LUDWIK RUCIŃSKI

Bomb. Ludwik Ruciński, ur. 21 lutego 1914 r., malarz pokojowy, kawaler.

Zostałem aresztowany z bratem przed granicą węgierską 18 listopada 1939 r. o godz. 21.00. Zostaliśmy przytrzymani na sowieckiej placówce pogranicznej w miejscowości Porohy-Huta [?]. Tam siedzieliśmy 24 godziny, ściągnęli z nas protokół i 19 listopada odstawili do więzienia w Nadwórnej.

W Nadwórnej przechodziliśmy śledztwo, w czasie którego bardzo źle się z nami obchodzono: trzymano nas w piwnicach, gdzie było ciemno, mokro i [w] małym pomieszczeniu.

W Nadwórnej siedzieliśmy do 20 grudnia 1939 r., po czym przewieziono nas do więzienia stanisławowskiego. W więzieniu tym przeprowadzono nam szczegółową rewizję.

I tak rzucali nas z kąta w kąt aż do 25 grudnia 1939 r. Tego dnia załadowali nas do wagonów i wywieźli do Rosji. W czasie podróży próbowałem z bratem i z kolegami uciekać z transportu, ale nam się nie udało. W tym czasie zlecieli się Rosjanie, weszli do naszego wagonu i zaczęli szukać sprawców. Jeden z Karpatorusinów wskazał na mnie, że to ja. Wzięli mnie do osobnego wagonu i bito mnie, abym się przyznał do ucieczki i [do tego,] z kim [chciałem to zrobić], ale nic ode mnie nie dowiedzieli się, mimo że mnie katowali. Tak mnie zbili, że byłem czarny, ale pomyślałem sobie: „Nie, będę sam cierpiał i nic wam nie powiem”. Rozebrali mnie do naga i tylko w bieliźnie, w pustym wagonie, gdzie był mróz do 25 stopni, przejechałem całą noc aż nad ranem wpuścili mnie do mego wagonu, ale już nie było tego Rusina.

W czasie podróży do Rosji dawali nam jedzenie suche, tj. 60 dag chleba, śledzie i 2 dag cukru bez wody. Wody dawali jedno wiadro na 24 godziny na 45 ludzi. I tak zajechaliśmy do Rosji, do Odessy. 1 stycznia 1940 r. w nocy, o godz. 3.00 nad ranem, z dworca przywieźli nas do więzienia NKWD nr 34. Tam przeprowadzono rewizję i wykąpano nas.

Po kąpieli zaprowadzili nas do osobnego korpusu, gdzie było sto pojedynczych cel i tam nas wsadzili. W tym korpusie siedzieli Polacy i ok. stu Karpatorusinów, 30 Polek i kilka Rusinek. Nasz transport liczył 1,1 tys. ludzi – wszystkich nas rozdzielili po tych celach: po ośmiu, dziesięciu i dwunastu. Było bardzo ciasno. Ja siedziałem w celi [nr] 63 na drugim piętrze, siedziało ze mną dziewięć osób, w tym jeden [z] Karpatorusinów, których specjalnie porozdzielano między Polaków, żeby szpiclowali, ale u nas [to] się nie udało. Podaję nazwiska tych, co pamiętam, że ze mną siedzieli w jednej celi, byli to: żołnierz ppor. M. Baranowski, plut. Z. Jurkowski, S. Küller i majster stolarski ze Stanisławowa Jonczy. Obok mej celi siedzieli moi znajomi, byli to: kpt. Grumniak, por. Stępień, por. S. Będzikowski, z nimi porozumiewałem się przez okno lub ścianę. I tak siedziałem aż do 9 sierpnia 1940 r.

Tego dnia dostałem wyrok pięcioletni, który był bez sądu – kazali się podpisać i [to] wszystko. 16 sierpnia 1940 r. wpadłem do izolatora, gdzie było ciemno: czysty beton, mrowie pluskiew i wilgoć. Gdy mnie tam wpuszczono, to rozebrano do bielizny i dawano jeść tylko 20 dag chleba i kubek wody na dzień. Tam myślałem, że nie wytrzymam, ale Bóg czuwa nad Polakami, bo 19 sierpnia wyciągnięto mnie z izolatora do transportu, skąd wywozili do łagrów. W tym transporcie spotkałem się z kolegą, por. Będzikowskim, z którym się już więcej nie rozstałem. Zajechałem do łagru na Półwysep Kolski w miejscowości Kandałaksza. Tam spotkałem bardzo dużo kolegów i znajomych. Po kilku dniach porobili z nas brygady robocze i zaczęli gonić po robotach. Ja z kolegą Będzikowskim zostałem przydzielony do brygady pomocniczej, gdzie była ciężka praca i mało można było zarobić. Okradali nas w niemożliwy sposób. Naszym brygadierem był Polak, niejaki Wnuk. Podawał się pod nazwiskiem fałszywym jako Sieńko.

