TEODOR ANDRZEJEWSKI

Ogniomistrz Teodor Andrzejewski, 30 lat, rolnik, kawaler.

[Zostałem] wzięty do niewoli niemieckiej 25 września 1939 r., po walkach pod Kamionką Strumiłową i Rawą Ruską. Podczas transportowania mnie do Jarosławia udało mi się zbiec, z zamiarem przedostania się za granicę do Rumunii, lecz niestety przychwycony zostałem podstępem przez patrol NKWD w Zamościu i odstawiony do Szepietówki.

Po dwóch dniach w Szepietówce odprowadzono nas do Ostroga, gdzie załadowano po 90 do wagonów i odwieziono do stacji Barszczowice pod Lwowem, skąd pomaszerowaliśmy pieszo do Podlisek Małych, a następnego dnia do wsi Żydatycze, byłego majątku należącego do dóbr kościelnych Lwów. Obóz ten liczył 400 ludzi. Następnego dnia, po urządzeniu sobie przez nas kwater w byłej stajni i oborze, wzięto nas do pracy na szosę Lwów – Równe – Kijów celem poszerzenia jej pod asfalt.

Praca była tam bardzo ciężka, a normy nie był w stanie nikt wyrobić, wobec czego wyżywienie mieliśmy bardzo złe, gdyż zależało ono od wyrobienia normy.

Stosunki koleżeńskie, prócz małego procentu Ukraińców i Białorusinów, były harmonijne. Kilku z Ukraińców i Białorusinów było jednak bardzo wrogo do Polaków usposobionych i o każdej błahostce meldowali władzy sowieckiej, a co gorsza, przeszkadzali nam razem z Sowietami w śpiewaniu modlitwy.

Od 14 października 1939 r. do 30 września 1941 r. przebywałem w następujących obozach: Żydatycze, Podliski Małe, Kurowice, Jermanówka [Hermanów?], Słowita i Olszanica, wszystkie w okolicy Lwowa.

Obóz Olszanica liczył ok. dwóch tysięcy jeńców zatrudnionych przy budowie lotniska. Warunki pracy i wyżywienia były tam bardzo trudne. Pracowaliśmy 14 godzin dziennie.

Budowę lotniska przerwała wojna niemiecko-sowiecka. Od tej chwili zaczęło się dla nas istne piekło, gnano nas głodnych, bez wody, dzień i noc, aby jak najprędzej oddalić się od posuwającego się za nami frontu. Każdego, który zachorował lub zemdlał, traktowali jak szpiega na rzecz Niemiec, dobijając go kolbą lub bagnetem.

Podczas bombardowania Złoczowa kilku naszych jeńców usiłowało przedostać się za ogrodzenie obozu, w którym nocowaliśmy, lecz zostali zauważeni przez konwój i zastrzeleni lub przebici sztychem. Jeden spośród nich był mi znany z obozu: plut. Dymek z Warszawy, który został raniony w nogę, a przedostając się z powrotem do obozu przez druty kolczaste, został przebity bagnetem przez bojca. Drugi wypadek wydarzył się w obozie, w którym nocowaliśmy. Tam schowało się kilku naszych z zamiarem wydostania się z tej hordy bolszewickiej. Niestety, po przeliczeniu nazajutrz rano, brakowało im kilku, wobec czego wszczęli natychmiast poszukiwania z pomocą psów, które wpuszczali pod podłogi w barakach. Psy te, wywąchawszy ludzi, szczekały, a bojce w miejsca te strzelali, zabijając lub raniąc schowanych kolegów.

Ostatni obóz, w którym przebywałem, to Starobielsk, liczący ok. 20 tys. jeńców. W obozie tym dokuczał nam strasznie głód, chleba otrzymywaliśmy 400 g i to takiego jak glina oraz dwa razy dziennie po pół litra zupki jak woda. Po kilku dniach zabrano nas ok. 900 do budowy lotniska w okolicy miasta, gdzie pracowaliśmy aż do zawarcia przymierza polsko-sowieckiego.

1 sierpnia 1941 r. przybył do obozu na lotnisko Starobielsk ppłk Wiśniowski, oznajmiając nam wolność. W pierwszym momencie nie chciano uwierzyć w to, co się widzi i słyszy, gdyż widzieliśmy pana pułkownika nie w mundurze oficerskim, a po cywilnemu, a wiadomo, że Sowieci do takich podstępów i oszustw są bardzo zdolni. Dopiero po przemówieniu pana pułkownika Wiśniowskiego i odśpiewaniu „Jeszcze Polska…”, Roty i „Boże, coś Polskę…” zapanowała radość i zadowolenie nie do opisania. W kilka dni później zebrała się komisja, która dokonała wpisów do armii polskiej, formującej się na terenie ZSRR. Zapisaliśmy się wszyscy, oprócz kilku takich, którzy mieli na sumieniu niejedno zło przeciwko nam.

Po sformowaniu kompanii wysłano nas do obozu Wojska Polskiego tworzącego się w Tocku [Tockoje].

Miejsce postoju, 4 lutego 1943 r.