FRANCISZEK BRANNY

Warszawa, 31 maja 1948 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie, sędzia Halina Wereńko, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Franciszek Karol Branny
Data urodzenia 26 września 1896 r., Ropicz, pow. Cieszyn Zaolzie
Imiona rodziców Andrzej i Maria z d. Kubek
Wyznanie rzymskokatolickie
Przynależność państwowa i narodowość polska
Wykształcenie SGH, Wydział Samorządowy
Zajęcie kierownik działu w spółdzielni pracy
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Gimnastyczna 3

Wybuch powstania warszawskiego zastał mnie na stanowisku administratora majątku Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie przy ul. Rakowieckiej 6. Sąsiednia posesja już w październiku 1939 roku została zajęta przez jednostki Wehrmachtu. Zimą 1940 zajęli tę posesję SS-mani i na środkowym budynku umieścili wielki napis dużymi literami: Stauferkaserne. W czerwcu Niemcy zajęli także budynek mieszkalny profesorów Szkoły Głównej Handlowej wysunięty najbliżej Stauferkaserne i oddzielili pozostałe dwa budynki. Oba budynki były zajęte przez władze dystryktu warszawskiego (na archiwum władz polskich i magazyny powstałe z księgozbiorów). Budynki te były ogrodzone siatką drucianą aż do ścieżki.

W końcu lipca 1944 roku jednostka SS zajmująca dotychczas Stauferkaserne odeszła, przybyły inne oddziały SS, a 30 lipca przybyło 11 ciężkich czołgów i ulokowały się pod kasztanami w pobliżu byłego domu profesorskiego (przy siatce oddzielającej teren Szkoły Głównej Handlowej od koszar). Atak powstańczy na Stauferkaserne w dniu 1 sierpnia 1944 o godzinie 16.30 załamał się przed wejściem powstańców na teren koszar. Już od 15.00 tego dnia wszystkie budynki SGH oraz okopy i umocnienia na naszym terenie były zajęte przez oddziały SS, które wystawiły karabiny maszynowe na dachach budynków frontowych gmachu SGH, gdzie mieściło się archiwum i biblioteka. Z chwilą wybuchu powstania wraz z mieszkańcami szkoły przebywaliśmy w schronie pod biblioteką.

Wieczorem SS-mani w Stauferkaserne kazali zrobić spis obecnej w szkole ludności cywilnej. Spisy zrobiły: doktorowa Jankowska i Lidia Kleszczyńska – żona byłego dozorcy budynków Szkoły Głównej Handlowej zatrudniona w instytucji niemieckiej w Alejach Ujazdowskich (obecnego adresu jej nie znam). SS-mani kazali nam przyjąć do schronu jeszcze pięć osób (czterech mężczyzn i jedną kobietę). Były to osoby młode, prawdopodobnie powstańcy.

2 sierpnia o godzinie 12.00 przyszedł do schronu oficer SS i wydał rozkaz, by ludność cywilna natychmiast udała się do Stauferkaserne. Pozostali wtedy tylko jako ochrona przeciwpożarowa i przeciwlotnicza profesor Grodek (obecnie w Warszawie) i woźny Piotrowski (zginął w obozie). Naszą grupę około 60 mężczyzn i kobiet zaprowadzono na podwórze koszar. Rozdzielono mężczyzn i kobiety. Kobietom z dziećmi pozwolono wrócić do domów, nas zatrzymano na podwórzu, gdzie dołączano coraz nowe grupy mężczyzn przyprowadzane z okolicznych ulic (z alei Niepodległości, Kazimierzowskiej, Wiśniowej, Narbutta, Sandomierskiej i innych). Mężczyzn przyprowadzonych stawiano po prawej stronie bramy, kobiety po lewej. Wszystko działo się w ulewnym deszczu. Znęcano się nad nami, strzelając z karabinów maszynowych ponad głowami.

Gdy się ściemniło, kobiety zwolniono do domów, mężczyzn segregowano, legitymując, i rozmieszczano w salach lewego lub prawego skrzydła budynku Stauferkaserne (volksdeutschów pomieszczono w budynku po prawej stronie od wejścia). W tym samym budynku znalazła się grupa Polaków. Znalazłem się również chwilowo w tej grupie jako władający biegle językiem niemieckim, jednakże nie starałem się tam pozostać, akcentowałem, iż jestem Polakiem i dlatego SS-mani wyprowadzili mnie do sali na parterze w lewym skrzydle budynku. Byli tam mężczyźni nieposiadający dowodów i kilkaosóbposiadających Ausweissy. Z moich znajomych przebywał tu dr Ładyński (obecnie zamieszkały w Łodzi, przy ul. Piotrkowskiej 145) i Wierzbicki. W tym samym czasie i w tym samym skrzydle na innej sali przebywał mój bratanek Władysław Branny, który zginął w obozie Neudorf (w kwietniu 1945) i Prokulski – członek Zarządu Spółdzielni (obecnie nie żyje).