1 grudnia 1940 r. dostałem się na robotę malarską jako fachowiec, dostałem prywatną stołową do odmalowania i tam mi się polepszyło. Gdy zacząłem malować tę stołową, było to 4 grudnia, starałem się jak najdłużej tę robotę przewlekać, bo to była praca wewnątrz, nie trzeba było pracować na mrozie jak inni moi koledzy czy przyjaciele, których bardzo mi było żal, ale nic nie mogłem na to poradzić – ile mogłem, to pomagałem każdemu.

W międzyczasie ściągnąłem do tej pracy kolegę Będzikowskiego i pracowaliśmy razem. On był bardzo zadowolony, że pracuje ze mną. 6 lutego Będzikowski zachorował na zapalenie płuc i poszedł do szpitala. Bardzo mi było żal, że mój najbliższy kolega zachorował. Co było w mojej mocy, to robiłem, bo miałem sposobność podawać mu różne prowianty: owoce, mandarynki, cytryny, kompoty, czekolady – tego na północy nie było i nikt nie mógł dostać. Jak mogłem, ratowałem swego kolegę czy innych. W miejsce Będzikowskiego przyjąłem drugiego kolegę, niejakiego pchor. plut. Jerzego Falkowskiego z Warszawy. Ale ja z tego nigdy nie byłem zadowolony, chociaż miałem życie polepszone i dużo pieniędzy, to dla mnie nic nie było, wciąż tylko myślałem o wolności i ojczyźnie. Zawsze myślałem o ucieczce.

Pewnego razu umówiłem się z Falkowskim, jak by tu uciec i naradzaliśmy się razem. W międzyczasie umarł w szpitalu Będzikowski, było to 1 marca 1941 r. Bardzo mi się zrobiło przykro i żal, aż się spłakałem, bo to był mój najwierniejszy kolega w życiu. 1 kwietnia byliśmy przygotowani do ucieczki i uciekliśmy o godz. 16.00 w stronę Finlandii. Szliśmy całą noc lasami, górami, na nartach zrobionych z desek sosnowych. Nad ranem spoczęliśmy, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w drogę. 2 kwietnia o godz. 13.00 złapało nas wojsko sowieckie i oddało z powrotem do tego samego łagru. W łagrze NKWD przeprowadziło nowe śledztwa i wsadziło nas do izolatora. Siedzieliśmy [tam] dwa miesiące, 13 maja sądzili nas, dali nam po trzy lata dobawki za ucieczkę. Ale ja się z tego śmiałem, bo nigdy nie myślałem odsiadywać ich wyroków. Zawsze myślałem o ucieczce, aż bym im uciekł.

28 maja wypuścili nas z izolatora, zrobili z nas brygadę uciekinierów, których prowadził do pracy specjalny konwój, tj. dwóch strzelców i dwa psy. Lecz to niedługo trwało, bo 22 czerwca 1941 r. wybuchła wojna między Sowietami a Niemcami. Zaraz nas ewakuowali z Kandałakszy na północny Ural. Tam jechaliśmy sześć tygodni w bardzo ciężkich warunkach. W drodze dowiedziałem się o amnestii dla Polaków, co nas bardzo ucieszyło.

Gdy 5 sierpnia 1941 r. zajechaliśmy na miejsce, pod miejscowość Workuta, tam ogłosili nam amnestię dopiero 8 sierpnia, ale jeszcze kazali nam pracować, dopóki nie przyjdzie rozkaz wypuszczenia. Czekałem cały miesiąc, aż 5 września dali nam suchy prowiant na pięć dni i przewieźli na punkt przesyłowy nad rzeką Peczora, tam nas wykąpali, [temu,] kto nie miał ubrania czy obuwia, to mu dali, dali po 230 rubli, udostwierienije i wypuszczali za łagier. Kto jak chciał, tak mógł iść.

W miejscowości Kożwa zebrało się ok. tysiąca Polaków i tak całym transportem jechaliśmy do polskiej armii do Buzułuku. W Buzułuku nas nie przyjęli, odesłali nas na południe. Na południu w kołchozie czekałem na organizację Wojska Polskiego i nie mogłem się doczekać. 12 listopada 1941 r. z kolegą Kazimierzem Gockiem na własną rękę puściliśmy się w drogę do Buzułuku, gdzie zostaliśmy przyjęci do służby wojskowej.

Skład narodowości: był ze mną w więzieniu i w łagrze grekokatolik, rzymski katolik i mojżeszowy.

Paragraf miałem 85., tj. chęć przekroczenia granicy.

Warunki higieniczne były skrajne, wszyscy chodzili zawszeni, mimo że kąpiel była co dziesięć dni. Władze NKWD były do nas wrogo usposobione. Pomoc lekarska była dobra, bo byli nasi lekarze, Polacy i Czesi, lecz nie było lekarstw. Łączność z rodziną miałem od 15 września 1940 r. do 18 lutego 1941 r.

Miejsce postoju, 7 lutego 1943 r.