ROMAN SAINA

Kan. Roman Saina, ur. w 1912 r., żonaty, rolnik.

17 września 1939 r. Sowieci przekroczyli granice Polski i tego samego dnia w godzinach popołudniowych wzięli mnie do niewoli w miejscowości Trembowla. Był to bardzo przykry moment, ale nic nie mogłem poradzić, bo z rozkazu dowódcy mego pododdziału byliśmy zmuszeni do złożenia broni.

Popędzono nas do Kamieńca Podolskiego, z Kamieńca odwieźli nas do obozu Kozielszczyzna. Po pewnym czasie w Kozielszczyźnie o głodzie, w wilgoci i brudzie pocieszali nas, [mówiąc] o zwolnieniu i powrocie do Polski. Pewną część zwolnili do Polski, a pewną część odprawili do pracy w kopalni rudy żelaznej w pow. Krzywy Róg. Po przywiezieniu do tej miejscowości zabrali nas do kopalni. Robota była nadzwyczaj trudna, gdyż zasiłek spożywczy był stanowczo za słaby, a co do odnoszenia się wzajemnego w stosunku do nas, było zbyt grube: wciąż były jakieś wytyki polityczne. Prócz tego umarło paru kolegów, których nazwisk nie pamiętam – [zapamiętałem] tylko jednego, który ze mną razem pracował, niejaki Józef Skiba z miejscowości Lubaczów.

Nie mogliśmy tego wytrzymać, byliśmy zmuszeni do ucieczki. Ucieczka niestety nam się nie udała i złapali nas w mieście Mikołajowa [Mikołajów]. Po złapaniu i długim męczeniu oskarżono nas, że jesteśmy szpiegami. Po niedługim czasie odesłano nas do Krzywego Rogu, gdzie znajdował się obóz jeńców polskich. W obozie odnoszenie się [do nas] było bardzo przykre, gdyż [były] wypadki, że nawet [kierowali] do nas karabiny maszynowe czyli sztychali nas pikami, a powodem tego był głód.

W maju nas aresztowano i wysłano do Dniepropietrowska, gdzie od razu wsadzili nas do więzienia i tam ogłosili wyrok: dostaliśmy dwa lata ciężkich robót, tzw. łagrowych. Po pewnym czasie dowiedziałem się o mojej rodzinie, że została wywieziona w głąb Rosji od pierwszej [?] chwili niewoli, tzn. od września 1939 r. Do tej pory nie miałem [z rodziną] komunikacji. W pewnym momencie otrzymałem wiadomość, że jest do mnie list. Tylko 14 dni prosiłem, zanim otrzymałem [go] do własnych rąk. Niedługo się tymi listami nacieszyłem, bo w krótkim czasie odtransportowano mnie z Dniepropietrowska do Kazachstanu.

Podróż trwała tylko 32 dni. W pociągu dawali nam 60 dag chleba i słoną rybę, tzw. silotkę [sieliodkę], a czasami surową kapustę kiszoną, w dodatku słoną. A zimnej wody [dostawaliśmy] tylko dwa wiadra na 33 osoby. W wagonie [było] tak zimno, że by się pies z łańcucha urwał, gdyby był uwiązany. Każdy z nas tak zębami żegotał, że gdyby wziął gwóźdź stalowy, toby na pewno uciął zębami. Komendant transportu nie raczył się przyjrzeć naszej biedzie, tylko przez okna nas pocieszał, że będzie ciepłe danie, a gdyśmy przyjechali na stację, to się na oczy nie pokazał. Jak jechaliśmy 32 dni, tak nie widzieliśmy ciepłego dania. W 32. dniu dojechaliśmy do miejscowości Karachanda [Karaganda], tam nas wyładowano i wprowadzono do lepianek. Tam nas trzymali sześć tygodni. Po sześciu tygodniach porozsyłali [nas] na tzw. uczastki. Na tych uczastkach pracowałem pięć miesięcy.

W tej miejscowości nie było żadnych mieszkańców prócz tych [z] tzw. uczastków. A uczastek od uczastka był [oddalony] o ok. 40 km, między górami, skałami. Co do wyżywienia, było krucho, bo dawali nam tylko 65 dag chleba i dwa razy na dzień ciepłą strawę. Porcje zupy: po pół litra rano, a na obiad pełny litr, jakiejkolwiek zupy, czy to krupna, czy owsianka. Wszystko byłoby możliwe, gdyby było trochę tłuszczu, a to tylko woda ciepła czymś zabarwiona.

