HILARY WĘGLOWSKI


Ogn. Hilary Węglowski, ur. 16 lutego 1905 r. w Starym Mieście, pow. podhajecki, woj. tarnopolskie, urzędnik kancelaryjny VIII stopnia przy Sądzie Grodzkim w Załoźcach, pow. zborowski, woj. tarnopolskie, obecnie podoficer rezerwy.


Obawiając się aresztowania, 27 stycznia 1940 r. uciekłem z domu i ukrywałem się u ojca, Jana Węglowskiego, w Starym Mieście, pow. podhajecki. O miejscu mego pobytu wiedziała tylko moja najbliższa rodzina w Załoźcach.

13 kwietnia 1940 r. wywieziona została z Załoziec do Rosji moja rodzina składająca się z żony Stefanii Węglowskiej (ur. 1907) i syna Romana (ur. 1933). Szwagierka doniosła mi o tym telegraficznie. Przyjechałem wtedy i przyszedłem do NKWD w Załoźcach, by mi podali, za co i dlaczego rodzinę moją wywieźli. Wtedy powiedziano mi, że mnie potrzebowali, że na mnie jest doniesienie, iż jestem oficerem polskim i działaczem społecznym, prowadzącym pracę antykomunistyczną. Natychmiast (17 kwietnia) mnie aresztowali i osadzili w więzieniu w Załoźcach.

Przy przesłuchaniu odczytali mi oskarżenie, że jestem oficerem, byłem naczelnikiem „Sokoła”, komendantem „Strzelca”, prezesem „Koła Szlachty Zagrodowej” i innych organizacji, że jako urzędnik sądowy pracowałem w czasie istnienia Polski około tępienia komunistów. Ponadto, że w czasie pobytu już bolszewików w Załoźcach miałem się wyrazić Niet Gitlera – nie budiet ni towaryszcziej, ni towariszczek. W czasie przesłuchania zaprzeczyłem, jakobym był oficerem, gdyż nim nie byłem, do innych (wedle ich zdania) zarzutów przyznałem się, nie mając oczywiście potrzeby zaprzeczać temu, co było prawdą i stanowiło dla mnie zaszczyt. To przyznanie się nie dało powodu, bym był przy przesłuchaniu bity. Natomiast były do mnie kierowane [obraźliwe] słowa, jak swołocz itp.

21 kwietnia zostałem wraz z innymi więźniami przewieziony do więzienia w Tarnopolu i osadzony w sali nr 23. Tu muszę zaznaczyć, że w więzieniu w Załoźcach nie było nic szczególnego, gdyż dozorcami byli miejscowi Ukraińcy, którzy mnie znali i dopuszczali przynoszoną mi od teściowej strawę. W Tarnopolu więzienie – znane z czasów dawnych – jest ogromne. Nie wystarczało jednak na pomieszczenie więźniów trzymanych przez bolszewików. W Sali [na] sześć metrów długiej, pięć szerokiej i [na] ok. trzy i pół metra wysokiej były 72 osoby. Spaliśmy na podłodze (część na plecionych ze słomy materacach); układali się ludzie tak, że jeden obok drugiego spał w ten sposób, że jeden [leżał] głową do ściany, drugi obok nogami do ściany i tak w dwuszeregu, reszta na środku sali. Ci, którzy musieli udać się pod drzwi dla załatwienia spraw fizjologicznych, musieli chodzić po głowach śpiących, co niejednokrotnie powodowało gwałtowne narzekania w nocy. Światło [było włączone] przez całą noc.

Tu przesłuchiwano nas wszystkich, w nocy przeważnie. Przy pewnym przesłuchaniu podał mi śledczy propozycję, że gdy będę czestnym człowiekiem i będę pomagał im w pracy, to rodzinę moją z Rosji przywiozą do domu, a mnie wypuszczą. Gdy odpowiedziałem, że niech sobie rodzina zostanie tam, gdzie jest, a mnie w więzieniu nic się złego nie stanie, odpowiedział mi: Ot, swołocz, to lepiej tobie żenu i rybiatko (syna) postradat, aniżeli podać jakiego policjanta. Idi w tiurmu, a ziemli i swieta nie obaczysz bolsze.

