Kanonier Franciszek Łuksza, rok urodzenia 1924, kawaler.
13 kwietnia 1940 r. zostałem wraz z rodziną (matką i siostrą) aresztowany i wywieziony do ZSRR. Wywieźli nas jako opasny element. Ojciec był aresztowany wcześniej, w listopadzie. Jechałem w wagonie towarowym, w którym znajdowało się ponad 30 ludzi wraz z rzeczami. W czasie drogi rozłączyli mnie z rodziną. Zostałem sam.
Po 20-dniowej podróży znalazłem się w Kazachstanie, w pawłodarskoj obłasti, kujbyszewskowo rajona, w kołchozie. Kołchoz ten był zamieszkany przez ludność z Besarabii. Wieś leżała w pustym stepie. Jak okiem sięgnąć, wszędzie było widać step pokryty suchą trawą. Mieszkania i w ogóle wszystkie budynki były zrobione z gliny. Na opał używano suchą trawę i słomę. Prezes tego kołchozu dał nam stare, opuszczone przez tubylczą ludność mieszkania. Potem musieliśmy płacić za nie, ile od nas żądano, w pieniądzach lub w rzeczach. Płaciliśmy ogromne sumy. Nie dopuszczali nas do żadnej pracy, gdyż chcieli, abyśmy jak najprędzej pozbyli się swoich rzeczy przywiezionych z domu.
Po niejakim czasie przenieśli mnie do sowchozu. Pracowałem już pod przymusem przy budowie obór dla bydła. Budowaliśmy je z dużych cegieł robionych przez nas wcześniej. Przy budowie byli sami Polacy i to przeważnie kobiety. Mężczyzn prawie nie było, bo mężowie lub ojcowie byli w obozach.
[Gdy] zmarł jeden staruszek Polak, to urzędy miejscowe nie chciały dać desek na trumnę. Z grobu pochowanej Polki wyciągnęli krzyż i zniszczyli.
Mieszkałem w niewykończonej oborze. Nie miała ona dachu i okien, były tylko same ściany. Zarabiałem do stu rubli miesięcznie. Pracujący mogli kupić 800 g chleba. Kupić nic [więcej] nie można było, bo nie było. Niewypełniającym normy dawali mniej chleba. Pracowałem osiem godzin dziennie. Po pracy łapałem ryby, zbierałem szczaw, gdyż nie było co jeść.
O gazecie, książce czy radiu nie było nawet mowy. [Były] za to zebrania, pogadanki wypiekali [sic!] nam oczy, że nie wrócimy już do Polski, zostaniemy u nich na zawsze, że Polska już nigdy nie powstanie itd. Wmawiali w nas swoje konstytucje, chwalili się dobrobytem. Po paru miesiącach dostaliśmy paszporty sowieckie. Z paszportem tym nie można było nigdzie wyjechać.
Od czasu do czasu pisałem i otrzymywałem listy – z Polski, od krewnych i znajomych. Mając listowną łączność z krajem, dostałem adres matki. Znajdowała się 300 km ode mnie. Z początkiem zimy uciekłem z tego sowchozu i wyjechałem do matki, bo NKWD w żaden sposób nie chciało mnie puścić. Po złączeniu się z rodziną byłem znów w kołchozie. Tam zostałem wysłany na kurs kierowców traktorów. Odbywał się on wieczorami. Cały dzień pracowałem, wieczorem trzeba było iść na kurs. Za niepójście groził sąd.
Pewnego razu, gdy zapalałem motor, korba mnie uderzyła i wywichnąłem rękę. Dostałem od lekarza cztery dni zwolnienia, choć ręką nie mogłem władać parę tygodni. Pracowałem jedną ręką. Za poważniejsze zepsucie traktora szło się pod sąd. Zarzucali zawsze, że to specjalnie zostało zrobione, choć traktorzysta nie był winien. Maszyny były stare, zużywały strasznie dużo paliwa. Za zużyte ponad normę paliwo płaciło się gotówką, tak że pracowałem prawie za darmo – aż do amnestii.
Dzień amnestii, był dla mnie dniem, jakiego nie przeżywałem dotąd – dniem nieopisanej radości. Po niejakim czasie zaczęły krążyć wiadomości o organizacji polskiej armii w Buzułuku. Każdy miał na ustach słowo Buzułuk. Po nieudanej podróży do tego miasta czekałem na dzień, w którym mógłbym się stać polskim żołnierzem. Aż przyszedł 25 lutego – wtedy dostałem powołanie do wojska, a 20 marca włożyłem mundur. Stanąłem w szeregach polskiej armii.