WACŁAW MAKOWSKI

Kanonier Wacław Makowski, 23 lata, bez zawodu, kawaler.

7 maja 1941 r. zostałem wzięty do wojska sowieckiego, do 728 Pułku Piechoty, który stacjonował na Kaukazie w Mozdoku. Pozostawiłem w domu starą matkę bez żadnych środków do życia.

Po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej byłem, razem z całym pułkiem, przewieziony na front za Kijów, lecz stamtąd zostałem wycofany jako osoba niepewna

(socjalnie opasny). Z frontu zostali wycofani wszyscy, którzy pochodzili z Polski. Zza Kijowa przeszliśmy piechotą, o bardzo znikomym pożywieniu (przez trzy dni wcale nic nie jedliśmy), aż do miasta Pryłuki. Oficer prowadzący nas nie pozwalał nawet napić się wody, strzelając z rewolweru nad naszymi głowami. Grupa nasza składała się z 58 ludzi. Polaków w tym było paru, przeważną część stanowili Niemcy pochodzący z autonomicznej republiki niemieckiej nad Wołgą, następnie Ukraińcy, Białorusini i Żydzi z Polski. W Pryłukach zebrano kilka tysięcy wycofanych z frontu i stąd w grupach po 80 zostaliśmy bez pożywienia wysłani do kołchozu, dokąd po całodziennej drodze przybyliśmy ledwie żywi. Tu dopiero na trzeci dzień dostaliśmy pożywienie i wysłano nas do roboty na pole. W kołchozie doszła nas wiadomość o umowie polsko-rosyjskiej.

Po 12 dniach pracy poprowadzili nas z powrotem do Pryłuk, gdzie oddzielili nas od Niemców, zapakowali do wagonów i wieźli w nieznanym kierunku. Zrobili tylko małą wzmiankę, że Polacy prawdopodobnie będą wysłani do Wojska Polskiego, lecz – jak się potem okazało – było to tylko oszustwo, aby móc nas łatwiej przewieźć.

Pociągiem jechaliśmy przeszło dwa tygodnie w bardzo ciężkich warunkach. Po pierwsze w wagonie była bardzo wielka liczba ludzi (80 osób), po drugie znikoma z zasady ilość pożywienia, tzn. kawałek śmierdzącej ryby i kawałek chleba, czasami trochę cukru.

Po wyładowaniu z wagonów zorientowaliśmy się, że znajdujemy się na Uralu, w mieście Niżnyj Tagił. Tu ulokowali nas obok wielkiej fabryki wagonów w barakach z desek. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy 768 batalionem pracy. Od tej chwili rozpoczęły się dni ciężkiej roboty w obozie. Warunki mieszkaniowe były bardzo liche. Był tylko dach nad głową, ale i ten przeciekał, a ściany to tylko tak się nazywały, bo całe były dziurawe. Warunki te jednak pogorszyły się, gdy po miesiącu zostaliśmy przewiezieni o 35 km od miasta do lasu, gdzie nie było nic – las i las. Tu mieszkaliśmy przez pewien czas pod gołym niebem, mając tylko siennik i jeden koc (a był to już początek października), zanim wykopaliśmy ziemlanki. Były one wilgotne i zimne (nie było żadnych pieców). Tu dopiero rozpoczęła się eksploatacja naszej pracy.

W stosunku do wyżywienia (na dzień 0,8 kg chleba, rano herbata, [na] obiad pół litra zupy – prawie sama woda – na kolację tak samo pół litra zupy, czasami kawałek śledzia – jeden śledź na czterech albo sześciu) normy były bardzo duże. Na przykład: jeden człowiek w ciągu dnia musiał wywalić z korzeniami cztery drzewa rosnące przeważnie na skale albo wykopać 10,4 m3 twardej ziemi, albo przenieść półtora metra sześciennego kamieni na odległość 50 m. Za niewykonanie normy bardzo często dawano lekki areszt, tzn. pół normy chleba oraz człowiek musiał całą noc spać, mając jeden koc, na ziemi w małej ziemlance pod strażą, a w dzień normalnie pracować.

Stąd, po miesięcznej pracy, zostaliśmy przewiezieni z powrotem do Niżnego Tagiłu. Warunki pogorszyły się. Umieszczeni zostaliśmy w dużych ziemlankach po 80 osób, bez łóżek, spaliśmy na deskach, które leżały na ziemi, mróz przekraczał 45 stopni. Ubranie i obuwie, któreśmy mieli, całkowicie zniszczyło się. Chodziliśmy prawie nago i boso. Niektórzy dostali kufajki i watowane spodnie. Na nogi musieliśmy, nie chcąc ich odmrozić, wkładać plecione z łyka lipowego łapcie, które po paru dniach darły się. Para kosztowała siedem rubli.

