WŁADYSŁAW MAZUREK

Dnia 9 listopada 1946 r. w Warszawie sędzia śledczy do spraw wyjątkowego znaczenia Józef Skorzyński przesłuchał w charakterze świadka niżej wymienionego, który zeznał, co następuje:

Nazywam się Władysław Mazurek, syn Marcina i Władysławy, ur. 21 stycznia 1907 r., rzymski katolik, lekarz weterynarii, major WP, mieszkam w Pruszkowie, ul. Parkowa 10 m. 3, niekarany.

Od lutego 1944 roku byłem wiceprezesem Zarządu Delegatury Rady Głównej Opiekuńczej w Pruszkowie.

Nie wiem, na czyje zarządzenie został utworzony w sierpniu 1944 w warsztatach kolejowych w Pruszkowie obóz dla ludności cywilnej, wysiedlanej przez Niemców z Warszawy w związku z powstaniem warszawskim. Warsztaty kolejowe były już w tym czasie nieczynne, gdyż maszyny i urządzenia zostały rozmontowane kilka tygodni wcześniej i wywiezione do Firchau obok Piły. Po południu 6 sierpnia prezes delegatury RGO w Pruszkowie, ks. proboszcz Edward Tyszka zakomunikował mi, że w tymże dniu był wezwany przez komisarza m. Pruszkowa, Bocka, który w obecności starosty pow. warszawskiego Rupprechta polecił mu jako przedstawicielowi RGO zorganizowanie zbiórki 5 tys. talerzy i łyżek w ciągu najbliższych godzin i zgromadzenie ich na terenie warsztatów kolejowych dla mającej przybyć ludności Warszawy.

Pierwszy transport wysiedlonych przybył do Pruszkowa 7 sierpnia w godzinach rannych, pędzony pieszo około 15 km. Liczył on kilka tysięcy mieszkańców Woli, którzy po przybyciu do Pruszkowa byli w stanie kompletnego wyczerpania, zarówno fizycznego, jak i nerwowego. Transport składał się z kobiet i dzieci. Mężczyzn w sile wieku nie było w nim prawie wcale. Ludzie byli strasznie wygłodzeni, wielu z nich od kilku dni nie miało nic w ustach, a wszyscy niemal od tygodnia nie jedli ciepłej strawy. Wiele kobiet i dziewcząt zgwałconych w Warszawie zgłaszało się po pomoc lekarską. W pierwszych dniach kierownictwo obozu spoczywało w rękach Oberführera SA Stephana i Sturmbannführera SS Augusta Pollanda, który miał do dyspozycji funkcjonariuszy Arbeitsamtu. Wszystkie bramy obozu obsadzone były przez żandarmerię.

Kiedy za pierwszym transportem zaczęły napływać następne i zrozpaczony tłum rannych, poparzonych i chorych wysiedleńców rósł coraz potężniej, stało się jasne, że zarówno Stephan, jak i Polland nie byli przygotowani do prowadzenia takiego obozu. Poza zbiórką naczyń i przygotowaniem pomocy lekarskiej przez jednego lekarza żadne inne przygotowania organizacyjne nie poprzedziły przyjścia pierwszych transportów. Toteż wszelkie próby ze strony wymienionych, zmierzające do opanowania tumultu, powstałego chaosu i ujęcia masy wysiedleńców w jakiekolwiek karby organizacyjne pozostawały bez rezultatu. Ochrypli, charcząc już tylko, gubili się po prostu w natłoku, strzałach i jękach. Niemcy mieli bowiem jeden tylko argument w stosunku do Polaków – strzał; i jedną tylko nazwę – „bandyci”. Toteż strzały padały co chwilę i co chwilę przynoszono rannych na opatrunek z ranami postrzałowymi. Ilustracją stosunków panujących wówczas w obozie niech będzie fakt, który pozostał w mej pamięci: w pewnej chwili zauważyłem wśród tłumu wysiedlonych obłąkaną niewiastę, która, według informacji jej sąsiadów, po śmierci najbliższych straciła zmysły. Ponieważ swoim zachowaniem drażniła otoczenie, zwróciłem się do wachmistrza żandarmerii z prośbą, ażeby pozwolił mi ją wyprowadzić i odesłać do szpitala w Tworkach. Odpowiedź jego brzmiała: „ – Po co, ja ją w tej chwili zastrzelę i będzie spokój”. Zarepetował pistolet i zbliżył się do obłąkanej, chcąc wprowadzić w czyn swoje słowa. Dopiero moje prośby, przytrzymanie ręki z rewolwerem i ukrycie obłąkanej w tłumie przez jej najbliższe otoczenie na skutek moich rozpaczliwych znaków zapobiegło tragicznemu zakończeniu.

