MIROSŁAW STĘPOWSKI

Warszawa, 11 kwietnia 1946 r. Sędzia St. Rybiński, delegowany do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrał od niego przysięgę, po czym świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Mirosław Stępowski
Data urodzenia 27 września 1922 r.
Imiona rodziców Wacław i Maria z Jefsenów
Zajęcie student Politechniki Łódzkiej
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Wspólna 65 m. 23
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

Biorąc udział w akcji powstańczej (grupa „Radosława”, dywizjon motorowy, oddział szturmowo-wypadowy do akcji specjalnych porucznika Ryszarda „R”), 19 sierpnia w godzinach popołudniowych zostałem ciężko ranny. [Raniony byłem] na podwórzu pałacu Radziwiłłów przy ul. Bielańskiej, vis à vis ul. Tłomackie, od wybuchu sześciu pocisków czołgowych wystrzelonych z czołgu w ul. Leszno

Ponieważ zachowałem w chwili zranienia przytomność (jakkolwiek odniosłem 29 postrzałów, m. innymi w szyję, nos i lewe płuco), udało mi się wyczołgać z terenu ostrzeliwanego do piwnicy w prawym skrzydle pałacu dotykającym Banku Polskiego, skąd koledzy, po wykonaniu prowizorycznych opatrunków, przenieśli mnie przez podwórze, ul. Długą, plac Krasińskich, do szpitala zorganizowanego w dwupiętrowym budynku dawnego Ministerstwa Sprawiedliwości przy Długiej 7, dla najciężej rannych powstańców i ludności cywilnej. Po operacji usunięcia odłamków z pleców i lewej nogi zostałem umieszczony w sali nr 1, wg szkicu poniżej, w piwnicy od ulicy Długiej. Sala ta była przeznaczona dla samych trudnych wypadków chirurgicznych. Nazwiska kierownika szpitala nie pamiętam, wiem tylko, że po ewakuacji Starego Miasta prowadził szpital przy ulicy Śniadeckich, w gimnazjum „Przyszłość”.

Imiona sióstr na sali nr 1 to Marysia, Agnieszka i Luta (zmiany dzienne i nocne). Szpital mieścił około 700 rannych, a później przybyli ranni i chorzy umysłowo ze Szpitala Jana Bożego z ulicy Bonifraterskiej (około 24 sierpnia).

Funkcje posługaczy pełnili ochotniczo Żydzi greccy, węgierscy i rumuńscy, odbici przez powstańców w pierwszym dniu powstania z magazynów przy ulicy Stawki. Wszyscy ci Żydzi byli tatuowani na lewym ręku następującym znakiem:
Jkrajnumer

Znając język francuski i niemiecki, prowadziłem rozmowy z Żydem dr. Meierem z Budapesztu. Został on przewieziony na Pawiak z Treblinki, gdzie znalazł się w 1942 roku bezpośrednio z obozu przejściowego pod Budapesztem. Nic nie wiedział o losie swej rodziny, z którą był wywieziony. Niemcy używali tej grupy więźniów, którą odbito na Stawkach, jako tragarzy z Dworca Gdańskiego na Pawiak przez teren getta.

