Warszawa, 21 kwietnia 1983 r.
Wanda Klimkowa
[...]
Żydowski Instytut Historyczny
al. gen. K. Świerczewskiego 79
Warszawa
Nawiązując do przesłanej w 1978 r. mojej relacji i prośby do Waszego Instytutu – przesyłam niniejszym dane uzupełniające, które trafiły do mnie w przypadkowy sposób.
Czuję się w obowiązku moralnym, jako przedostatni już świadek, dać świadectwo prawdzie i oddać cześć człowiekowi, który niósł odważną pomoc ludziom z getta i zginął za to powieszony na jego murach w Białymstoku.
Nie znam bliżej działalności Kazimierza Popławskiego na terenie warszawskiego getta i Warszawy w czasie okupacji i nie wiem, na czym dokładnie polegało wyprowadzanie i przewożenie w kierunku Warszawy Żydów z getta białostockiego. O takie rzeczy w czasie okupacji nikt nie pytał, nie wnikał i nie opowiadał nawet najbliższym. Każdy miał swoje konspiracyjne tajemnice. Od ścisłej tajemnicy zależało życie – za jej wydanie groziła śmierć. Nie wiem nawet, pod jakim nazwiskiem przejeżdżał granicę między Generalnym Gubernatorstwem a Prusami Zachodnimi w Małkini.
Moi rodzice Stanisław i Sabina Zarzeccy zamieszkiwali w czasie okupacji w Starosielcach (oddalonych wówczas od śródmieścia Białegostoku o trzy kilometry). Znali K. Popławskiego z powiązań rodzinnych i dlatego darzyli się z nim wzajemnym zaufaniem. W ich domu zatrzymywał się i „nabierał oddechu” przed skokiem za mury getta białostockiego. O tym, jak było to trudne przedsięwzięcie, nie muszę mówić, ponieważ o terrorze panującym w Białymstoku, na terenie silnie strzeżonego getta i na Białostocczyźnie w czasie okupacji, za panowania Kocha i Machkella, napisano już tomy.
Jak trudna technicznie, fizycznie i psychicznie, była operacja wyprowadzenia i przewiezienia przez granicę w Małkini na teren Generalnego Gubernatorstwa ludzi o mniej lub więcej semickim wyglądzie, może świadczyć fakt, że Popławski po przyjeździe do nas odpoczywał przez dwa, trzy dni, leżąc w ubraniu na tapczanie. Całymi dniami nie odzywał się prawie do nikogo… czekał widocznie na sygnał mojego ojca. Tylko w czasie ostatniej wizyty mówił, że się boi, że mu się tak nie chce tam iść… ale musiał, bo komuś obiecał… że jak mu się ten skok uda, to do nas wróci… I wtedy właśnie już nie wrócił. Tylko po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że na murze getta wiszą Polacy, którzy pomagali Żydom – ku przestrodze dla innych.
Myślę, że Komisja Historyczna powinna mieć jakieś dane i relacje, kogo z Polaków powieszono na murach getta białostockiego w 1943 r. i pod jakim nazwiskiem.
W domu rencistów w Białymstoku, przy ul. Świerkowej, żyje jeszcze moja, dziś 78-letnia, siostra stryjeczna Stefania Włostowska, człowiek z łańcucha ludzi dobrej woli, która całkowicie bezinteresownie przyjmowała również Kazimierza Popławskiego i tych, których wyprowadził z getta. Przewoził ich pociągiem na punkt w Szepietowie u Włostowskich, lokował w domu i stodółce. Byli to ludzie zestresowani, chorzy, wygłodzeni, zmaltretowani. Trzeba było ich nakarmić, podzielić się dosłownie kawałkiem chleba i kartoflami, a nie było to gospodarstwo rolne, tylko kolejarski domek z zagonem kartofli. Na znak ludzi z dalszego łańcucha i odpowiedni pociąg w kierunku Małkini czekano po kilka dni, by w jednej chwili biec i ładować się do pociągu z zaufaną obsługą, od kierownika do maszynisty włącznie.
Z całą odpowiedzialnością oświadczam, że ani mój ojciec kolejarz – maszynista – ani moja siostra Stefania Włostowska nie otrzymywali żadnych świadczeń pieniężnych, uważali to za normalny ludzki obowiązek.
Nie wiem, czy brał za to pieniądze, w jakim celu i na czyje polecenie, w ogóle dlaczego to robił Kazimierz Popławski – wiem, że za to zginął śmiercią okrutną. Wiem również, że w czasie okupacji, aby przewieźć przez granicę i ukryć ludzi, trzeba było nie tylko pieniędzy, ale i nadludzkiej odwagi.
Na książkę Adolfa Rudnickiego Żywe i martwe morze trafiłam przypadkowo. W Złotych oknach (rozdz. 12 str. 13) znalazłam prawdopodobny ślad: Staś Szklany to Kazimierz Popławski – „człowiek wzbudzający zaufanie”. Charakterystyka człowieka, okoliczności otaczające go, wspomnienie rodzinne, świadczą, że to o nim i o jego działalności pisze Adolf Rudnicki. To, co pisze o nim w Złotych oknach autor świadczy o wielkim sercu tego człowieka, dla którego ważne były nie tylko pieniądze, ale i zwykła ludzka przyjaźń i solidarność.
Na zakończenie chciałabym dodać, że owa „ognista brunetka”, o której wspomina A. Rudnicki, a która niewątpliwie pomagała Popławskiemu w przerzucie ludzi przez granicę, na próżno czekała w domku Włostowskich w Szepietowie jeszcze cały miesiąc, łudząc się i nie mogąc pogodzić się z tym, że „król szmuglerów” wpadł w ręce gestapo i już nie wróci. Tej partii ludzi już nie przewiózł, bo zginął sam.
Wydaje mi się, że czyny i okrutna śmierć tego człowieka, powinny być opisane w jakimś opracowaniu historycznym, z jego prawdziwym nazwiskiem – Kazimierz Popławski, urodzony w 1902 r. w Jabłonnie pod Warszawą, wykształcenie średnie, kierowca z zawodu.
Wanda Klimkowa