JAN JAMPOLSKI

Warszawa, 27 października 1948 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, sędzia Halina Wereńko, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Jan Jampolski
Imiona rodziców Piotr i Maria z Żubrowskich
Data urodzenia 15 lipca 1916 r. w Pińsku
Wyznanie rzymskokatolickie
Wykształcenie szkoła powszechna i jeden kurs szkoły technicznej
Przynależność państwowa i narodowość polska
Miejsce zamieszkania Wola Aleksandra, gm. Nieporęt
Zawód robotnik w fabryce żarówek w Warszawie

Od 1935 roku byłem zaangażowany przez wywiad sowiecki na terenie Polski. W październiku 1939 wyjechałem do ZSRR. Po odpoczynku w sanatorium w Smoleńsku, zostałem skierowany do szkoły technicznej sztucznego jedwabiu w Mohylowie. W dniu 23 czerwca 1941 roku zgłosiłem się na ochotnika do Armii Czerwonej i dzień później wyjechałem w transporcie ochotników do Baranowicz, gdzie mieliśmy otrzymać wyekwipowanie i skierowanie na front. 26 czerwca z powodu nalotów niemieckich transport został rozproszony. Uciekłem wtedy do lasu i 28 czerwca zostałem przyjęty do rosyjskiej grupy partyzanckiej porucznika Popkowa, który organizował partyzantkę przeciw Niemcom w lasach baranowickich, celem przedarcia się przez teren oddziałów niemieckich, otaczających Baranowicze i przyłączenia się do regularnej armii rosyjskiej. 5 lipca oddział Popkowa został rozbity przez desant niemiecki. Brałem udział w walce, w rezultacie której zginęło z naszej grupy 12 osób, pozostałych dziewięć, i mnie w tej liczbie, wszystkich rannych, żołnierze niemieccy zabrali na cztery czołgi. W drodze do Baranowicz rozstrzelali pięciu ciężko rannych, trzech lżej rannych i mnie zatrzymali w polu w odległości około 15 kilometrów od Baranowicz, dołączając nas do grupy liczącej od 80 do 100 mężczyzn, jeńców sowieckich i mężczyzn z ludności cywilnej narodowości polskiej. Kazano nam stać ciasno jeden przy drugim, nie pozwalano siadać i nie dawano jeść. Tak trzymano nas dwie doby. 10 lipca, gdy pędzono naszą grupę leśną drogą, uciekłem i ukrywałem się w lasach do 7 sierpnia, kiedy to zostałem zatrzymany przez żołnierzy niemieckich. W chwili zatrzymania nie miałem ze sobą broni. Szedłem z kosą i tłumaczyłem się, że idę kosić siano. Mimo to zabrano mnie do samochodu i odwieziono do Baranowicz do więzienia. W więzieniu zastałem około 10 tys. mężczyzn z ludności cywilnej i jeńców sowieckich, podczas gdy w normalnych warunkach mogło się tam pomieścić około 5 tys. ludzi. W gmachu już nie było miejsca, umieszczono mnie na podwórzu więzienia. Było tam tak ciasno, że musieliśmy stać blisko przy sobie w nocy i we dnie i nie można było nigdy się położyć. Brak było wody, żywności, nawet powietrza. Koło mnie kilka osób zmarło. Pozostałem w więzieniu dwa dni i dwie noce. Słyszałem od innych więźniów, iż niektórzy przebywali tam już kilka dni. W tych warunkach można było żyć najwyżej pięć – sześć dni. Mówiono, iż Niemcy pozostawiają więźniów tylko kilka dni w tym więzieniu ze względu na to, iż nie wiedzą, co robić ze zwłokami. Wywożą więc po kilku dniach więźniów do innych obozów, a na miejsce wywiezionych przybywają inni. W więzieniu był więc obóz przejściowy. Przebywając tam w ciągu dwu dni widziałem w swoim polu widzenia około 50 zwłok, które zabierano na samochód. 12 sierpnia 1941 roku został utworzony transport do Siedlec. Wybierano do niego jedynie tych, którzy mogli chodzić, słabych pozostawiano w Baranowiczach i o losie ich nie mam wiadomości. Znalazłem się w transporcie w grupie około 300 mężczyzn. Prowadzono nas pieszo na zachód, szliśmy dwie doby. W czasie marszu żołnierze niemieccy dobijali słabszych mężczyzn i w ten sposób zginęło ich około 50. Kilka osób w drodze uciekło. Pozostałych 14 sierpnia załadowano na samochody i dowieziono do obozu pod Siedlcami, położonego koło szosy.

