ALOJZY ŁABĘDZKI

Warszawa, 2 maja 1946 r. Sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Świadek został uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi. Sędzia odebrała od niego przysięgę, po czym świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Alojzy Florian Łabędzki
Imiona rodziców Tomasz i Florentyna
Data urodzenia 4 maja 1879 r. w Chmielniku, pow. Końskie
Zajęcie lekarz kolejowy
Wykształcenie wydział lekarski w Krakowie i Kijowie
Miejsce zamieszkania Pruszków, ul. Klonowa 7
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

W czasie okupacji niemieckiej pełniłem urząd lekarza kolejowego, pracowałem na terenie warsztatów kolejowych w Pruszkowie.

Rano 6 sierpnia 1944 roku razem z dr. Szupryczyńskim, także kolejarzem kolejowym, zostałem wezwany do komisarza m. Pruszkowa Bocka, gdzie znajdował się kierownik Arbeitsamtu Polland, sekretarz Bocka Laufer i nie pamiętam, kto jeszcze był obecny z Niemców. Z Polaków był także wezwany przez Radę Główną Opiekuńczą ksiądz Tyszka. Bock dał mnie i dr. Szupryczyńskiemu pisemne polecenie, w myśl którego ja i dr Szupryczyński mieliśmy prawo wstępu na teren warsztatów kolejowych. Laufer mi wyjaśnił, iż będzie tam uruchomiony obóz przejściowy dla warszawiaków, gdzie mam z dr. Szupryczyńskim być obecny.

Ponieważ pierwszy transport miał przybyć tego samego dnia, razem z dr. Szupryczyńskim i przedstawicielami RGO po południu tegoż dnia udaliśmy się na teren warsztatów i czekaliśmy całą noc na przybycie warszawiaków. Transport przybył nazajutrz o świcie, zawierał na oko ponad dwa tysiące osób z Woli. Ludzie ci byli w okropnym stanie. Przybyli pieszo, jeden czy dwa wozy przywiozły słabszych. Na jednym wozie kilka osób zmarło. Warszawiaków pomieszczono w halach warsztatowych.

W tym czasie moja funkcja polegała na tym, iż usiadłem przy stoliku i przyjmowałem chorych. Cisnęli się do mnie nie tylko chorzy, ale i tacy, którzy chcieli się wydostać na wolność z obozu.

Korzystając, iż jako lekarz kolejowy miałem blankiety z nadrukiem niemieckim, pisałem zwolnienia osobom chorym naprawdę, a także młodym ludziom zwolnienia na podstawie chorób zakaźnych. „Chorzy” byli ładowani na fury i wywożeni poza bramę obozu – częściowo do szpitala, częściowo na wolność. Ludzie byli nieostrożni i zaraz za bramą zeskakiwali z furgonów i uciekali.

Żandarmi zorientowali się. Po kilku dniach (pięciu czy siedmiu) razem z dr. Szupryczyńskim zwolniłem pięć tysięcy osób „chorych”, przeważnie na choroby zakaźne. Mówiło się, iż chorych odsyła się do Milanówka do szpitala. Otóż po kilku dniach żandarmi udali się do Milanówka i sprawdzili, że tam szpitala dla zakaźnie chorych w ogóle nie ma, oraz że w szpitalach miejscowych jest niedużo warszawiaków. Wrócili więc do warsztatów i zatrzymali mnie pod strażą. Zrozumiałem, iż będę za chwilę rozstrzelany, gdy tylko Niemcy odnajdą jeszcze jednego lekarza i dwie lekarki, które tak jak i ja miały pisać zwolnienia dla „chorych” warszawiaków. Na szczęście w chwili, gdy stałem pod strażą, zbliżył się do mnie doktor niemiecki Lambert, którego przedtem nie widywałem. Był to sanitarny warszawski lekarz ze starostwa czy z urzędu Fischera. Zwrócił się do mnie z zapytaniem, czy są środki opatrunkowe na terenie warsztatów. Odpowiedziałem, iż nic nie mamy. Wtedy powiedział, żebym z nim pojechał do apteki, że razem zabierzemy lekarstwa. Bez sprzeciwu strzegących mnie żandarmów zabrał mnie ze sobą samochodem.

Od tego czasu ani ja, ani dr Szupryczyński nie pokazywaliśmy się często na terenie obozu. W pierwszej chwili nie widziałem, by inni lekarze byli terenie obozu, ale już następnego dnia przychodziło ich wielu, jak również wiele sanitariuszek. Wszyscy ci ludzie wchodzili do obozu w białych fartuchach, a przepustkę uzyskiwali w kancelarii komendanta obozu.

Dopiero po awanturze ze mną Niemcy wprowadzili większy rygor, koło każdego baraku ustawili uzbrojonego żołnierza, robili trudności z przepustkami. W każdym razie w tej początkowej fazie istnienia obozu Niemcy nie zorganizowali akcji sanitarno-lekarskiej na jego terenie.

Społeczeństwo samorzutnie pomagało warszawiakom. Środków opatrunkowych nie było. Już po moim wyjściu z terenu obozu dostarczyłem środki opatrunkowe wydostane z aptek na teren obozu. Później (daty nie pamiętam) pomoc lekarską dla ewakuowanych zorganizowali Niemcy. W każdym baraku urzędował lekarz niemiecki, obok którego do badania chorych byli lekarze polscy; opinia ich dopiero potwierdzona przez Niemca była podstawą zwolnienia. Środki opatrunkowe wtedy nadeszły już z Warszawy, skąd również przybyło wielu lekarzy i sanitariuszek, których celowo zatrudniano, by uchronić ich przed wywiezieniem do Niemiec. Znaną działaczką była dr Kiełbasińska, obecnego jej adresu nie pamiętam.

Odczytano.