Dopiero 3 sierpnia wieczorem SS-mani przynieśli pozostałość po wydanych SS-manom potrawach, kocioł z płatkami owsianymi. Nie dali nam jednak naczyń, których także nikt z nas nie posiadał. Nie mogliśmy skorzystać, garnek zabrano. 4 sierpnia SS-man zażądał ludzi do pracy. Zgłosiłem się w grupie około dziesięciu mężczyzn. Amunicję porozrzucaną na podwórzu znosiliśmy do garażu oraz przenosiliśmy do innego garażu. Będąc na podwórzu, widziałem, jak SS-mani prowadzili młodego mężczyznę w wieku 20 lat, bez butów i czapki, zmęczonego. Prowadzący mówili przy mnie innym SS-manom, iż znaleźli go w kartoflach niedaleko Szkoły Głównej Handlowej. Odprowadzili mężczyznę do koszar, po chwili wyszli i udali się w kierunku strzelnicy na tyłach budynku. Po tym słyszałem strzały i SS-mani powrócili sami na podwórze.

Rano 4 sierpnia przybył do naszej sali młody SS-man (w wieku do dwudziestu kilku lat), średniego wzrostu, krępy, powiedział, iż wszyscy będziemy rozstrzelani, twierdząc iż Polacy jako ludzie honoru chętnie pójdą na śmierć, o względy i łaskę prosić nie będą. Podchodził do poszczególnych mężczyzn, mówił: – Komm i wybrał grupę, którą wyprowadził. Mężczyźni ci więcej do nas nie wrócili. Wybrał tak rano i w ciągu dnia 32 osoby.

Nazwisk ich nie znam. Między innymi wybrał młodego AK-owca, który nie zdążył na placówkę i został zatrzymany w okolicy koszar, i prawosławnego księdza. Wieczorem grupę tę rozstrzelano i wezwano z naszej sali kilku mężczyzn do zabrania zwłok.

Nazwisk tych mężczyzn nie znam, lecz nocą, gdy wrócili z pracy, słyszałem ich rozmowę, z której wynikało, iż zebrali zwłoki wyprowadzonych z naszej sali mężczyzn spod ściany budynku po prawej stronie od wejścia. Następnie znieśli je i pochowali na terenie więzienia przy ul. Rakowieckiej.

Nazwisk Niemców, którzy stacjonowali w koszarach, nie znam. Szarą eminencją był ubrany po cywilnemu tęgi Niemiec.

Po kilku dniach pozwolono kobietom donosić nam obiad od 12.00 do 13.00. Nawiązaliśmy wtedy kontakt z rodzinami i przy pomocy Kleszczyńskiej, znającej język niemiecki, która już nawiązała kontakt z miejscowymi Niemcami, udało się uzyskać zwolnienie grupy mężczyzn z SGH. Wtedy zwolnieni byli: Regulski[,] profesor Królikowski z synem, Piotrowski, ja i jeszcze kilka osób. Pozwolono naszej grupie przebywać jedynie w schronie pod biblioteką SGH. Kobiety miały prawo w dzień wyjść na podwórze bądź na działkę po jarzyny. Zwolniono nas 11 sierpnia. Pozostaliśmy w salach na terenie szkoły do 27 sierpnia. W tym dniu o godzinie 10.00 SS-mani z koszar kazali nam wraz z rodzinami w ciągu pół godziny opuścić schron. Pozostawiono palacza Michała Karalucha z żoną i dziećmi, który miał Ausweiss niemiecki, wiem że wrócił z Niemiec w 1945 do Warszawy, profesora Grodka i dyr. Grycza – kierownika komisarycznego Biblioteki Narodowej.

Wyszedłem z rodziną na ulicę Rakowiecką, wynieśliśmy na noszach moją ciężko chorą siostrę Marię Branny. Chorą kazano nam zostawić na ulicy, nas dołączono do innych grup ludności cywilnej z okolicznych ulic i ze Stauferkaserne. Dzięki staraniom dr. Tarkowskiego i inspektora Polskiego Czerwonego Krzyża Wierzbickiego przewieziono moją siostrę samochodem do szpitala przy ul. Chocimskiej, ostatecznie – jak się później dowiedziałem – zmarła w Częstochowie z powodu braku opieki, w warunkach antysanitarnych.

