JÓZEF ZIOŁO

Kpr. Józef Zioło, zam. [we] wsi Weleśnica Leśna, pow. nadwórniańskim, woj. stanisławowskim; [ur. w] 1915 r., kawaler, stan rodzinny: matka i młodszy brat, dwie zamężne starsze siostry; rolnik, miałem średnią gospodarkę; 7 Pułk Artylerii Przeciwlotniczej, bateria 8.

Na wojnę wyjechałem z panem mjr. Szymańskim, z 48 Pułkiem Piechoty. We Lwowie zostałem pobity, byłem w obsłudze karabinów maszynowych. Dostałem się do szpitala, trzy dni byłem w szpitalu we Lwowie, a potem zawieźli mnie do Brzeżan. Stamtąd odesłali do Tarnopola i w Tarnopolu zajęli [się mną] Sowieci. Zaraz powstał w tamtejszym szpitalu głód i ja stamtąd zwiałem do domu. Przyszedłem na piechotę. Dziewięć dni byłem w podróży – w Podhajcach obrabowali mnie Ukraińcy, puścili mnie do domu tylko w kalesonach i dali porwany płaszcz cywilny. Przyszedłem do domu, żyłem bardzo smutny. Chciałem uciekać do Rumunii, ale było już za późno, a mnie jeszcze bolała noga. Potem byłem pod obserwacją NKWD. W czasie mojej nieobecności zabrali ode mnie 32 karabiny ćwiczebne, którymi ćwiczyliśmy strzelanie [w ramach] Przysposobienia Wojskowego.

Gdy przyszedłem ze szpitala, to gnębili mnie[, wypytując], gdzie jest pięć nowych karabinów. Ja się nie przyznałem, więc oni mi zabrali krowy, jałówkę i konia z wozem. Z powodu głodu i nędzy chodziłem na polowanie – miałem pięć nowych karabinów, któreśmy otrzymali z 49 pułku i po te karabiny – 32 stare i 5 nowych – nikt się nie zgłosił. Miał przyjechać 1 września plutonowy z Nadwórnej, nie przyjechał i zostały u mnie. Jeden karabin znaleźli u mnie i dali mi za to pięć lat dalekich taborów. Siedziałem trzy miesiące w więzieniu w Kołomyi. Jeszcze trochę tam jeść dawali, tylko nie dopuszczali, jak przyjechała matka. Potem załadowali mnie do wagonu i powieźli na Północ, było to na Piotra i Pawła 1940 r. Do Charkowa to jeszcze mniej więcej nas karmili, ale od Charkowa do Archangielska bardzo źle. Dawali nam tylko po kawałku chleba i tulki – maleńkie rybki. Podróż była ciężka: gorąco, wody mało. Przyjechaliśmy do Archangielska, [było] tak ok. półtora tysiąca Polaków i transport Ruskich, zakluczonych z Dalniego Wostoku. Załadowali nas na okręt. Jak zaczęliśmy płynąć, było jeszcze gorzej niż [na] froncie, bo Ruscy zdzierali z Polaków ubranie i czterech Polaków zadusili na śmierć. Na tym statku jechaliśmy cztery dni przez Morze Białe, Barenica [Barentsa], do Najermara [Narjan- mar] i tam poszliśmy do bani, a potem załadowali nas na barży po 900 ludzi. Tak było ciasno, że [człowiek] mógł leżeć tylko na boku. Tą barżą jechaliśmy dwa miesiące. Każdy był tam tak osłabiony, że już nie mógł chodzić, co dnia po kilku umierało. Karmili nas sucharami i tulkami, czasem gotowali zupę ze śmierdzącej ryby i czasem dawali po parę deko cukru. Płynęliśmy rzeką Piczorą [Peczorą]. Ten mały statek więcej stał, jak jechał. Było dość gorąco i bardzo [dużo] było wszy. Tu nam wesz pęcherzy [?] były [nieczytelne]. Po dwóch miesiącach przywieźli nas w okolice Sebi-Usa [?] i stamtąd szliśmy 180 km piechotą. Robiliśmy ok. 40 km dziennie. Kto szedł, to dobrze, a kto nie mógł, to ostawał się i tam go chyba dobijali, czasem było słychać strzały i potem tych ludzi już nie było widać.