1 września oddziały powstańców opuściły Stare Miasto. Wraz z nimi odeszła załoga lekarska szpitala. Część personelu opuściła następnego dnia szpital, wychodząc przez plac Zamkowy wraz z ludnością cywilną. Część rannych wyszła także. Już o godzinie 10.00 rano 2 września w szpitalu zjawili się Niemcy, z którymi rozmawiały pozostałe siostry, przedstawiając szpital jako cywilny i zapewniając, że broń nigdzie nie jest ukryta. Z powstańców rzeczywiście pozostali tylko najciężej ranni, lżej rannych ewakuowano kanałami. Zaczęto gotować z ocalałych zapasów zupę. Skrzydło szpitala, w którym znajdowałem się, było, jak słyszałem, jedynym ocalałym budynkiem na całym Starym Mieście. O godzinie 11.00 podawana z ust do ust rozeszła się wiadomość, że Niemcy wołają na podwórze wszystkich zdrowych (personel) i tych rannych, którzy mogą chodzić. Duża liczba ludzi (około 200) wyszła. Po półgodzinnej przerwie, w czasie której Niemcy zwiedzali piwnice – gdzie zostali ciężko ranni, ja w tej liczbie – pozwolono wrócić personelowi na dół. Przedtem jeszcze jeden z Niemców w mundurze Wehrmachtu był w mojej sali nr 1 na dole i tam wymyślał nam po niemiecku i polsku od „warszawskich bandytów”, tych, którzy „muszą ponieść zasłużoną karę” i „psów”. O godzinie 1.00 po południu, gwałtownie krzycząc, Niemcy po raz drugi wezwali wszystkich tak jak poprzednio na podwórze (szkic) i rozdzieliwszy na dwie grupy (jak się znacznie później dowiedziałem od pielęgniarki Luty, która uciekła z transportu na Krakowskim Przedmieściu do kościoła Karmelitów – punkt PCK) wyprowadzili ze szpitala. Słyszałem od siostry zakonnej w kościele Karmelitów i od córki lekarki PCK Barbary Kossakowskiej, że jedna z tych grup została co do jednego rozstrzelana na ulicy Mariensztat (około 40 osób).

W kilka minut później, po grobowej ciszy, w jakiej znaleźliśmy się, przewidując nasz los, modląc się, rozległy się na piętrach szpitala krzyki i wybuchy granatów, strzały […] były one pojedyncze. Wreszcie Niemiec w mundurze oficera SS (jak mi to później powiedzieli koledzy, którzy ocaleli) wszedł do sali nr 3 i tam rozstrzelał dziesięć osób, a w sali nr 2 sześć osób – tylu rannych leżało w łóżkach.

(szkic)

Następnie wszedł do sali nr 1. Leżał tam stary człowiek, około 70 lat, bardzo ciężko ranny w brzuch. [Niemiec] Dwukrotnie strzelił do niego w głowę, świecąc sobie latarką, ale dwukrotnie chybił: raz zupełnie, raz ostrzeliwszy prawe ucho. Słyszałem wyraźnie, leżąc w sali obok, że staruszek śpiewał jakąś pieśń religijną, a później zamilkł.

Podaję plan sal i łóżek 1 i 1a.

(plan – rysunek)

W sali nr 1a nikt więcej nie znajdował się, w sali nr 1 było ośmiu rannych mężczyzn i dwie kobiety (X), z tego jedna chora na tężec, druga – obok mnie – rany brzucha i nóg.

Na łóżku „a” leżał ksiądz Pągowski, obok niego siedziała staruszka gospodyni jego. Wejście z sali 1a do 1 było zasłonięte kocem. Jak przypuszczam, Niemcowi w świetle latarki zlał się koc ze ścianą. Rozstrzelawszy staruszka nie wszedł on bowiem do sali nr 1.

W godzinę później, a może i później, [nie wiem], bo zemdlałem, jak mi się wydawało jednak na dość krótko, [leżałem] zupełnie bezwładny i przygotowany na śmierć, zaczęliśmy się wszyscy dusić od swądu palącej się ropy naftowej. Palił się budynek nad nami. Rozpoczął się najgorszy okres. Przez dwa dni pożar trawił budynek. Gospodyni księdza Pągowskiego, jedyna mogąca się poruszać, gasiła ogień z belek wpadających z okienka do sali 1a i wyjścia do sali nr 1. Pomogła mi ona przenieść się do sali 1a na łóżko „b”, podawała wodę i trochę jedzenia (biszkopty żołnierskie). Z nazwisk i pseudonimów na sali 1 pamiętam tylko księdza Pągowskiego i por. „Sępa”. 5 września pożar zdawał się gasnąć. Okazało się, że w salach 2 i 3 ocalały cztery osoby (mężczyźni), w tym jeden chłopiec. Dwie z nich były chybione, chłopiec (ranny przedtem w brzuch) i jeden mężczyzna ukryli się w czasie egzekucji pod łóżkami.