Dokładnie nie umiem określić jego położenia, ponieważ siedząc za drutami, nie orientowałem się w kierunkach. Wiem, że blisko był las, a sam obóz mieścił się na piaszczystym polu, był ogrodzony drutami oraz wieżami zaopatrzonymi w reflektory i sześć posterunków ckm. Pozostałem tu cztery tygodnie. Więźniowie zorganizowali raz nieudaną ucieczkę, w rezultacie czego 20 ludzi zostało zabitych, a 50 rannych. Obóz liczył 15 – 16 tys. mężczyzn, przeważnie jeńców radzieckich różnych narodowości: Ukraińców, właściwych Rosjan, Białorusinów, Mongołów, Polaków i Żydów. Każda narodowość miała osobne miejsce za drutami. W obozie mordowano jeńców i znęcano się nad nimi, podczas zbiórek i wydawania posiłków zabijano kijami dziennie na 100 mężczyzn od dwu do pięciu. Prowadzano nas po odbiór posiłków setkami i dlatego mogłem się zorientować, ile mniej więcej więźniów ginęło z każdej setki. Straż wewnątrz obozu pełniła policja niemiecka – gestapo. Strażnicy niemiłosiernie bili więźniów, musztrowali ich i rozstrzeliwali za każdy drobiazg.

Rozstrzeliwali za odebranie innemu więźniowi chleba. Za próbę ucieczki jednego więźnia rozstrzeliwali dziesięciu więźniów. W obozie panowała epidemia dyzenterii. Umierało od pięciu do sześciu osób dziennie na każde sto osób. Straż pełnili żołnierze Wehrmachtu. Warunki w obozie były lepsze niż w Baranowiczach. Powietrza było pod dostatkiem. Dawano dziennie kilogram chleba na ośmiu więźniów, pół litra kawy, pół litra zupy.

Obóz w Białej Podlaskiej

W początku września 1941 (daty dokładnie nie pamiętam) zostałem włączony do transportu, odesłanego do Białej Podlaskiej. Transport odbył się pociągiem, dotyczył wyłącznie Polaków, przeważnie z ludności cywilnej.

Ile osób liczył dokładnie, nie wiem. Pamiętam, iż zajął cztery wagony towarowe. Do wagonu, którym jechałem, załadowanych było około 80 więźniów. Konwojowali nas gestapowcy. Obóz w Białej Podlaskiej znajdował się na południe od miasta. Przebywało w nim do 15 tys. mężczyzn, w tym mniejsza grupa z ludności cywilnej, większość jeńców radzieckich różnych narodowości, umieszczonych osobno za drutami. Przypominał obóz w Siedlcach, z tą różnicą, iż tutaj były namioty, oraz że inaczej traktowano jeńców różnych narodowości.

Najlepiej traktowano Polaków, następnie Ukraińców, dalej Mongołów, Rosjan i najgorzej – Żydów. W październiku 1941 Żydów wywieziono z obozu, jak mówiono – na roboty do Niemiec. Również w tym obozie panowała epidemia dyzenterii.

Obóz w Dęblinie

W listopadzie 1941 wyjechałem w transporcie do Dęblina. Załadowano nas do ośmiu wagonów towarowych. Znalazłem się w grupie 200 Polaków, ilu było więźniów innych narodowości, nie wiem. Konwojowała nas policja niemiecka.

