JERZY LUBICZ

Warszawa, 30 lipca 1948 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, sędzia Halina Wereńko, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Jerzy Lubicz
Imiona rodziców Olest i Emilia z d. Świątkowska
Data urodzenia 25 maja 1914 r. w Taszkiencie
Wyznanie rzymskokatolickie
Przynależność państwowa i narodowość polska
Wykształcenie Państwowy Instytut Robót Ręcznych
Zawód nauczyciel Gimnazjum im. Staszica
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Prokuratorska 5

Wybuch powstania warszawskiego zastał mnie w mieszkaniu przy ul. Prokuratorskiej 5. Pracowałem w tym czasie w delegaturze rządu jako archiwista, łącznik z delegaturą rządu oraz prowadziłem warsztat produkujący skrytki dla departamentu informacji. Miałem u siebie w mieszkaniu archiwum i w związku z tym w chwili wybuchu powstania otrzymałem rozkaz pozostania w domu.

Do 8 sierpnia 1944 roku porozumiewałem się z władzami drogą telefoniczną. Połączenie telefoniczne miałem dzięki temu, iż znajomy telefonista nie wyłączył mego aparatu. Archiwum spłonęło później razem z domem. W Kolonii Staszica do akcji powstańczej przystąpił batalion „Odwet”. Kolonia była otoczona przez oddziały niemieckie, które zajmowały pozycje na Polu Mokotowskim na wale, w budynku szpitala Marszałka Piłsudskiego, Kraftfahrparku, Filtrach, w ośrodku radiolokacji przy ul. Suchej. W najbliższej okolicy naszego domu znajdowały się kuchnie niemieckie na rogu ul. Wawelskiej i Sędziowskiej.

1 sierpnia widziałem, jak powstańcy atakowali kuchnie od ul. Prokuratorskiej. Były duże straty, ponieważ Niemcy ostrzeliwali ich z dachu z broni maszynowej. 2 sierpnia powstańcy zajęli kuchnie, 3 sierpnia niemiecki oddział artylerii przeciwlotniczej odebrał budynek, który następnie spalił. 5 sierpnia około godziny 13.00 z dachu swego domu widziałem, iż od strony ul. Rakowieckiej nadchodzi oddział niemiecki rozsypany w tyralierę. Słyszałem mowę ukraińską. Żołnierze wpadli do domu numer 8 przy ul. Prokuratorskiej i słyszałem, że jeden z nich przez okno zastrzelił przebywające w mieszkaniu na parterze Zadrowską i Lorentowiczową. Później okazało się, iż obecna w mieszkaniu 13-letnia służąca ocalała. Zaraz potem żołnierze wpadli do naszego domu, do mieszkania na parterze. Otworzyła drzwi matka żony, Chojnowska, której udało się zejść do piwnicy. Po splądrowaniu mieszkania, żołnierze wyprowadzili ojca żony, inżyniera Chojnowskiego i jej dwie siostry oraz jedną młodą dziewczynę. Widziałem z piętra, jak żołnierze wyprowadzili ich na ul. Jesionową, dołączając inne osoby wyprowadzone z mieszkań. Rozpoznałem w tej grupie artystę Maszyńskiego. Widziałem, jak żołnierze dobijali się do mieszkania Stegmana w domu przy Jesionowej 11. Słyszałem, jak Maszyński tłumaczył głośno ich rozkaz, że o ile drzwi nie zostaną otworzone, zostanie rozstrzelanych 30 osób z ludności cywilnej. Stegman dołączył się w końcu do grupy. Widziałem, jak grupę około 200 osób Ukraińcy wprowadzili na ul. Suchą. Około 50 osób, przeważnie starszych, idących na końcu (między innymi Stegman), powróciło. Opowiadali, iż Niemcy z artylerii przeciwlotniczej przetrzymali ich parę godzin w jakimś domu, po czym wypuścili. Czoło grupy uprowadzili Ukraińcy i wszelki ślad po wyprowadzonych zaginął. W toku akcji ekshumacyjnej w roku 1945 zwłok ich nie odnaleziono. Należy przypuszczać, że zostali zamordowani na terenie Kolonii Lubeckiego, a zwłoki musiały być spalone.

Do wieczora tego dnia słyszałem krzyki i śpiewy Ukraińców, którzy plądrowali okoliczne domy. Pod wieczór widziałem, że jeszcze kręcili się powstańcy. Wiem z opowiadań, iż 5 sierpnia w innych punktach Ochoty także nastąpiła pacyfikacja. Ukraińcy i Niemcy zastrzelili około 50 osób z ludności cywilnej w spółdzielni sędziowskiej, przy ul. Sędziowskiej. W domu Pęcherzewskiego na rogu Prokuratorskiej i Langiewicza Ukraińcy zgwałcili cztery sanitariuszki.