Mnie z grupą ludności cywilnej odprowadzono na Dworzec Zachodni, skąd przewieziono nas do obozu przejściowego w Pruszkowie. Tam zastałem grupy ludności cywilnej przyprowadzone ze Starego Miasta. W czasie segregacji przeznaczono mnie na wyjazd do Niemiec i bardzo szybko uformowano transport.

W transporcie byli przeważnie mieszkańcy Starego Miasta, mała grupa z Mokotowa; przeważali mężczyźni, lecz były i kobiety, widziałem nawet cztery młode dziewczynki. Załadowano nas do krytych wagonów towarowych, około 80 osób do każdego. Jechali razem mężczyźni i kobiety, w wagonach nie było ubikacji. Wagonów było ponad 20. Do Częstochowy na stacjach (Skierniewice, Piotrków, Częstochowa) Rada Główna Opiekuńcza podrzucała nam żywność. Wyjechaliśmy 1 września 1944, w sobotę.

Po drodze trzech mężczyzn uciekło, eskorta strzelała do uciekających. Zapowiedzieli, że za następną ucieczkę będą wybierać z wagonu mężczyzn na rozstrzelanie. 2 września o godz. 22.00 w Wiedniu rozdano nam kaszę, bez picia. 3 września transport przybył do obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Oddzielono kobiety od mężczyzn. Część kobiet, między innymi moja pomocnica domowa Józefa Sochacka (zamieszkała obecnie w Łodzi przy ul. Kopernika 67/69), została wysłana do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück.

Naszą grupę mężczyzn w liczbie około 2 tys. rozmieszczono na kwarantannie w pięciu barakach. Zaprowadzono nas nago do łaźni, wydając rozkaz, by zabrać ze sobą tylko buciki. W łaźni nie było wody, więc nas nie wykąpano, a jedynie ostrzyżono włosy i rozdano bieliznę w stanie nie do użytku. Rzeczy nasze zabrało kierownictwo obozu. W ten sposób warszawiacy w Mauthausen stracili resztki dobytku.

Na pół nagich popędzono nas do bloku na kwarantannę. Przez cały ten dzień nie dano nam nic do jedzenia. 4 września dostaliśmy w południe zupę. Rozdano nam numery. Otrzymałem numer 94711. Nasz warszawski transport zaczynał się mniej więcej od numeru 90 000, nasz i inne transporty z Warszawy doszły później do 140 000. Tydzień trzymano nas na kwarantannie. Było tam ciasno. Wieczorem rozdano nam sienniki, siedzieliśmy jeden obok drugiego, nie było miejsca, by się położyć. Tragedią było wychodzić za potrzebami fizjologicznymi. Trzeba było przechodzić po głowach innych i znosić bicie kapo, a nawet rozbudzonych kolegów.

Rano dawano nam kawę, z tym, że dla wszystkich nie starczało, na obiad zupę, na kolację kawę, 30 deka chleba i kawałek margaryny. Blokowymi byli niemieccy więźniowie. Bili nas za wszystko, jednakże nie zatrudniano nas i dzięki temu nie było na kwarantannie tak wiele wypadków śmierci jak później. Poza tym panował system apeli i regulamin obozowy.

9 września 1944 rozdzielono transport. Część (około ¼) pozostała w Mauthausen i pracowała w kamieniołomach, część przeszła do innych obozów. Mnie w grupie około 1500 mężczyzn ubranych w pasiaki skierowano do obozu Gusen I. Tu obejrzał nas komendant obozu Ziereis i zastępca komendanta Beck i skierowali do obozu Gusen I. Obóz ten podlegał administracyjnie Gusen II. Co dzień dowożono nas do miejscowości Sankt Georgen, o pięć kilometrów od obozu, gdzie w podziemiach znajdowały się fabryki samolotów messerschmitt, które ciągle rozbudowywano.

W Gusen II rozdzielono nasz transport po różnych barakach, ja z Henrykiem Bonaszewskim (obecnie zam. we Wrocławiu, plac Konstytucji 3 Maja 4a) i dwoma innymi znalazłem się w baraku nr 12. W grupie od 12 do 20 warszawiaków przewożono mnie co dzień do Sankt Georgen na roboty. Budowaliśmy sztolnie, wkopywaliśmy się w górę celem budowania tuneli przeznaczonych do fabrykacji części samolotowych. Praca była ciężka. Zmarł między innymi Borkowski ze Starego Miasta, w wieku 24 lat. Inne grupy warszawiaków pracowały przy robieniu betonu. Więźniowie musieli donosić worki z cementem ważące po 50 kg.