5 września ranna mająca tężec, usłyszawszy kroki na ulicy, zaczęła krzyczeć. Podaję dialog (po polsku i ukraińsku) prowadzony przy śmiertelnym milczeniu pozostałych:

pytanie: – Jest tam kto?

kobieta: – Są sami cywile.

pytanie: – Kak mamy wejść?

kobieta: – Od podwórza, przez windę.

Wchodzą dwaj żołnierze.

pytanie: – Kto wy?

kobieta i inni: – My cywile.

żołnierz I: A my Krasnaja Armia, gdzie wy macie kwiaty, którymi nas witacie?

Żołnierze fachowo rewidują rannych, zabierając zegarki i pierścionki.

Przed wejściem żołnierzy zczołgałem się z łóżka „b” pod łóżko staruszka. Żołnierze oglądają sale nr 2 i 3, później szybko wychodzą i słychać, jak na podwórzu jeden z nich melduje się po niemiecku: – Her Leutenant, ich melde gehorsam…

Leżąc pod łóżkiem staruszka odkrywam bulier z wodą przeciwpożarową, zepsutą. Dzielę się nią z pozostałymi. Nie potrafimy już mówić, opatrunków nikt od dawna nie ma. Kobieta, która wezwała Ukraińców, tegoż wieczora (5 września) dostaje kurczy, a dwóch rannych w głowy umiera. Jeszcze jeden ranny w głowę (ocalały w sali nr 2 pod łóżkiem), widząc iskry padające ze stropu, ucieka przez wyjście po schodach (przeciwlotnicze) na ulicę. Później słyszymy pojedynczy strzał.

Pożar w nocy przybiera na sile wskutek wiatru, huczy. Ksiądz Pągowski, por. „Sęp” i gospodyni księdza wychodzą przez windę na podwórze. Ja zostaję, nie mogąc się podnieść. Następnego dnia, tj. 6 września, wieczorem słyszę po polsku od ulicy: „ – Czy jest tam kto?”, a gdy nie ma odpowiedzi: „ – Ręczę słowem honoru polskiego lekarza, że wszyscy zostaniecie odtransportowani do szpitala polskiego do łóżek. Bezpieczeństwo zapewniam”. Ktoś odzywa się. Wchodzą księża i pielęgniarki ze szpitala w seminarium o.o. karmelitów na Krakowskim Przedmieściu. Zostaję wyciągnięty przez okienko na ulicę. Wszystko odbywa się bardzo szybko. Jestem tylko w koszuli; trzymając się pielęgniarek, ostatkiem sił, kilka razy mdlejąc, dochodzimy do kościoła Karmelitów. Tam zostaję dzięki opiece pań dr Kossakowskiej i Wieniawa-Drubeckiej z PCK przeniesiony do izolatki. Inni ranni z Długiej (razem siedem osób) zostają jeszcze następnego dnia wysłani do szpitali PCK w Milanówku i Pruszkowie.

Ja mam krwotoki (5) z przestrzelonego płuca, do 29 września zostaję w seminarium. Tam dowiaduję się od rannego Stanisława Wrońskiego (zmarł w grudniu 1944 w Podkowie Leśnej, w Szpitalu Wolskim), że egzekucjami na Długiej 7 i w kościele na Suchej kierował adiutant generała Rhode.

Wreszcie przy ostrzale rosyjskim z Pragi opuszczam szpital armelitów i, przewieziony na niemieckim wozie taborowym, dostaję się do Szpitala Wolskiego, ul. Płocka. Stąd po trzech tygodniach, 15 października jadę do Podkowy Leśnej. Znajduję rodzinę i 18 lutego – zdrowy, lecz inwalida – opuszczam szpital.

Odczytano.