W tym czasie byliśmy traktowani niby wojsko, tzn. dostawaliśmy jedzenie i żołd (dziesięć rubli na miesiąc), dyscyplina tak samo była wojskowa.

W ziemlankach było bardzo zimno, mimo że znajdowały się w nich dwa piecyki blaszane. Drzewa do palenia nie było, musieliśmy kraść deski w fabryce i tym palić. Warunki higieniczne były skrajne. Wszyscy chodzili zawszeni, mimo że bieliznę zmieniano co dziesięć dni i co dziesięć dni kąpaliśmy się w łaźni. Bieliznę czystą dostawaliśmy bardzo źle wypraną i do tego zawszoną.

Pracować musieliśmy przy wielkim mrozie, ponad 45 stopni, w bardzo lichym ubraniu. Normy były bardzo wysokie. Wyżywienie pogarszało się z dnia na dzień. Bardzo duża liczba osób poodmrażała sobie nosy, uszy, nogi i ręce, a w grudniu ludzie zaczęli puchnąć, a nawet umierać. Z Polaków nikt nie umarł, zmarło kilku Ukraińców z Besarabii.

Traktowano nas nie jak ludzi, lecz jako siłę roboczą. Życia kulturalnego, można powiedzieć, wcale nie było. Od czasu do czasu czytali nam tylko komunikaty z gazet, względnie wygłaszali pogadanki komunistyczne.

Pomoc lekarska była względna. Personel lekarski stanowili Żydzi z Polski, dość dobre siły, odczuwało się tylko brak lekarstw, tak że mimo starań lekarskich choroby szerzyły się.

Za niewykonanie normy karano lekkim aresztem, względnie zostawiano na noc dla wykonania normy, a następnie bez kolacji i śniadania [człowiek] musiał pracować cały następny dzień i dopiero na wieczór wracał ze wszystkimi do ziemlanki, gdzie jeszcze dostawał solidny tzw. OPR [Obszestwienno-Poleznyje Raboty?]. Wyzywano od polskij faszist albo polskij parazit.

Brak żywności doprowadził do tego, że kolega koledze kradł ostatni kawałek chleba spod głowy, gdy ten spał po ciężkiej pracy. Ciężkie warunki robót i mróz doprowadziły do tego, że 50 proc. ludzi było niezdolnych do pracy. Jednak władze rosyjskie nie zważały na to i siłą, i biciem wyprowadzano na wpół chorych do roboty.

W mieście tym było 13 takich obozów pracy. W naszym batalionie było jakieś 900 osób, w tym ok. 22 Polaków.

W styczniu 1942 r. widziałem, jak chowano Polaka zmarłego w jednym z batalionów pracy. Używano do tego jednej trumny, w której przewieziono nagie ciało zmarłego, wrzucono do dołu, a trumnę przywieziono z powrotem.

Niektórzy próbowali ucieczki (byli to Ukraińcy i Żydzi), lecz to im się nie udawało – zostali schwytani, kilku rozstrzelano, a reszta dostała od ośmiu do dziesięciu lat ciężkiej pracy w łagrach.

Łączność z matką miałem do wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej.

Pisałem podanie, aby pozwolono [mi] wstąpić do Wojska Polskiego, lecz nie odniosło ono żadnego rezultatu. Tłumaczyli nam, że jesteśmy ich obywatelami, a nie żadnymi obywatelami polskimi, więc z jakiej racji mają oddawać swoich obywateli do cudzej armii. Dopiero w połowie lutego 1942 r. przyjechała do batalionu Polska Komisja Wojskowa, która składała się z porucznika i lekarza oraz rosyjskiego oficera. Dopiero ta komisja wyrwała nas z tego piekła i wybawiła od śmierci głodowej.

Przed samym wyjazdem spotkałem się z dowódcą całego garnizonu, podpułkownikiem (nazwiska nie pamiętam), który zapytał mnie: „Jedziecie towarzyszu do Wojska Polskiego?”. „Tak jest, towarzyszu pułkowniku”. „Wy nie jedźcie, wy przecież taki długi czas wychowywaliście się w Sowietach. My wam polepszymy warunki, a po wojnie będziecie mogli dalej się kształcić. Przecież to jest armia kapitalistyczna, tam będą was bić po twarzy”. Ja mu odpowiedziałem: „Po twarzy bić mnie nie będą, a do Wojska Polskiego muszę iść, bo jest to mój święty obowiązek. Za wasze lepsze warunki bardzo dziękuję, mam ich dość!”.

24 lutego 1942 r. całym transportem ok. tysiąca osób wyjechaliśmy do wojska. Warunki podróży były bardzo ciężkie, tak że w drodze umarło (z tego, co ja wiem) dwóch Polaków. 15 marca 1942 r. przyjechaliśmy do Ługowoje, gdzie zostałem przyjęty do armii polskiej.

7 marca 1943 r.