Przesłuchiwanie dwóch świadków z Załoziec, których nazwiska mi przy przesłuchaniu wymieniono i którzy tam dotąd zapewne zostali, trwało ok. dziesięciu miesięcy. Na jednej i tej samej sali (nr 23) siedziałem do 13 maja 1941 r.

Po przybyciu moim do Tarnopola Polacy [stanowili] trzy czwarte, Ukraińcy zaś czwartą część. Po pewnym czasie (jako że Polacy szybciej byli aresztowani) stosunek się zmienił. Polaków wywożono do Rosji, a nowo aresztowani to byli już Ukraińcy i pod koniec mego pobytu proporcja była dokładnie odwrotna. Przez cały czas stosunek Ukraińców spod znaku OUN do Polaków był bardzo zły. Przez cały czas żaden nie przemówił do Polaków po polsku. Oczywiście żaden z nas nie mówił do nich po ukraińsku. Gdy któryś z nowo przybyłych więźniów, (znając mnie) przemówił po polsku, to prowodyr Sirant, były kierownik szkoły w Berezowicy Wielkiej k. Tarnopola, wrzeszczał do niego, „czy jemu język pokręciło”. Powodowało to częste kłótnie, a nawet bójki. Mniejsza garstka Polaków zupełnie dobrze sobie radziła.

Wskutek takiego jednego zajścia przybył interweniować zastępca naczelnika więzienia, który tak przeprowadził rozprawę: kazał Polakom przejść na jedną, Ukraińcom na drugą stronę, Żydom zaś stanąć z boku. Po wygłoszeniu całego szeregu komunałów znanego stylu, w stronę Polaków powiedział: Wasz oswobodziciel Sikorskij nie udierżałsa na chrebiete, to nie udzierżytsa na chwostie (było po upadku Francji). Na to [pojawiły się] uśmieszki ze strony ukraińskiej. Wówczas w ich stronę powiedział: Wasz German na pulemiotie toże [możet] nie udzierżatsa. Było po tym dużo rozmaitych wzajemnych wyrzutów.

Po każdym przesłuchaniu oglądaliśmy przybywającego, czy nie został pobity, gdyż było wiele wypadków, że przychodzili ludzie z siniakami i leżeli po dziesięć dni, nie mogąc się ruszać. (Wymieniam tu jednego z nich: Kazio Bodakowski z Grzymałowa).

Czystości utrzymać w takim zgiełku nie można było, a wszy było bardzo dużo, tak że zmuszaliśmy się do codziennego ich bicia. Kąpiel była co dziesięć dni, a czasem co miesiąc. Dezynfekcja również, jednak wszy były nadal. W czasie pobytu w więzieniu w Tarnopolu nie otrzymałem żadnego listu ani żadnego przedmiotu, jak bielizna czy odzież. Przez całą zimę w piecu palono dokładnie cztery razy.

Opieka lekarska była codziennie, lecz nie było lekarstw. W czasie pobytu w Tarnopolu zmarł Ukrainiec, niejaki dr Franciszek Kokowski z Brzeżan.

Jedzenie: rano półlitrowa chochla zupy, w południe 600 g chleba, 10 g cukru i znowu jedyna zupa. Wieczorem kawa lub herbata albo też kipiatok. Spacer trzy, cztery razy tygodniowo po dziesięć minut. Czasem za karę, że ktoś patrzył przez okno, przez miesiąc nie było przechadzki. Sklepik (ławoczka) [był dla nas dostępny] raz na dwa miesiące. Palenia często nie było wcale. W czasie prowadzenia do ustępu ludzie wyciągali ze spluwaczek niedopałki wyrzucone przez dozorców.

Od 14 maja do 3 czerwca 1941 r. jazda (transport) do Starobielska. Obóz zamknięty. Siedziałem cztery dni w baraku, a później w budynku. Cerkiew klasztorną przerobiono na dwie sale więzienne. Wychodek [mieścił się] w dawnej zakrystii. Ciasnota i wszy, bez łaźni do 17 czerwca. Tu wywoływali i odczytywali wyroki osobowogo sowieszczanija i wywozili.