Nie będąc w stanie opanować sytuacji, wspomniany Stephan po dwu czy też trzech dniach upił się, pobił ludzi, z Niemcami się pokłócił, wyjechał z obozu i więcej nie wrócił. Kierownikiem obozu pozostał wtenczas sam Polland, który – będąc prawie stale pijany – chodził po obozie z rewolwerem w ręku, strzelając i bijąc przy lada okazji.

Dla całości obrazu należy dodać, że hala nr 1, do której na początku kierowano transporty, była nieprawdopodobnie zatłoczona i ludzie, mimo wymyślań żandarmów, bicia i kopania zaczęli przelewać się przez wyjście. Wtenczas dla ciężej chorych i rannych zajęto halę nr 2, ale i to nie pomogło. Hale zarzucone były najrozmaitszym żelastwem, odpadkami i śmieciem, zalane oliwą i smarami oraz pokrajane liniami szyn, między którymi znajdowały się niemal na całej ich długości tzw. doły rewizyjne, służące do reperacji podwozia wagonów. Podłoga zalana była wodą. Wszędzie po kątach ekskrementy ludzkie. Tłok i zaduch nie do opisania. Najbardziej dyskretne czynności ludzie zmuszeni byli wykonywać na oczach wszystkich.

Pierwsze transporty przybywające z Warszawy nie były poddawane żadnej segregacji. Po pewnym czasie, gdy nadeszły pierwsze pociągi towarowe wywożące wysiedlaną ludność na dalszą tułaczkę, ładowano ją również bez żadnej segregacji, zarówno chorych i rannych, jak i konających, wypychając jeden transport za drugim w nieznane. Czasem, zanim taki transport odszedł, trzeba było usuwać zwłoki zmarłych już w wagonach.

Po odejściu pierwszych transportów zaczęły się najstraszliwsze przeżycia wysiedlonych – segregacja i rozrywanie rodzin. Czyności tej dokonywali żandarmi wraz z funkcjonariuszami Arbeitsamtu wśród ryków, bicia i kopania, tworząc osobne transporty mężczyzn w sile wieku, co do których w obozie panowało przekonanie, że są przeznaczeni do likwidacji.

Od jakiegoś 10 sierpnia rozpoczęła się organizacja nowych władz urzędowych. W tym bowiem dniu zjechała na teren obozu jednostka Wehrmachtu, składająca się z siedmiu czy ośmiu oficerów, kilku podoficerów i kilkudziesięciu żołnierzy niemieckich. Prócz tego w skład tej jednostki wchodziła grupa kilkudziesięciu jeńców, żołnierzy radzieckich. Komendantem jej był pułkownik niemiecki Sieber, oficer starej daty i może właśnie dlatego wyjątkowo jak na Niemca wrażliwy na ludzkie nieszczęście. Pierwszym jego zarządzeniem był zakaz strzelania na terenie obozu. Jakkolwiek nie została przez to całkowicie usunięta ta plaga, wniósł on jednak pod tym względem pewną poprawę.