Takich grup warszawiaków zatrudnionych przy rozbudowie fabryk i budowie sztolni było dużo, liczby nie umiem określić.

Większość więźniów po pewnym czasie zmarła na flegmonę z powodu zbyt ciężkiej pracy i zatrucia. Nazwisk więźniów z tej grupy nie znam.

Inni więźniowie, przeważnie z Warszawy, pracowali przy dowożeniu cegły. Pracowaliśmy na dwie zmiany, nocną i dzienną. Do pracy wychodziło na pierwszą zmianę około 5 tys. więźniów, w tym wielu warszawiaków wywiezionych w czasie powstania. W obozie Gusen I była prowadzona produkcja broni maszynowej i części do samolotów typu messerschmitt. Tu pracowano pod dachem.

Prócz tego grupy więźniów pracowały też w kamieniołomach. I tu także używano do pracy warszawiaków, lecz przeważnie transporty warszawskie szły do Gusen II.

Danych statystycznych, liczby osób przywiezionych z Warszawy, liczby transportów, śmiertelności – nie znam. Dane powyższe może podać Józef Żmija (zam. w Bytomiu, przy ul. Pułaskiego 17), więzień obozu koncentracyjnego Gusen od 1940 roku, który napisał pamiętniki. Żmija jakiś czas pracował w kancelarii obozu Gusen I.

Z obozu Gusen I zapamiętałem następujące nazwiska więźniów: Kłobuszewski, Markiewicz – absolwent Szkoły Głównej Handlowej, Osładek i piąty Józef Lewandowski (woźny w SGH), wszyscy oni zginęli.

6 października 1944, dzięki staraniom kolegów – starych więźniów w Gusen I – przeniesiono mnie do obozu Gusen I do rewiru, skąd po dwu tygodniach mnie wypisano, przeznaczając początkowo do bloku inwalidów, następnie do pracy w kolumnie transportowej.

Później słyszałem, iż poczynając od grudnia 1944 w obozie Gusen II rozpoczęły się masowe mordy więźniów warszawiaków przywiezionych w czasie powstania. Słyszałem, iż blokowy otrzymywał od kierownictwa obozu zawiadomienie, że na następny dzień otrzyma o 100 czy 150 porcji mniej. Wówczas nocą więźniowie funkcyjni w zamian za te porcje jednego dnia mordowali toporkiem lub młotkiem bądź topili w beczce czy wiadrze odpowiednią liczbę więźniów. Więźniowie, których blokowy odczytał z listy, musieli się nago ustawiać w kolejkę na śmierć. W tym czasie w obozie Gusen II przebywała większość Polaków, w tym przeważnie warszawiaków. O mordach w Gusen II słyszałem między innymi od kolegów: Żmiii Józefa Szymańczyka, maszynisty kolejowego (zam. obecnie w Kobyłce pod Warszawą). W Gusen I specjalnie warszawiaków nie likwidowano. Natomiast słabych, „muzułmanów”, trzymano w bloku inwalidzkim, gdzie przeprowadzano stałą likwidację. Dawano inwalidom mniejsze porcje jako niepracującym. Szykanowano, trzymając długo w kolejce przed łaźnią obnażonych do pasa, następnie otwierano okna zimą.

W obozie koncentracyjnym Gusen I zatrudniono mnie w Transport Kolonne w fabryce Steyra przy obozie. Fabryka produkowała pistolety maszynowe. Pracowałem jako pisarz. Kolumna transportowa była, oprócz kamieniołomów, najcięższym działem zatrudnienia. Widziałem, iż przeciętnie więzień wytrzymywał tylko 20 dni, ze względu na to, iż praca była na powietrzu, bez należytego ubrania. Odżywianie dla pracujących było tu lepsze niż w Gusen II, otrzymywali 50 dkg chleba (o 20 dkg więcej) i wieczorem prócz kawy zupę.

Pod wpływem zbliżania się frontu warunki się pogorszyły. Począwszy od stycznia 1945 zabrakło paczek od rodzin, zapanował w obozie straszny głód.

22 kwietnia zgromadzono więźniów z obu obozów Gusen I i Gusen II w sztolniach i zamurowano wejścia za wyjątkiem jednego. Tak trzymano nas pięć godzin, po czym wypuszczono. Słyszałem, iż władze niemieckie zamierzały nas wytruć, że już były przygotowane butle z gazem, lecz władze obozowe sprzeciwiły się. Bliższych szczegółów może udzielić Żmija.

5 maja 1945 roku zwolnili nas Amerykanie. Wróciłem do kraju 2 sierpnia 1945 r.

Na tym protokół zakończono i odczytano.