Bombardier pchor. Andrzej Kijowski, ur. we Lwowie 22 maja 1919 r., student II roku farmacji [na] Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, kawaler.
W nocy z 28 na 29 marca 1940 r., o godz. 3.00, pod willę, w której mieszkałem z matką, dwoma braćmi i dwiema siostrami (ojciec został aresztowany już 6 października 1939 r.), zajechały dwa samochody. Starszy brat Adam był wtedy podporucznikiem służby stałej. Nie chcąc dostać się w ręce NKWD, uciekł przez okno wychodzące na ogród, w czasie gdy ja otwierałem furtkę. Oni jednak usłyszeli trzask otwieranego okna. Jeden z nich z pistoletem w ręku pozostał przy mnie, a czterej pozostali pobiegli na ogród za bratem. Co tam się stało, tego nie wiem. Ja otrzymałem kilka policzków za to, że nie chciałem powiedzieć, kto uciekł przez okno. Po paru jednak minutach przyprowadzili brata do mieszkania. Obu nas zabrali do samochodu. Przy drzwiach na stopniach stanęli funkcjonariusze NKWD z pistoletami w rękach. Zawieźli nas do więzienia przy ul. Sądowej 7, w którym było już uwięzionych 20 osób.
Cela była bardzo mała. W normalnych warunkach pomieściłaby nie więcej jak trzy do czterech osób. Podłoga była betonowa, okienka małe, zakratowane, oszklone, drzwi żelazne, z otworem dla kontrolowania uwięzionych. Cela była zimna, nieopalana i wilgotna, tym bardziej, że przechodziła przez nią rura wodociągowa. W powietrzu dawał się odczuć dotkliwie brak tlenu, do tego stopnia, że zapalona zapałka natychmiast gasła. Należało podejść do szczeliny przy drzwiach i tam zapalić papierosa.
Ludzie byli zawszeni i brudni, gdyż w ogóle się nie myli. Wszyscy byli narodowości polskiej, inteligentni, nierzadko mający średnie wykształcenie. Byli zżyci, a łączył ich jednakowo ciężki los. Prawie wszyscy byli aresztowani za przynależność do tajnej organizacji wojskowej. Ja byłem przesłuchiwany tylko raz, ponieważ nie chciałem stwierdzić, że brat był oficerem Wojska Polskiego, a on przyznał, że był oficerem, gdyż to mu uprzednio udowodniono.
Następnie przesłuchiwanie przeszło na tory tajnej organizacji wojskowej. Ponieważ [NKWD-zista] przez cztery godziny nie mógł się ode mnie niczego o niej dowiedzieć, zakończył śledztwo.
W czasie pobytu w więzieniu nie bito mnie. Po śledztwie zostałem zwolniony po to, by już 12 kwietnia 1940 r. być wywieziony wraz z matką, dwiema siostrami i młodszym bratem do Kazachstanu, semipałatyńska obłast, rejon Ajagöz, sowchoz „Mynbułak”, Ferma nr 1, która była położona w górach, 90 km od stacji kolejowej.
Budynki były z gliny, bez podłóg, pieców, a w oknach brakowało szyb. W jednej małej izbie mieszkało 10–15 osób. O higienie mowy być nie mogło. Żadnej pomocy lekarskiej ani lekarstw na miejscu nie było.
Ludność nasza była w stu procentach narodowości polskiej, gdyż były tam przeważnie rodziny oficerów Wojska Polskiego i funkcjonariuszy Policji Państwowej. Stosunki i współżycie między rodzinami były poprawne. Normy pracy były niewielkie, tak że można było je wypełnić. Zarobek w lecie przy sianiu zboża, na sianokosach i żniwach był dość dobry. Miesięcznie mężczyzna mógł zarobić do 200 rubli, a kobieta do stu rubli, zależnie od tego, przy jakiej się było pracy. W zimie natomiast, która trwała sześć miesięcy, zarabiało się przy czyszczeniu stajen 18 do 25 rubli miesięcznie. Praca była przymusowa. Za niewyjście do niej sądzono. Ja byłem za to raz sądzony i skazano mnie na cztery miesiące najcięższych robót i potrącanie 25 proc. zarobków. Każdy sądzony wtórnie za odmowę pracy był karany rocznym więzieniem i wywożony do łagrów.
W lecie dowożono chleb i każdy pracujący mógł [go] kupić 0,80 kg. Zimą przez sześć miesięcy niczego dowieźć nie było można z powodu braku dróg. Do tego stopnia dokuczał brak żywności, że przez trzy końcowe miesiące zimy wszyscy Polacy tam zamieszkali jedli tylko kradziony czarny jęczmień, który był dawany bydłu. Opału drzewnego w ogóle nie było, były tylko zrobione w lecie cegiełki z nawozu bydlęcego, które – wysuszone – zastępowały opał. Ubrań nie dostawaliśmy ani też nie mieliśmy możności kupna.
Zawsze słyszeliśmy: „Zapomnij o Polsce, ona była, lecz nigdy więcej nie powstanie, nie myślcie o niej, gdyż nie warto tym męczyć głowy”. Lecz duch w ludności był bardzo dobry. Nigdy nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że do Polski nie wróci. Każdy był pewien powrotu do Ojczyzny, tak jak jest pewien, że jutro znowu wzejdzie słońce.
Ludność nasza chorowała na szkorbut. Ja przeszedłem go dość ciężko, gdyż rzucił mi się na dziąsła i gardło. Zmarli tam: Antoni Głazowski, Maria Soroka, Maria i Józef Kaliszczak– wszyscy ze Lwowa.
Listy otrzymywaliśmy w lecie, zimą zaś nie można ich było dowieźć. Była tam ze mną żona gen. Fabrego ze Lwowa, Maria, o której wiem, że jest dotychczas na terenie ZSRR, prawdopodobnie w Semipałatyńsku.
Zwolniony zostałem 30 września 1941 r. Ponieważ byłem z matką i siostrami, nie wstąpiłem natychmiast do polskiej armii, tylko robiłem starania celem odnalezienia ojca i starszego brata. Po odnalezieniu ich, a byli już w szeregach Wojska Polskiego, matka pojechała do ojca, a ja, młodszy brat i dwie siostry wstąpiliśmy do armii, do 6 Dywizjonu Artylerii Przeciwlotniczej w Jakkobsku [?] 5 marca 1942 r.
Miejsce postoju, 4 marca 1943 r.