W tym samym mniej więcej czasie zorganizowano i władze SS. Komendantem obozowego SS był Sturmbannführer SS Diehl, urzędujący w obozie przez cały dalszy czas jego trwania. Był to człowiek zimny, opanowany, małomówny, ale zdolny z żelazną konsekwencją przeprowadzić wszystko, co zechce. Po kapitulacji Warszawy Diehl stanął na czele Raumungstelle, który mieścił się przy ul. Wolskiej, a którego zadaniem było przeprowadzenie systematycznego rabunku mienia pozostawionego przez polską ludność oraz dokończenie dzieła zniszczenia Warszawy.

Kancelaria obozowego SS używała na wydawanych przepustkach i zaświadczeniach nagłówka Stab SS General Sendel oraz okrągłej pieczęci z „wroną” pośrodku i napisem w otoku: Generalgouvernement der SS und Polizeifuhrer im Distrikt Warschau. Działalność SS w obozie polegała na sprawowaniu tam głównej władzy, konwojowaniu transportów z Warszawy, a czasem do Niemiec, przeprowadzaniu wespół z Arbeitsamtem segregacji wysiedlonej ludności na zdolnych i niezdolnych do pracy, rozrywaniu rodzin, węszeniu i wyłapywaniu spośród wysiedlonych osób specjalnie źle zapisanych oraz na kontrolowaniu działalności polskiego personelu obozowego, a także i niemieckiego. Tak np. lista ciężko chorych przeznaczonych do wywiezienia do któregoś z okolicznych szpitali – zestawiona przez polski personel, a sprawdzona i zatwierdzona przez niemieckiego lekarza wojskowego – musiała być jeszcze dodatkowo zaakceptowana przez SS. Jestem zdania, że Diehl decydował o celu i składzie liczbowym każdego transportu.

Na czele trzeciej władzy obozowej, mianowicie Arbeitsamtu, stał wyżej wspomniany inspektor, Sturmbannführer SS August Polland. On brał bezpośredni udział i nadawał charakter segregacji wysiedlonych. Ze specjalną zwierzęcą satysfakcją rozrywał rodziny i biada była tym, którzy, chcąc pozostać na dolę i niedolę razem, zdradzili się z tym jakimś nieopatrznym słowem czy też zachowaniem w jego obecności. Musieli być rozdzieleni, choćby oboje mieli te same kwalifikacje (a więc np. nadawali się do pracy w Rzeszy), nie pojechali razem. Radością bowiem dla tego oprawcy był widok sprawionego bólu, krzywdy, łez, rozpaczy. Jeżeli już nic innego zrobić nie mógł osobie samotnej, to odebrał jej np. ukochanego psa, jedynego towarzysza po stracie bliskich, kanarka lub mizerny bagaż. Polland miał do swej dyspozycji kilkunastu funkcjonariuszy Arbeitsamtu, z których część była umundurowana, reszta zaś chodziła po cywilnemu. Prawdopodobnie byli to volksdeutsche, znali bowiem jako tako język polski. Wraz z wymienionymi pracowali również „specjalni inspektorzy” Arbeitsamtu, noszący mundury administracyjne, podobne w kolorze do munduru Wehrmachtu, lecz z innymi naramiennikami. Głównym zadaniem Arbeitsamtu na terenie obozu było przeprowadzanie łącznie z SS selekcji ludzi, która odbywała się początkowo na terenie ogrodzonym drutem kolczastym tuż przy bramie nr XIV, później w hali nr 7, a w końcu przed halą nr 5, która była halą przejściową.

Zasady były następujące: za niezdolnych do pracy w Niemczech uznawani byli: a) matka z dziećmi do lat 15; b) kobiety ciężarne z widocznymi objawami ciąży; c) kobiety powyżej lat 50 oraz d) mężczyźni ponad 60 lat, a w końcowym okresie ponad 50 lat, jak również wszyscy ułomni z widocznym na oko kalectwem. Ci wszyscy kierowani byli do hali nr 1, skąd wysyłano ich na tereny Generalnego Gubernatorstwa. Uznanych za zdolnych do pracy wywożono do obozów pracy w Rzeszy. W okresach największego nasilenia nienawiści niemieckiej do walczącej Warszawy, np. podczas walk na Woli lub po upadku bohaterskiej Starówki, jak również Czerniakowa, poszczególne transporty kierowane były do obozów koncentracyjnych, jak np. Oświęcim, Dachau, Mauthausen i inne.