Po przybyciu do Dęblina zaprowadzono nas do twierdzy. Przy wyładowaniu nas z wagonów straż biła więźniów kijami, dzięki czemu przybyliśmy do twierdzy zupełnie sterroryzowani, o ucieczce nie można było nawet myśleć. Noc spędziliśmy na podwórzu, a nazajutrz dopiero rozmieszczono nas w koszarach. Przed naszym przybyciem koszary były próżne, ogromnie zanieczyszczone i wyziębione. Jedynie w jednym budynku leżeli chorzy. Budynek ten, w którym mieścił się punkt sanitarny, sami Niemcy nazywali trupiarnią. Po uporządkowaniu koszar zostaliśmy tam rozmieszczeni setkami. Do każdej przydzielono tłumacza. Z więźniów Niemcy utworzyli policję obozową, odpowiedzialną przed Lagerführerem. Policja ta na rozkaz biła i znęcała się nad wszystkimi więźniami. Panował system apeli. Na posiłki czekaliśmy zawsze długo, stojąc. Po wieczornym apelu strażnicy Niemcy strzelali do więźniów wychodzących z koszar. Przy czym w koszarach nie było ubikacji, którą zastępowały wykopane na podwórzu doły, w zbyt małej ilości. Z powodu epidemii dyzenterii w dzień przy dołach panował tłok. Niedługo po przybyciu widziałem, jak chory więzień, który nie zdołał dojść do dołu, został przez strażnika zastrzelony. W grudniu 1941 roku, w czasie mrozów, zaprowadzono nas do łaźni dla „odwszenia”. Na korytarzu trzeba było czekać nago na swą kolej, po kąpieli, do której dano nam zimną wodę, znów czekaliśmy nago na otrzymanie ubrania. Wiele osób po kąpieli zachorowało.

Przy forcie, z drugiej strony, mieścił się większy obóz dla jeńców radzieckich, gdzie były także kobiety. Nasza grupa nie miała z nim łączności. Przypuszczam, iż trzymano nas osobno ze względu na epidemię tyfusu. Do łaźni przechodziliśmy przez teren tego większego obozu dla jeńców radzieckich. Widziałem wtedy na tym terenie pod murowaną ścianą stos zwłok ułożonych jak na spalenie.

Nie mogłem zauważyć, czy zwłoki te miały ślady postrzału. Niedługo po naszym przybyciu zapanowała epidemia tyfusu. Niewiele osób z każdej setki stawało na apele, wtedy policja obozowa, złożona z jeńców, siłą wyrzucała jeńców z koszar. Kto z chorych więźniów, po otrzymaniu kilku kijów, nie mógł wyjść na apel o własnych siłach, był odstawiany do punktu sanitarnego zwanego ogólnie trupiarnią. Nie było tam lekarza, było kilku sanitariuszów wyznaczonych spośród więźniów, którzy mieli za zadanie zapisywać stan liczebny chorych i zmarłych. Porcji żywnościowych dla chorych w „trupiarni” nie przynoszono. Kto miał dość sił, musiał stawać w kolejce i żywność otrzymywał, chorzy nie mogli tego robić. Nie było łaźni dla chorych, w rezultacie czego w punkcie sanitarnym było najwięcej wszy.

Największe nasilenie epidemii było zimą 1941 roku. Widziałem, jak do baraków podjeżdżały wózki i z setki zabierały dziennie po 20 chorych, odwożąc ich do punktu sanitarnego.

W obozie panował głód, otrzymywaliśmy dziennie jeden bochenek chleba na ośmiu więźniów, pół litra kawy, pięć deko marmolady, pół litra zupy. Na zupę gotowano przeważnie brukiew. W końcu grudnia 1941 roku zdarzył się taki wypadek: więzień, Mongoł, chodził po salach i sprzedawał mięso. Niedługo potem była zbiórka. Lagerführer oznajmił nam, że Mongoł sprzedawał ludzkie mięso, oświadczył, że grozi to karą śmierci, przy nas zastrzelił tego Mongoła i mówił, że zginie tak każdy za ludożerstwo.

