KRYSTYNA DOBEK

Krysia Dobek
kl. VI
Łańcuchów, 12 czerwca 1946 r.

Moje przeżycia wojenne

Było to przy końcu lipca 1946 r. [sic!]. Działo się [to] w majątku Pobroszyn, odległym parę kilometrów od Opatowa. Już od paru dni słyszeliśmy coraz bardziej zbliżające się huki armatnie. Aż jednej nocy wstrząsy były tak silne, że aż cały dom drżał. Zaczęły się przemarsze wojsk niemieckich, a w związku z tym krążenie samolotów wywiadowczych.

W pierwszych dniach sierpnia przenieśliśmy się do piwnicy, gdyż kule armatnie rozrywały się w pobliżu. Tylko ukradkiem wybiegaliśmy z piwnicy do parku, aby zaczerpnąć świeżego powietrza i rozprostować członki.

Jednego dnia widziałam walkę samolotów w powietrzu. Obserwowaliśmy, dopóki samoloty były daleko, a gdy się zbliżały, kryliśmy się znów w piwnicy. I wtedy przeżywaliśmy okropne chwile. W piwnicy słychać było tylko szept modlitw. Łowiliśmy z przerażeniem odgłosy, które dochodziły nas z zewnątrz: wzmagający się warkot samolotów, odgłosy karabinów maszynowych i łoskot pocisków upadających na dachówkę domu. Wszystko to przejmowało nas do głębi.

Naraz wielki dał się słyszeć huk, a po nim nastąpiła cisza. Samoloty oddaliły się. Odetchnęliśmy: „Dzięki Bogu!”. Znowu wyszliśmy na świat boży. Jak przyjemnie, jak cicho!

Ale niedługo tej ciszy. Jeden rosyjski samolot spadł na buraczysko i rozbił się na drobne szczątki. Lotnicy pozabijali się. Okropny był to widok. Tu ręka, tam noga, dalej leżał tułów z rozbitą czaszką, tam znów leży skóra z włosami. Uciekłam stamtąd czym prędzej, nie mogłam na to patrzeć.

Naraz cały dom zadyndał jednostajnym: dy, dy, dy, dy, dy, dy. Spojrzeliśmy wszyscy po sobie z przerażeniem – nigdy czegoś podobnego nie słyszeliśmy. To była ta straszna katiusza, jak nam objaśnili kwaterujący tam Niemcy. Widziałam też palące się czołgi po polach i płonące wsie, i okoliczne majątki. Zboże po polach marnowało się, ludzie nie mogli pracować, gdyż pociski rwały się blisko, a samoloty biły z karabinów maszynowych.

Stan taki trwał parę tygodni. Oczekiwaliśmy jakiegoś końca. Przyznać trzeba, że do wszystkiego można się przyzwyczaić. Tak i my, dzieci, przyzwyczaiłyśmy się do „pukania” czołgów i dział i świstów pocisków. Nauczyłyśmy się rozpoznawać, co strzela: czołg czy armata, czy działo przeciwlotnicze, czy ręczny karabin; czy „przeniesie”, czy rozerwie się blisko. Jednego razu zagrała katiusza. Tatuś woła: „Dzieci, do piwnicy!”. A najmłodszy, dwuletni Jerzuś mówi uspokajająco: „Tatuś, to tylko kaciusia”.

Aż przyszedł dzień najgorszy. Bawiliśmy się przed domem. Był piękny letni wieczór. Wtem od strony Opatowa ukazała się grupa samolotów szybko pędzących. To były bombowce niemieckie i myśliwce rosyjskie. Zaczęła się walka powietrzna nad naszym domem. Schowaliśmy się szybko do piwnicy. Wtem rozległy się piekielne huki, dom zdawał się walić. Pęd powietrza zrzucił tatusia w głąb piwnicy. W tej okropnej chwili modliliśmy się głośno, polecając się Bogu. Były to bomby, które zrzuciły samoloty niemieckie. Bomby upadły zaraz za parkiem. Wszystkie szyby w domu wypadły. Niektóre okna z ramami powyrywane. Cała ściana jedna zniszczona przez odłamki, drzewa w pięknej alei brzozowej pościnane jak zapałki. To dopełniło miary. Na drugi dzień wyjechaliśmy pod Opoczno.

Bombardowanie, które przeżyłam w Lublinie i Pobroszynie, to okropne wspomnienia, których nie zapomnę do śmierci.