Podane wyżej zasady selekcji wysiedleńców w praktyce bywały pustym frazesem, podobnie jak oświadczenia Diehla, niejednokrotnie powtarzane przy uroczystych wizytach (ks. biskupa Szlagowskiego, delegacji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, von dem Bacha i innych) – klasyfikacji bowiem dokonywano nie na podstawie wieku, zamieszczonego w karcie rozpoznawczej i nie na podstawie zaświadczeń i orzeczeń lekarskich, lecz na oko i bardzo szybko. Przeprowadzali ją urzędnicy Arbeitsamtu i zwykli SS-mani w atmosferze krzyków, bicia, kopania oraz płaczu i próśb rozdzielanych rodzin, niemających chwili czasu ani na pożegnanie, ani nawet na rozdzielenie wspólnie najczęściej spakowanych bagaży. Rzut oka zwykłego gemeina – żandarma na twarz wysiedleńca był wystarczający do wydania wyroku: „zdolny do pracy – na lewo”, „niezdolny – na prawo”. Odwołania od tego wyroku nie było!

Jak już wspomniałem, hale warsztatów kolejowych, w których umieszczano wysiedleńców, nie odpowiadały elementarnym wymogom higieny, a zupełny brak słomy uniemożliwiał jakikolwiek, bodaj kilkugodzinny, wypoczynek strudzonym i do ostatnich granic wyczerpanym wygnańcom. Niejednokrotnie hale były dosłownie przepełnione – mieściły do dziesięciu tysięcy osób. Pobudowane ad hoc klozety były niewystarczające, a brak urządzeń kanalizacyjnych sprzyjał zanieczyszczeniu, wskutek czego zaduch panujący był częstokroć nie do opisania. Grupa porządkowa składała się z małej liczby radzieckich jeńców wojennych i podlegała wyłącznie komendanturze obozu. Wysiedleni zaś przepływali zbyt szybko przez obóz, by sami byli w stanie uporządkować stan baraków, co byłoby możliwe jedynie w wypadku całkowitego opróżnienia ich.

Według obliczeń Obozowej Sekcji Delegatury RGO przez obóz przejściowy w Pruszkowie (Dulag 121) przeszło w przybliżeniu 685 tysięcy mieszkańców Warszawy i miasteczek okolicznych.

20 sierpnia obóz w Pruszkowie zwiedził ks. biskup Szlagowski, który rozmawiał z wysiedlonymi, wysłuchiwał ich skarg i interweniował u władz obozowych w przedmiocie rozrywania rodzin i niezwalniania księży oraz sióstr zakonnych. Chociaż Diehl solennie obiecywał biskupowi Szlagowskiemu, że zadośćuczyni jego dezyderatom, jednak dosłownie w parę minut potem dawał sprzeczne z tym zarządzenia i żadne zmiany na lepsze nie nastąpiły. Jedyny wyjątek stanowiło udzielenie zezwolenia trzem księżom pallotynom na sprawowanie funkcji duszpasterskich w charakterze kapelanów obozowych.