Przywieźli nas [na] 4. oddzielenie w październiku 1940 r., była to już zima. Żadnych budynków nie było, tylko łopaty, siekiery. Było 700 Polaków w 4. oddzieleniu, jak my tam pracowaliśmy dwa miesiące, [to] zostało nas tylko 20 [nieczytelne] poumierali z głodu i zimna. Zima była ciężka, ubrania nie było. Pomoc lekarska była taka: jeśli [ktoś] jeszcze mógł chodzić, to nie dostawał zwolnienia; jeżeli zachorował ciężko w lesie, to tam zostawał. Było to w 1940 r., [w] Peczorłagach koło Aabiza [Abez]. W 1941 r. przyjechała z Moskwy komisja i tam tych naczalników trochę posądzili, niektórych porozstrzeliwali, to potem było trochę lepiej. Dopóki ktoś był zdrów, to zakładał pytle na kuropatki, łapał i jadł. Konie w lesie zdychały i kto był sprytny, to ukradł kawałek mięsa końskiego, to kawałek [nieczytelne] i tak przeżył. Ale jak zaczęła się wojna w 1941 r., to było gorzej. Zebrali nas, wszystkich Polaków, na prysyłkę w Kozawie [Kożwie] i gdzieś tak połowę zwolnili, a połowę zawrócili dalej na Sybir i byłem [tam] do 3 kwietnia 1942 r. Przeżywało się tam bardzo źle, już nikt się nie spodziewał, że wróci, bo bardzo był wymorzony głodem. [Gdy ktoś] był chory, nie mógł wyjść na roboty, to bili [go], kopali, nie patrzyli czy głodny, ubrany – dawaj i dawaj. Nie było takiego dnia, żeby po kilkunastu nie umarło. Gdzie była polana, tam był cmentarz. I to tak: stu umrze, to 200 przygonią. Ludzi zawsze było i było. [Gdy] śnieg ginął w czerwcu, to jak poszło się do lasu, to bardzo gęsto spotykało się Polaków pod drzewami. Jednego razu ja tak szedłem, nad brzegiem rzeki była jakaś ścieżka, a tam tyle ludzi. Już się ucieszyłem, że może zapalę papierosa. Przychodzę bliżej, a to czterech Polaków i siedmiu Czechów. Pewno wybrali się w podróż, do ucieczki, i zamarzli. [Nieczytelne] i tak mieli dokument, taką legitymację [?] od Aabiza [Abez?; nieczytelne].

3 kwietnia zwolnili mnie i dali bilet do Kotłasu. Było nas 48 Polaków, jechaliśmy 12 dni. Przyjechaliśmy do Kotłasu, było nas 38, dziesięciu umarło w podróży. W Kotłasie był major i tam byłem trzy tygodnie. Pan major nas pocieszał, że dostanie wagony i pojedziemy. Żyć było tam źle, bo [jedliśmy] tylko rzadką zupę raz dziennie i 40 dag chleba, więcej nic. Potem chcieli nas wysłać do roboty. Ja przyjechałem z Kotłasu do Kirowa i stamtąd było bardzo trudno wyjechać. Delegat, który był w Kirowie, nie chciał pomóc i wsiedliśmy w pięciu w nocy do próżnego wagonu i zamknęliśmy się. Tak przyjechaliśmy po pięciu dniach do Czelabińska, tam delegat się nami zaopiekował i postarał o nowe bilety i komandirowki i tak pojechaliśmy do Jangijulu. Stamtąd władza wojskowa odesłała nas do Guzaru [G’uzoru] i tam zameldowałem się 1 czerwca 1942 r. Tam stawałem na komisję i przydzielili mnie do zapasowego pułku i potem 2 lipca 1942 r. umundurowali i odesłali do 18 Pułku Piechoty [nieczytelne]. 3 kwietnia 1942 r. zwolnili mnie, 1 czerwca wstąpiłem do wojska, prędzej nie było można, bo pociągi szły pomału.

W 4. oddzieleniu umarło przeszło 600 Polaków, za mego pobytu w 6. [?] oddzieleniu umarło w dwa miesiące 85 Polaków, w 10. oddzieleniu w 1941 i 1942 r. – przeszło 800 Polaków i Czechów. Stanisław Komski, profesor gimnazjum z Krakowskiego, umarł 14 marca w 1941 r. Na północy w wiosce [?] Pijtruni [?] rozstrzelali w 1941 r. 17 Polaków i dziewięciu Czechów, bo chcieli się przedostać przez uralskie góry na wolność. Oni przysięgali im, że więcej nie będą uciekać – nic nie pomogło. Były to chłopaki z Łodzi i czterech z Pomorza. 3 kwietnia 1942 r. zostało jeszcze w 1. oddzieleniu 47 Polaków i meldowałem [to] panu majorowi w Kotłasie – poszło tam pismo i zaraz ich zwolnili, spotkałem ich w Guzarach [G’uzorze].

O Rosji, jakby opisać moje ciężkie przeżycia, to co się tam działo przez każdy dzień, to by trzeba [było napisać] książkę na tysiąc stronic i to by jeszcze [było za mało].