7 sierpnia fala Ukraińców i Niemców doszła do alei Niepodległości, po czym wrócili, plądrując domy. Nie obeszło się bez morderstw. W tym mniej więcej czasie w willi Trepki przy ul. Wawelskiej 14 zamordowali jego żonę, zastrzelili ukrytego na drzewie powstańca przy willi na Langiewicza 11, podpalili dom przy Langiewicza 13, gdzie w piwnicy schroniło się ok. 25 powstańców. Kilku z nich nie wytrzymało napięcia nerwowego i wyskoczyli z płonącego domu. Ci zostali zastrzeleni, reszta przetrwała w piwnicy.

Akcja powstańcza nie powiodła się, brakło broni. Powstańcy byli rozproszeni, akcje nieskoordynowane, wystąpienia pojedyncze lub małych grup powodowały tylko straty w ludziach i akty terroru Niemców i Ukraińców. 8 sierpnia po raz ostatni uzyskałem połączenie telefoniczne. Połączyłem się z komendą, złożyłem meldunek i prosiłem, by umożliwiono powstańcom opuszczenie Kolonii Staszica. W nocy z 8 na 9 sierpnia nastąpiło natarcie powstańców od strony politechniki, dzięki czemu powstańcy z Kolonii Staszica mogli się wycofać do Śródmieścia.

9 sierpnia została przerwana linia telefoniczna, zostałem odcięty od władz. Powstańców już nie było, ludność cywilna kryła się po domach. Ukraińcy tymczasem zapuszczali się coraz głębiej, plądrując domy. Doszły mnie wieści, iż na ul. Filtrowej S.[...] z córką zostały zgwałcone i że S.[...] popełniła samobójstwo. 11 sierpnia nad ranem po raz pierwszy zostały zrzucone z samolotów niemieckich ulotki wzywające ludność cywilną do opuszczenia miasta.

12 sierpnia od rana widziałem grupy ludności opuszczające miasto, idące ul. Rakowiecką. Tego dnia między godziną 7.00 a 9.00 na róg ul. Wawelskiej i Prokuratorskiej przybył oddział Wehrmachtu. Około godziny 9.00 wzdłuż Wawelskiej ustawiły się czołgi. Około 11.00 żołnierze wchodzili kolejno do domów, wydając rozkaz wyjścia. Wyszedłem, mając ze sobą żonę w ciąży i teściową. Żołnierz niemiecki pozwolił nam zabrać trochę rzeczy. Przyłączyliśmy się do innych wyprowadzonych i szliśmy ul. Wawelską do Raszyńskiej. Od gimnazjum przy Wawelskiej 46 zaczęli nas otaczać Ukraińcy. Byli pijani, grabili i zatrzymywali kobiety. Zauważyłem, iż niektórzy z nich mieli mundury SS, inni byli z oddziału Kamińskiego – mieli oznaki na ramieniu. Idąc Kolonią Lubeckiego widziałem spalone i porozbijane domy oraz zwłoki ludności cywilnej na jezdni i chodnikach porozrzucane pojedynczo. Doprowadzono nas na Zieleniak około 13.00.

Na Zieleniaku zastałem grupy ludności cywilnej. Kręcili się „Ukraińcy”, od czasu do czasu słychać było strzały. Na placu widziałem zwłoki kobiety. Przebywający na Zieleniaku mówili, iż kobieta po porodzie była zgwałcona przez Ukraińców, po czym zmarła. Wydano nam chleb. Około 15.00 – 16.00 utworzono transport do obozu przejściowego w Pruszkowie. W obozie wieczorem przeprowadzono segregację „na oko”. Starsze kobiety i mężczyzn odstawiono do grupy, która miała być umieszczona na terenach Generalnego Gubernatorstwa, mnie z teściową przeznaczono na wyjazd do Niemiec. Żona przyłączyła się do nas, nie chciała jechać oddzielnie. Załadowano nas do wagonów towarowych, skład pociągu liczył około 40 wagonów i wieziono [nas] w nieznane. Bahnschutz obsadził wagony, drzwi nie zamykano, wiele osób wyskakiwało w biegu, ryzykując życiem. Czerwony Krzyż donosił nam żywność na stacjach na terenach Polski. W Nowym Zbąszyniu dowiedzieliśmy się, iż wiozą nas do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu i odtąd drzwi wagonu zamknięto. Na ucieczkę było już za późno, w dodatku zatrzymała mnie obecność żony w 7 miesiącu ciąży i jej starej matki. Jechaliśmy przez Frankfurt.