5 września, kiedy niemieckie władze obozowe czekały na przybycie ze Szwajcarii zapowiedzianej delegacji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, Diehl wezwał ks. Tyszkę i mnie, jako przedstawicieli RGO w Pruszkowie, żądając podpisania przygotowanej przez niego deklaracji stwierdzającej, że oswobodzona ludność Warszawy przebywająca w przejściowym obozie w Pruszkowie znajduje się o tyle w dobrym położeniu, o ile pozwalają na to miejscowe warunki, że ma dostarczane środki żywnościowe oraz, że korzysta z opieki lekarskiej i duchowej, a jakiekolwiek nadużycia względem niej nie mają miejsca. Wprawdzie końcowy ustęp deklaracji opiewał, że oświadczenie to wydaje się na życzenie władz niemieckich bez przymusu, Diehl jednak oświadczył nam, że w wypadku niepodpisania deklaracji będą z tego konsekwencje i polski personel zostanie usunięty z terenu obozu. Groźba uniemożliwienia nam niesienia dalszej pomocy ludności Warszawy skłoniła nas do podpisania żądanej deklaracji, która w redakcji zmienionej ukazała się w „Nowym Kurierze Warszawskim”. W dniu podpisania wspomnianego oświadczenia obóz w Pruszkowie zwiedził gen. von dem Bach. Po wizytacji oświadczył przedstawicielom personelu polskiego, którzy mu towarzyszyli, ażeby przygotowano się na przyjęcie większej liczby ludzi, ponieważ on nakaże w ciągu trzech najbliższych dni kilkugodzinną przerwę w działaniach wojennych przeciwko Warszawie, ażeby umożliwić ludności cywilnej opuszczenie miasta. Nadzieje von dem Bacha jednak się nie spełniły, gdyż pomimo zrzucenia z samolotów ulotek i przerw w bombardowaniu Warszawy niewielka tylko liczba ludności, i to przeważnie starców, dzieci i ludzi niezdolnych do walki, przybyła do obozu.

W połowie września nadeszły do obozu z Genewy dwa wagony z darami Międzynarodowego Czerwonego Krzyża przeznaczonymi dla wysiedlonych z Warszawy, a w ślad za tym odwiedził obóz przedstawiciel MCK z Genewy, robiący wrażenie Francuza, który w rozmowach z przedstawicielami personelu obozowego zebrał obfity materiał do swego protokołu wizytacyjnego. W czasie przebywania w obozie delegacji z Genewy wysiedleni wywożeni byli z obozu całkiem „komfortowo” – wagonami osobowymi.

26 września, po opanowaniu przez Niemców Mokotowa, przybyli do obozu w Pruszkowie trzej parlamentariusze AK z ośrodka Mokotów w polskich mundurach kroju angielskiego z pełnymi dystynkcjami, którzy, zwiedzając obóz, zachowywali się z taką godnością i powagą, że nawet Niemcy traktowali ich z respektem. Wywabieni spod czujnej opieki oficera SS do umywalni pod pretekstem umycia się, oświadczyli: „skończyło się wszystko, innej rady nie ma”. Następnego dnia przybył do obozu z Mokotowa oddział AK, liczący około 1,2 tys. ludzi, w tej liczbie kilku „obrońców” w wieku osiem – dziesięć lat i jedna dziewczynka może 10-letnia, również w mundurach z opaskami AK. W ślad za nimi zaczęły nadciągać transporty cywilnej ludności z Mokotowa. AK została izolowana w hali nr 7. Zaraz pierwszego dnia SS wpuściło do nich kilku Niemców, którzy byli w niewoli AK, a teraz odzyskali wolność. Chodząc z kijami w ręku wśród powstańców, Niemcy kilku z nich wyprowadzili za magazyn z jarzynami i poczęli bić ich kijami po głowach. Zwłaszcza jednego bili po obandażowanej rannej głowie tak, że wkrótce opatrunek z białego stał się czerwony. Zbitych zaprowadzono do tzw. zielonego wagonu, gdzie urzędował Diehl. Powiadomiony przez polski personel o tym płk. Sieber zażądał od Diehla natychmiastowego zwolnienia grupy powstańców, twierdząc, że jeńcy wojenni należą do Wehrmachtu. Temu oddziałowi AK wydany był między innymi rozkaz zdjęcia polskich orzełków z beretów, noszonych przez żołnierzy AK. Kiedy nie podporządkowano się temu rozkazowi, zjawili się z nożami SS-mani, którzy odrzynali orzełki opornym, przy zachowaniu przez ostatnich całkowitego spokoju i pozornej obojętności.