Zachorowałem na tyfus w styczniu 1942 roku. Kiedy już nie mogłem wyjść na apel, na rozkaz policjanta więźniowie obwiązali mi nogę paskiem i ciągnąc za pasek przeciągnęli mnie do „trupiarni”. Chorowałem ciężko dwa tygodnie, bez żadnej pomocy lekarskiej. Dbał o mnie przyjaciel, który przynosił mi żywność, gdy mogłem jeść. Leżałem jak inni chorzy na posadzce, na słomie. Wszyscy okrywali się własnym ubraniem, do przykrycia nic nam nie wydano. Sanitariusz przychodził sprawdzać stan liczbowy, po czym więźniowie zabierali zwłoki. Nie było żadnej opieki w tym czasie. Lagerführer i inni Niemcy w obozie nie pokazywali się zupełnie. Wyzdrowiałem jednak i dzięki pomocy przyjaciela i kucharza przyszedłem do sił.

W szkole na Powązkach

W końcu lutego 1942 roku w transporcie złapanych więźniów, w grupie około stu Polaków zostałem przewieziony do Warszawy. Transport zajął sześć, może siedem wagonów towarowych. Z częścią więźniów tego transportu – z grupą Polaków, Rosjan i Ukraińców, w łącznej liczbie 400 mężczyzn, zostałem umieszczony w szkole żydowskiej na Powązkach. Wykąpano nas w łaźni miejskiej i wydano bieliznę. Przed nami w szkole nie było obozu, pomieszczenie było czyste, tak że nawet kazano nam myć podłogi.

Lagerführerem był SS-mann, który utrzymywał dyscyplinę, lecz dbał o czystość. Tak jak i poprzednio głodowaliśmy, lecz epidemii nie było. Lagerführer stosował surowe kary za przekroczenie rozkazów co do utrzymania czystości, policja złożona z więźniów biła nas za najmniejsze przewinienie.

Obóz w Beniaminowie koło wsi Białobrzegi, gm. Nieporęt

Na początku marca 1942 roku (daty dokładnie nie pamiętam) całą naszą grupę ze szkoły na Powązkach przewieziono samochodami ciężarowymi do obozu w Beniaminowie. Obóz mieścił się w barakach pobudowanych na polu przy koszarach. Kiedy przybyłem, więźniowie byli pogrupowani według narodowości i każda grupa miała swój barak. Łaźnie były dostępne co dziesięć dni. Głód panował tu tak jak w innych obozach, z tą różnicą, iż w czasie mego pobytu PCK miał dostęp i przywoził raz dziennie dodatkowe porcje zupy. Władze obozowe zezwoliły na rozdawanie zupy jedynie więźniom narodowości polskiej, ukraińskiej i mongolskiej. Rosjanie byli wyłączeni. W czasie mego pobytu inni więźniowie mówili, że przebywa w obozie około 15 tys. jeńców, ja odniosłem wrażenie, że było ich o kilka tysięcy mniej.

Ile osób zmarło w obozie, tego nie wiem. Zwłoki grzebano za obozem pod lasem, przeważnie w większych dołach. Widziałem grzebanie zwłok wiele razy. Mogę wskazać miejsce. Więźniowie mi opowiadali, że w końcu 1941 roku było największe nasilenie epidemii, że panował największy głód, oraz że zdarzały się wypadki ludożerstwa. Pozostałem w obozie do Wielkanocy w kwietniu 1942. Potem dzięki staraniom przedstawicieli miejscowego społeczeństwa w grupie sześciu więźniów Polaków zostałem zwolniony. Gmina Nieporęt wzięła nas pod opiekę i przebyłem tam dwa miesiące kwarantanny. Później pracowałem przy wyrobie torfu i u gospodarza, a ostatecznie zamieszkałem we wsi Wola Aleksandra. Obóz w Beniaminowie kurczył się już w 1943 roku. Było tam wtedy znacznie mniej jeńców sowieckich, a duża grupa internowanych Włochów. W 1944, przed wybuchem powstania warszawskiego, Niemcy jeńców radzieckich wywieźli. Po zwolnieniu z obozu pracowałem w wywiadzie Armii Ludowej (Świadek okazuje zaświadczenie, wystawione przez członka sztabu, szefa wywiadu AL teren nr 2 OK 3 „Kolę” Zuzańskiego 19245 r. m. Legionowo. Zaświadczenie nie posiada daty. Własnoręczność podpisu Zuzańskiego poświadczył zastępca wójta Ziółkowski, kładąc odcisk pieczęci zarządu gminy Legionowo).

Na tym protokół zakończono i odczytano.