Mnie z wielką grupą 800 ludzi wywieziono 17 czerwca 1941 r. do Krasnojarska i obozu przejściowego. W czasie każdego transportu (w wagonach po 37 osób) co trzy–cztery godziny stukano młotkiem o wagony dla sprawdzania, czy nie są uszkodzone, a w nocy dwa razy sprawdzano stan. Wody [dostawaliśmy] mało, a jedzenie liche.

11 lipca 1941 r. wywieziono mnie z powyższą grupą barkami rzeką Jenisej do Norylska, ok. 3200 km na północ od Krasnojarska. Tam pracowaliśmy przy kopaniu dróg. Stale deszcze, praca po 12 godzin dziennie i na zmiany, taki sam czas w nocy. Jedzenie dwa razy dziennie i 400 g chleba. Z szeregu nie wolno [było] wychodzić. W czasie prowadzenia pewnej grupy niejaki Kozicki (z okolic Trembowli) wystąpił z szeregu, by zaczerpnąć wody ze strumyka – został na miejscu zastrzelony.

W czasie jazdy zamkniętymi barkami połączyli nas z rosyjskim światem przestępczym – żulikami. Straszliwe były noce, gdyż złodzieje ci nie spali, tylko okradali nas. Trzeba było kułakami odpędzać natrętów. W nocy dochodziło do bójek i straszliwych krzyków. Interwencja służby – żadna.

W czasie mego pobytu, prawie pod koniec sierpnia, doręczono kilka wyroków. Reszta zaś, ok. 600 [osób], a między nimi i ja, nie otrzymaliśmy żadnego orzeczenia. Jak mi mówił niejaki cieśla, który jest tu na Wschodzie w naszym wojsku, pracując przy naprawie stołów widział wyroki, jednak nie doręczono ich nam, zapewne ze względu na działanie już amnestii.

Zwolniony zostałem z pierwszą grupą, od A do W (w rosyjskim a, б, в…), 31 sierpnia 1941 r. i razem z ppor. Gilewskim, Kaniakiem i innymi wyjechaliśmy do Omska w poszukiwaniu polskiej armii. Nie zastawszy jej tam, musieliśmy pracować w rozmaitych przedsiębiorstwach drzewnych, które jedzenie nam dawały dopiero po pracy. Widząc to, sprzedałem resztki swoich nie bardzo mi potrzebnych rzeczy i ruszyłem na poszukiwanie rodziny.

Udałem się do obłasti kustanajskiej i tu, pracując w sowchozie przy robotach polnych, dzięki otrzymaniu rozmaitych adresów od naszych polskich kobiet z woj. stanisławowskiego, pisałem do ich znajomych i tak 22 października 1941 r. znalazłem adres żony i dziecka. 10 listopada udałem się do mojej rodziny, która mieszkała w obłasti pawłodarskiej, w Majsku [Majskoje], w kopalni glinki.

Po przybyciu do żony pracowałem z nią przez trzy miesiące w bardzo ciężkich warunkach. Jedliśmy nieraz raz dziennie tylko gotowaną pszenicę. Poza otrzymywaniem 900 g [?] chleba dziennie i kilku gramów cukru czy masła nic więcej nie można było dostać.

Mieszkaliśmy po trzy rodziny w kazachskiej chałupie. Zarobki [wynosiły] od czterech do sześciu rubli dziennie, a praca [była] na zmiany – tygodniami i tygodniami w nocy.

22 lutego 1942 r. – po przejściu poprzednio komisji lekarskiej z polecenia naszej placówki w Pawłodarze – wyjechałem do Wojska Polskiego w Ługowoj[e]. Później z 10 Dywizją wyjechałem do Persji.

Pozostała tylko moja biedna rodzina, która dotąd tam się znajduje. Zapewne [żyją] w opłakanych warunkach, gdyż – opuszczając ich – zostawiłem 85 g mąki i 120 rubli. Nie wiem, jak biedna kobieta utrzyma zdrowie swoje i dziecka.

Miejsce postoju, 11 lutego 1943 r.