13 sierpnia 1944 roku przybyliśmy do Sachsenhausen. Transport liczył od trzech do pięciu tysięcy ludzi. Rano 14 sierpnia przybyliśmy na stację Sachsenhausen. Przyjęli nas uzbrojeni Niemcy, po czym cały transport zaprowadzono na plac apelowy obozu. W pewnej chwili oznajmiono nam, iż transport mężczyzn musi być zarejestrowany i spisany. W tym celu odłączono nas, zapewniając, iż za chwilę wrócimy, nie trzeba więc się żegnać i zabierać rzeczy. Odstawiono mnie wtedy w grupie około dwu tysięcy mężczyzn, razem z chłopcami od lat siedmiu i starcami, za druty i wrócić już nie pozwolono, a kobiety wywieziono. Pytałem wtedy starszego SS-mana, co się z nami stanie. Odpowiedział, iż co do nas nie ma jeszcze instrukcji, lecz że prawdopodobnie będę mógł połączyć się z żoną na robotach. Tymczasem zabrano nas do łaźni, rozdano obozowe rzeczy – spodnie, niektórym koszule i numery. Otrzymałem numer 89754.

Umieszczono nas w barakach przejściowych nr 66, 67, 68. Każdy barak miał dwie sale, w których umieszczono po 300 – 400 więźniów. Nastąpiła dwutygodniowa kwarantanna, potem badanie komisyjne, w czasie którego oddzielono chorych. W trakcie badania prześwietlano płuca. Potem zaszczepiono nas na tyfus i rozpoczęły się powoli zapisy na roboty. W okresie wyczekiwania stosowano już do nas system apeli i rygor obozu koncentracyjnego. Blokowi bili nas i znęcali się. Zapisałem się więc na roboty, podając się jako mechanik.

Sformowano transport i w grupie około 1400 mężczyzn – warszawiaków przeważnie z Woli i Ochoty wyjechałem do Falkensee, odległego o 30 km od Berlina i tyleż od Oranienburga. Były tam zakłady fabryczne: wytwórnia czołgów i granatów artyleryjskich „Demag” i „Alket”. Wytwórnia czołgów produkowała czołg (bez broni, którą dodawano w Siemensstadt). Obóz w Falkensee liczył około dwu – trzech tysięcy więźniów. Naszą grupę zatrudniono w warsztatach kolejowych Grunwald pod Berlinem, dokąd co dzień dojeżdżaliśmy 30 km koleją.

Rano o godzinie 2.00 w obozie była pobudka, śniadanie w postaci kawy, krótki apel, po czym ładowano nas do wagonów bydlęcych po 40 – 80 mężczyzn do każdego i po półtorej do dwóch godzin jazdy przywożono nas na 6.00 do pracy w warsztatach. Trafiłem do grupy obsługującej zestawy kołowe przy remoncie wagonów towarowych. Były tam cztery grupy, złożone z czterech ludzi każda, podlegające majstrowi Niemcowi. Majstrem mojej grupy był König. Ja zostałem starszym grupy i często za niedociągnięcie grupy majster składał na mnie skargi do Worarbeitera. Przed przybyciem naszej grupy warsztaty obsługiwali robotnicy kierowani przez Arbeitsamt.

Od chwili naszego przybycia w pracy stosowano także system obozowy. O godzinie 9.00 dawano nam porcje dla ciężko pracujących: chleb z marmoladą (smarowaną pędzlem, cienko) lub 2 deka margaryny. O godzinie 13.00 był obiad, najczęściej z brukwi, przez trzy dni zaprawionej konserwami, przez trzy dni, gdy zupa była jałowa, z dodatkiem dwu – trzech kartofli, zimą zgniłych. O godzinie 13.15 [sic] praca się kończyła i odwożono nas do obozu. Kilkanaście razy wożono nas całą noc i rano znów odstawiano do pracy. W obozie na kolację dostawaliśmy kawałek chleba (dwa chleby po 1200 gramów do podziału dla 15 więźniów, w końcu jeden chleb dla dziesięciu więźniów) do tego margaryny przepisowo 6 deka, w praktyce 2 deka.

Przy wyczerpującej pracy i głodowych porcjach żywności szerzyły się choroby zakaźne i zapalenie płuc. Sypialiśmy na pryczach piętrowych, na siennikach z wiórów, nie było mydła, sale zapluskwione, wszy. Sama praca przy maszynach była brudna. Funkcyjni bili więźniów do śmierci lub kalectwa. Ciężko chorych odsyłano do Oranienburga.

Z naszej grupy 1400 warszawiaków po pół roku zmarło 50 proc., w końcu pozostało nas do 300 przy życiu. W czasie mego pobytu słyszałem o trzech wypadkach powieszenia publicznie więźniów za sabotaż.

Od lutego 1945 roku byłem już bardzo wycieńczony. Nie miałem siły podnieść nogi na stopień. W marcu przestałem sypiać i miałem wizje. Ważyłem 43 kg. W lutym, w czasie selekcji fachowców, zgłosiłem się jako mechanik precyzyjny i zacząłem pracować w „Demagu” – fabryce czołgów w Falkensee. Wykonywałem roboty przy narzędziach precyzyjnych, siedząc.

Nazwisk Niemców w obozie i fabryce nie pamiętam.

27 kwietnia 1945 roku o godzinie 11.00 obóz zajęli Rosjanie.

Na tym protokół zakończono i odczytano.