JANUSZ SZCZUROWSKI

Warszawa, 25 kwietnia 1946 r. Sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrała przysięgę, po czym świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Janusz Szczurowski
Imiona rodziców Józef i Zofia z d. Brawczyńska
Data urodzenia 26 lutego 1928 r. w Warszawie
Zajęcie praktykant w fabryce Phillipsa
Wykształcenie szkoła powszechna
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Stolarska 6 m. 2
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

W czasie powstania warszawskiego brałem udział w akcji jako strzelec w batalionie „Chrobry”. Batalion walczył na Woli, potem przez getto przeszedł na Stare Miasto. Około 10 sierpnia 1944 roku (daty dokładnie nie pamiętam) na ulicy Nalewki zostałem ranny w obie nogi. Przeniesiono mnie do szpitala mieszczącego się w Pasażu Simonsa, potem, gdy Niemcy zajmowali teren, wszystkich rannych ze szpitala, gdzie leżałem, przeniesiono do szpitala przy ulicy Długiej 7, w III oddziale piwnicy. Pomieszczono mnie w sali, gdzie leżało około 30 rannych. Było ciasno i zdarzało się, że leżeliśmy po trzech na jednym sienniku. Zapamiętałem następujące pseudonimy personelu lekarsko-sanitarnego: dr „Roman”, siostry „Zofia”, „Nina”. Nazwisk ich nie znam.

1 września powstańcy wycofali się ze Starego Miasta; część lżej rannych i kilku z naszej sali wyszło kanałami do Śródmieścia razem z wojskiem (czy udało im się przedostać, nie wiem). Odszedł także personel lekarsko-sanitarny. Na naszej sali pozostała tylko siostra „Zofia”.

Nazajutrz rano (2 września) część personelu wróciła do szpitala, ponieważ nie zdołali przejść kanałami. Tego dnia o godzinie … zajęły szpital oddziały niemieckie. Kilku SS-manów wpadło do naszej sali, sprawdzali, czy ktoś z nas ma buty i spodnie niemieckie. Jednak takie rzeczy nasze sanitariuszki wcześniej uprzątnęły, więc nic nie znaleźli. Mówiła siostra „Zofia”, że na górze ośmiu rannych, u których znaleźli takie rzeczy, zostało rozstrzelanych. SS-mani kazali nam porozwiązywać rany, pytając w jakich okolicznościach odnieśliśmy je. Leżeliśmy w piwnicy na węglu, po trzech na jednym sienniku – zatem brudnymi rękami sami sobie rany zawijaliśmy. SS-mani kazali wyjść lżej rannym na podwórze. Wyszło dwóch czy trzech mogących chodzić, a po chwili usłyszałem z podwórza strzały. Strzały słychać było także z budynku (parteru i pięter). Po chwili znów wpadli do naszej sali SS-mani, krzycząc by wszyscy wychodzili. Nikt z nas nie mógł się ruszyć, SS-mani więc krzycząc: – Alles bandit, chodzili od łóżka do łóżka i do leżących na materacach strzelali. W tym czasie inni żołnierze niemieccy z parteru rzucili granat do piwnic, schody stanęły w płomieniach. Z parteru żołnierze wołali, by ich koledzy uciekali z piwnic. SS-mani zaprzestali egzekucji i rzucili się do ucieczki, pozostawiając jeszcze dziewięciu rannych przy życiu. W tej liczbie pozostałem ja i Oliwa.

Strzały słyszałem do wieczora. Leżałem spokojnie do czasu, aż odgłosy z zewnątrz ucichły. Dom płonął, płonące belki wpadały do piwnicy, w sąsiadującej z naszą sali nr 1 Niemcy zastrzelili dwie czy trzy osoby. Przebywająca tam gospodyni rannego księdza Pągowskiego, osoba całkiem zdrowa, i 14-letni chłopiec ranny w płuco mogący chodzić odrzucali płonące belki. Tak pozostaliśmy przez trzy doby. Jedna beczka wody szybko się skończyła, starczyło tylko na jeden dzień, z żywności był tylko cukier. Zorientowalem się, iż przebywa nas żywych w dziewięciu salach w piwnicy około 28 osób. Na sali 5, kobiecej, przeżyły egzekucję dwie kobiety.

4 września ranny poparzony, który zachorował na tężec i ocalała z 5 sali kobieta „Zosia” (nie wiem – imię czy pseudonim) załamali się nerwowo i zaczęli krzyczeć. Posłyszeli to „Ukraińcy” plądrujący teren, rzucili do piwnicy granat, szczęśliwie na 9 sali nikogo nie było. „Zośka” wyszła z piwnicy, tłumacząc, iż jest sama z chorym na tężec. My pochowaliśmy się pod trupy i pod łóżka. „Ukraińcy” wtargnęli do piwnicy, szczęśliwie nas nie szukali, lecz zrabowali resztki żywności – cukier, suchary, zabrali także papierosy, moje fotografie i dokumenty i odeszli.

Dokuczał brak wody. Czołgaliśmy się po piwnicach, szukając na próżno. Ksiądz z gospodynią wyszli z piwnicy, podobno zostali przez Niemców odstawieni do szpitala przy kościele o.o. Karmelitów. 6 września przed wieczorem usłyszeliśmy wołanie po polsku, by wyszedł, kto żyje. Mały chłopiec przez okno rozpoznał sanitariuszkę z naszego szpitala „Ninę” i tylko dzięki temu odezwaliśmy się. Tak bardzo baliśmy się podstępu ze strony Niemców, że widząc SS-manów obok siostry „Niny”, znów pochowaliśmy się pod trupy. Dopiero siostra „Nina” wytłumaczyła nam, iż przybyły z ekspedycją ratunkową ze szpitala przy kościele o.o. Karmelitów, że SS-mani stanowią tylko eskortę. Tego dnia i nazajutrz, ponieważ było bardzo mało noszy i sanitariuszki nieraz zabierały rannych na rękach, przeniesiono 28 rannych ocalonych z piwnicy. Ja wyszedłem, opierając się na łopacie i szczotce. Na podwórzu i w bramie szpitala widziałem leżące zwłoki rannych, porozrzucane miejscami w trzech warstwach. Ze mną wyszli między Oliwa (z 3 sali), Wiesław Grochowski (8 sala) i Jan Aksenow, brat „Malarza” z ul. Świętojańskiej (adresu obecnego nie znam).

Czy ocalał ktoś z rannych leżących na górnych piętrach gmachu, tego nie wiem. Dostawiono nas do szpitala w seminarium przy ulicy Krakowskie Przedmieście 52 (przy kościele o.o. Karmelitów) i tu po pierwszym posiłku od wielu dni, zasnąłem. Nazajutrz autobusem odstawiono nas do Szpitala Dzieciątka Jezus w willi Borema w Milanówku. Stąd część chorych, i mnie w ich liczbie, ewakuowano do Krakowa.

15 grudnia 1944 r. wypisano mnie ze szpitala, mimo że byłem jeszcze chory. Na mieście złapali mnie Niemcy i odstawili do obozu przejściowego w Prądniku, skąd z powodu choroby zostałem zwolniony.

Na tym protokół zakończono i odczytano.