A norma była bardzo ciężka, bo tylko 22 kubametry śniegu trzeba było wyrzucić na wysokość czterech metrów w górę. Parę dni przed tym odwalaniem śniegu transport woził owies i przy wyładowaniu rozerwał się worek. Otóż jakaś mała ilość owsa rozsypała się. To tego owsa nic się nie zmarnowało, bośmy go wszyscy wyzbierali i mokry na surowo zjedli [aż?] się piana toczyła. I tak my się męczyli aż do amnestii.

Doszła nas wesoła wiadomość, że mamy być zwolnieni z powodu amnestii. Z pracy zostałem zwolniony 28 sierpnia 1941 r. do punktu zbornego, w tym punkcie zbornym marynowali nas jeszcze do 1 września.

Podczas pobytu w punkcie zbornym [był] jeszcze większy głód, już byłem zmuszony chodzić po śmietnikach, szukać, czy się co nie znajdzie, ale nic nie można było znaleźć, bo za wielu było amatorów. Każdy starał się iść do kuchni po obiad, tam było można coś znaleźć, to tam nieraz który uprosił iść, tośmy spotykali czasem w skrzynkach różne odpadki, skórki z kawonów lub okrawki z kapusty, które odrzucali kucharze. Trzeba było uważać, żeby ochrannik nie zauważył, bo jakby zauważył, toby więcej na kuchnię nie puścił.

W międzyczasie zaczęli uwalniać po parę osób do przeznaczonych miejsc. Pewnego razu mnie wyczytano i zwolniono. To było 1 września 1941 r. Pojechaliśmy wprost do Bozeuku [Buzułuku], tam na razie nie przyjmowali. Co się okazało, w Taszkencie organizowała się armia polska, więc wszyscy pojechaliśmy do Taszkentu. W transporcie (który składał się z ok. 450 osób) dowiedzieliśmy się, że w Taszkencie na razie nie przyjmują [i że dopiero] po paru tygodniach będą przyjmować – musieliśmy jechać na robotę.

Udaliśmy się na tę robotę. Zaprowadzili nas Uzbecy do swoich kołchozów i dali nam pracę: zbierać watę. Zbieraliśmy jeden dzień, drugi – co się okazało: nie możemy wypełnić normy. Ta norma była trudna do wypełnienia, bo trzeba było nazbierać 40 kg waty [dziennie] na jednego człowieka. Wynagrodzenie za tę pracę: za wypełnienie normy [dostawaliśmy] 70 dag chleba, 50 dag jarzyn, 40 g masła i 1 kg kartofli. To była stawka na jeden dzień.

Komendant naszej grupki (którego nazwiska nie pamiętam, prawdopodobnie porucznik rezerwy) powiedział nam, żeby każdy z nas poszukał sobie lepszej roboty, więc myśmy się porozchodzili. Ja z dwoma kolegami znalazłem robotę na stacji kolejowej w miejscowości Serderia [Syr-daria] przy progach kolejowych, które znosiliśmy na stosy i układaliśmy. Odległość od linii do stosu wynosiła ok. 70–80 m, wynagrodzenie – dziesięć kopiejek od sztuki. A życie kosztowało w stołówce na jeden raz słabo pięć–sześć rubli. Chcąc kupić kartofle, trzeba było zapłacić 25 rubli za kilogram. Ryż [kosztował] 75 rubli [za] kilogram, marchewka 15, a tłuszcz, to szkoda marzyć, bo nie można było sobie [na niego] pozwolić – litr oleju kosztował 150 rubli.

Niedługo dostałem się do wojska, bo kilka razy meldowałem się w komendzie placu w Taszkencie. Jeszcze nie przyjmowali, aż pewnego razu jechał transport wojskowy, który był skierowany na południe. Zameldowałem się u oficerów, więc mnie przyjęto. To było 19 lutego 1942 r. Z tym transportem dojechałem do miejscowości Taszłak, tam zameldowałem się u kpt. Kulczyckiego w komendzie placu, więc mnie przyjęto, odprawiono do komisji w Gorczakowie. Po komisji zostałem przedzielony do 9 Pułku Artylerii Lekkiej.