczności aresztowania:

Zostałem wywieziony wraz z rodziną ze Lwowa z ul. Tarnowskiego 3, 13 kwietnia 1940 r. Już o 1.00 w nocy usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Otworzyliśmy i ujrzeliśmy dwóch [ludzi] z NKWD, dwóch milicjantów i jednego żołnierza z karabinem. Reszta żołnierzy stała na schodach i przy bramie. Zaczęli od rewizji. Powywracali wszystko do góry nogami, ale nic nie znaleźli oprócz wojskowych zdjęć szwagra i aparatu fotograficznego. Rewizja trwała dość długo, prawie cztery godziny. Potem zaczęli spisywać wszystkie rzeczy, po spisaniu dali nam jakiś świstek do ręki i powiedzieli, że zwrócą za to wszystko pieniądze. Kto mógł coś wziąć do ręki, to wziął. Załadowali nas na samochód. Samochodem zawieźli na stację Podzamcze. Tam wsadzili nas do wagonów towarowych, do małego wagoniku po 30 osób. Warunki podróży [były] nie do zniesienia. Spać nie miałem gdzie, ustępując kobietom i dzieciom. Klozetu nie było w ogóle. Co do wyżywienia, to kombinowaliśmy sami z własnych zapasów. Dawali nam tylko raz dziennie chleb, gorzki jak piołun, którego w ogóle nie jedliśmy. Po wodę puszczali raz na dwa dni. Z wagonów nie można było wysiadać, tylko po wodę. Dali nam też przez całą podróż aż trzy razy ciepłą strawę i taka podróż trwała 18 dni. Po tych 18 dniach podróży koleją wyładowali nas na stacji Dżaugis-Tobe. Tam czekały na nas samochody. I znowu na samochody. Powieźli nas 70 km od tej stacji do sowchozu.

3. Nazwa miejsca zesłania:

Kazachska SRR, semipałatyńskaja obłast, żaruzińskij rajon, sowchoz Krasnyj Skołowod, sieło Woroncowka.

4. Opis miejsca:

Wokoło step. Drzewa nigdzie nie widać, tylko step, a na stepie zboże. Wieś, do której nas przywieźli, była nieduża, może jakie tysiąc mieszkańców. Zabudowania gliniane, kryte gliną.

Tylko dom dyrektora sowchozu był kryty blachą. Mieszkaliśmy w baraku, połowa wkopana w ziemię, tak że okna równały się z poziomem ziemi. Barak był niski, izby małe, bez podłogi. Izdebka taka miała cztery na cztery metry i mieszkało nas w niej siedem osób, po śmierci babki – sześć. Nie było gdzie się ruszyć. Wilgoć straszliwa, robactwo jeszcze gorsze: wszy, pchły, karaluchy, pluskwy, stonogi itp. Latem to jeszcze można było wytrzymać, można było wykąpać się i wyprać bieliznę. Ale zimą nie do wytrzymania. W izdebce zimno, bo opału było tak mało, że wystarczał tylko na zagotowanie potłuczonej pszenicy na wodzie, którą gotowało się raz na dzień. Robactwo o mało nas żywcem nie pożarło. Śnieg walił do izby przez drzwi i okna. Co dzień musieliśmy odkopywać okna i drzwi. Nieraz, jak wiatr ze śniegiem zawiał, nie można było znaleźć baraku. Na wiosnę, jak śniegi puściły, to w izbie przez kilka dni była woda po kolana.

5. Skład zesłańców:

Było nas w posiołku ok. 150 osób. Większość rodzin polskich, były też ukraińskie i żydowskie. Było parę rodzin wojskowych, policyjnych, przemysłowców, inżynierów. Poziom umysłowy dość wysoki, moralny również. Co do wzajemnych stosunków, trzymaliśmy się kupy i wspomagaliśmy się nawzajem.

6. Życie na zesłaniu:

Pracowałem w różnych zawodach. Byłem traktorzystą, szoferem, furmanem, murarzem, drwalem, mechanikiem – wszystkim, czym kto chciał. Pracowało się od świtu do nocy. Najgorsza praca była przy robotach ziemnych, latem straszny gorąc dochodzący do 70 stopni w słońcu. Pracować było prawie niemożliwością. Ale człowiek musiał, bo nie miał z czego żyć. Zimą pracę ciężko było dostać. Ale ja dostałem, w repie traktorów i samochodów. Ciężko było pracować, ręce kostniały, bo zimno. Całe te sale słabo opalane, nie do wytrzymania. Głód! Zimą najwięcej dawał się we znaki. Przez całe trzy miesiące nie widać było chleba. Były też takie dni, że człowiek prosił Boga o śmierć, bo nie było co jeść. Przyprażony jęczmień czy owies, potem ugotowany na wodzie, często bez soli, a jeszcze częściej bez tłuszczu. Nieraz człowiek myślał: koniec. Ale dzięki pomocy Boga jakoś wytrwaliśmy.

Jak już pisałem, pracowałem, gdzie się dało. Wynagrodzenie za moją pracę było bardzo marne. Zarabiałem najwyżej 200 rubli miesięcznie i to nazywało się dużo, zaledwie wystarczało na kupienie chleba (jeżeli był). Co do ubrania, to była bieda. Jedno ubranie nosiłem przez cały rok, a kupić drugiego nie było gdzie. Z butami to samo, człowiek chodził po prostu goły. Co do życia koleżeńskiego, to byliśmy bardzo otwarci i szczerzy wobec siebie.

7. Stosunek władz NKWD do Polaków:

Z władzami NKWD miałem styczność tylko w czasie wywożenia mnie z Polski i w czasie uwolnienia, poza tym nie. Propaganda sowiecka mogła złapać na lep najwyżej tylko ciemniaka i tumana, który nie był w tym „raju” sowieckim, ale tych co byli, to nie.

8. Pomoc lekarska, szpitale, śmiertelność:

Pomoc lekarska? Czy tam był jaki lekarz? Była jakaś głupia gęś udająca lekarkę, nie znająca się na niczym. Kiedy przyszedł ktoś naprawdę bardzo chory, to mówiła, że nic mu nie jest. Dopiero, jak umierał, wieźli go do szpitala 70 km. Albo umrze po drodze, albo wyżyje. Na dwoje babka wróżyła. Szpital był tylko dla pracujących, a niepracujący mogli umierać. Śmiertelność dość wysoka, umarło dziewięć osób na 150, z tego trzy osoby w zimie z głodu.

9. Jaka była łączność z krajem i rodziną?:

Ja pisywałem do kraju bardzo mało, bo cała rodzina była razem ze mną. Ale inni, jak pisali, to zdarzały się wypadki dosyć częste, że listy nie dochodziły. Też były wypadki, że paczki przysyłane nie dochodziły do rąk, ale ginęły gdzieś po drodze.

10. Kiedy został zwolniony i w jaki sposób dostał się do armii?:

31 lipca 1941 r. usłyszeliśmy przez radio, że rząd polski zawarł układ ze Związkiem Sowieckim i że tworzy się armia polska. 10 sierpnia dostaliśmy zwolnienie i otrzymaliśmy udostowierienija. W kilka dni potem wyjechałem z rodziną do miasta Dżambuł w południowym Kazachstanie. Pobyłem w tym mieście i dostałem powołanie do wojska. Po komisji polsko-sowieckiej dostałem skierowanie do 10 Dywizji w Ługowoje. Tam przeszedłem drugą komisję lekarską i zostałem umundurowany, przydział dostałem do artylerii lekkiej, przy której trwam i wytrwam do końca.