Śmiertelność w obozie wzrastała w miarę przybywania transportów ludności, która im dłużej przebywała wśród walk i pożarów walczącego miasta bez żywności i wody, tym słabsza fizycznie napływała do obozu. Zwłaszcza dało się to zaobserwować wśród wysiedlonych z dzielnic, w których toczyły się szczególnie ciężkie walki, zmuszające ludność cywilną do przebywania bez przerwy w schronach i piwnicach, co, wraz z przejściami moralnymi, usposabiało do najrozmaitszych zachorowań. Jeżeli uwzględnić wszystkich rannych, zasypanych i odratowanych, poparzonych i kontuzjowanych, stanie się jasne, że procent śmiertelności musiał być wysoki, gdyż stan zdrowia tych ludzi wymagał natychmiastowej troskliwej opieki szpitalnej lub sanatoryjnej, a tymczasem trafiali oni do pruszkowskiego obozu, w którym warunki sanitarne i higieniczne mogły dobić nie tylko chorego, lecz nawet zdrowego człowieka. Stąd też w okresie napływania mieszkańców Starego Miasta, Czerniakowa, Woli, północnej części Śródmieścia i innych był duży procent zgonów.

Ustalenie nawet w przybliżeniu liczby zgonów w obozie jest obecnie rzeczą niemożliwą, gdyż żadnej ich ewidencji w owym czasie nie prowadzono.

Jeżdżąc mniej więcej od 15 sierpnia do Warszawy z pomocą dla pozostałych w mieście szpitali, miałem możność obserwowania, w jak fachowy sposób Niemcy rabowali mienie pozostawione przez wysiedloną ludność. Dokonywano tego wszędzie w sposób prawie jednakowy, a mianowicie: Niemcy przywozili autami kilkudziesięciu mężczyzn spośród wysiedlonych warszawiaków, którzy podzieleni byli na grupy. Te ostatnie pod kontrolą wpuszczano do kilku stojących obok siebie domów. Wszelkie wynoszone z nich przedmioty segregowano z miejsca, układając na chodniku oddzielnie odzież, bieliznę, obuwie, futra, pościel, cenne obrazy, meble itp. Samochody przewożące „łup” na Dworzec Zachodni jedne zabierały tylko bieliznę, inne pościel itd. Podobnie rzeczy te ładowano do wagonów odchodzących do Niemiec. Tak ograbiano dom po domu, ulica po ulicy. Następnie przychodziła kolej na przewody tramwajowe zdejmowane ze słupów oraz grube kable telefoniczne wyciągane z kanałów i cięte na kawałki długości wagonu kolejowego.

Gdy ulica była już „oczyszczona”, zaczynało swą działalność Vernichtungskommando, grupa niszczycielska, podpalając dom za domem lub minując większe gmachy. Co drugi – trzeci dzień Vernichtungskommando przechodziło ponownie te same ulice, podpalając niestrawione jeszcze przez ogień piętra, piwnice, klatki schodowe lub pojedyncze mieszkania. Czynność tę powtarzano, dopóki ogień nie zniszczył dosłownie wszystkiego. W ten sposób zniszczone zostały prawie na moich oczach domy otaczające plac Narutowicza wraz z kościołem św. Jakuba, część ul. Filtrowej, Raszyńskiej, całą Szczęśliwicką, a tuż po kapitulacji – Kruczą, Żurawią i okolice. Do piwnic wrzucano granaty ręczne, aby wytracić ukrywających się tam ludzi. Domy, które pozostały, jak np. dom akademicki na pl. Narutowicza, szereg domów w Alejach Jerozolimskich i inne nie uległy spaleniu tylko dlatego, że w nich do ostatniej chwili, tj. do wkroczenia oddziałów polsko-radzieckich, kwaterowały wojska niemieckie.

Protokół przeczytałem.