WŁADYSŁAW HOCHEDLINGER

Dnia 20 kwietnia 1948 r. w Gdańsku sędzia śledczy Antoni Zachariasiewicz jako przewodniczący Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka, który uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Władysław Hochedlinger
Wiek 51 lat
Imiona rodziców Józef i Wanda
Zajęcie inspektor finansowy
Wyznanie rzymskokatolickie
Miejsce zamieszkania Sopot, ul. Mickiewicza 13 m. 1
Karalność nie byłem karany
Stosunek do stron obcy

Powstanie warszawskie zastało mnie w moim mieszkaniu przy ul. Focha 8. O tym, że kwartał ulic: Senatorska, Focha, Trębacka i Krakowskie Przedmieście stanowił redutę powstańczą „Stare Miasto” (grupa północ), dowiedziałem się dopiero po wojnie. Co do wypadków, które wydarzyły się w tym kwartale w czasie od 1 do 10 sierpnia 1944 roku, mam następujące wiadomości:

Już w pierwszym dniu powstania orientowałem się, że piwnicami biegnącymi pod domami przy ul. Focha przechodzą grupy powstańców. Z różnych stron dochodziły odgłosy wystrzałów. Barykady powstańców znajdowały się na rogu ulic Senatorskiej i Focha. Z posesji, na której zamieszkiwałem, nie można było wyjść na ulicę Focha, bowiem ta była pod stałym ostrzałem ognia niemieckiego z punktów stałych bądź też z czołgów, które przesuwały się ulicą. W trzecim lub czwartym dniu uwagę moją i sąsiadów zwrócił silniejszy odgłos wystrzałów i wtedy zauważyliśmy powiewające polskie chorągiewki na pałacu Bluma [sic: Brühla], który w okresie okupacji zamieniony był, jak przypominam sobie, na rezydencję jakiegoś dygnitarza niemieckiego, względnie urząd. Ponadto widzieliśmy, że zdążającyw kierunku tego pałacu powstańcy padali rażeni ogniem niemieckim z placu Teatralnego. Rozumieliśmy przeto, że powstańcy opanowali pałac i Niemcy odcinają im dopływ nowych sił.

W dniu następnym, jak pamiętam, wyszedłem z domu wraz z niepamiętnym mi z nazwiska łącznikiem powstańców na ul. Orlą, gdzie przebywałem dwa dni. Szliśmy tam ulicami: Daniłowiczowską, Bielańską, następnie Senatorską i Rymarską, pod ostrzałem, skąd szczęśliwie dopadliśmy na ul. Elektoralną, a stamtąd na Orlą.

Nie mogąc dostać się do mojego brata Stanisława, który zamieszkiwał na rogu Nowogrodzkiej i Brackiej, wróciłem do swojego mieszkania. Mógł to już być 7 lub 8 sierpnia. W dniu powrotu do domu zauważyłem panikę wśród mężczyzn. Mężczyźni z najbliższego sąsiedztwa tłumnie zdążali, by wydostać się z tego kwartału, z obawy, że będzie on wnet opanowany przez Niemców, a panowało przekonanie, że Niemcy będą w stosunku do mężczyzn stosować jakieś bezwzględne represje. Uciekający kierowali się ulicą Daniłowiczowską w kierunku na kino miejskie przy ul. Długiej. W liczbie uciekających znalazłem się w godzinach wieczornych i ja, jednak gdy dotarłem do kina, musiałem wraz z innymi zawrócić, bowiem ostrzał niemiecki wykluczał dalsze posuwanie się. Następnego dnia rano dom przy ul. Focha 6 został podpalony przez Niemców i w ciągu prawie całego dnia mieszkańcy ratowali go przed przerzucającymi się płomieniami. Akcja ratownicza od strony dachu była uniemożliwiona, bowiem Niemcy od strony placu Teatralnego razili ogniem dach naszego domu, widząc na nim postacie ludzkie. Tego dnia wieczorem mieszkańcy domów przy ul. Focha 6 i 8 tylnym podwórzem wydostali się na ul. Kozią do domu numer 5, z tym, że ustanowiliśmy między sobą dyżury mężczyzn do pilnowania naszego domu z obawy przed wznowieniem się pożaru. Mój dyżur wypadł nocą na 10 sierpnia o godzinie 2.00. Czas dyżuru, do godziny 4.00 przewidziany, przetrwałem bez specjalnych wydarzeń. Z własnej woli pozostałem jeszcze na miejscu zatrzymany rozmową z następcami na dyżurze, których dziś po nazwiskach wskazać nie umiem. Pomiędzy 4.00 a 5.00 zauważyłem na podwórku wkraczających Niemców w mundurach Wehrmachtu. Tylnym przejściem wydostaliśmy się na podwórze domu przy ul. Koziej 5. Powiadomiliśmy sąsiadów o wkroczeniu Niemców, rozlokowaliśmy się po mieszkaniach i oczekiwaliśmy dalszego biegu wypadków. W niespełna godzinę [później] na podwórku domu przy Koziej 5 zauważyliśmy Niemców w mundurach Wehrmachtu, którzy zdążali od strony ul. Focha 8 tą samą drogą, co i my poprzednio. Poczęli oni nawoływać w kierunku okien słowami: Alle heraus. Po krótkiejnaradzie zdecydowaliśmy, że raczej należy wyjść na podwórze na niepewny los, licząc, że ujawnionych w mieszkaniach będą rozstrzeliwać. Tak więc spokojnie zeszliśmy wszyscy na podwórko, podnosząc na wezwanie ręce do góry, przy czym każdy siłą rzeczy musiał upuścić trzymane w ręku zawiniątko czy pakunek. Stojący na podwórku żołnierze, ludzie młodzi, uzbrojeni byli w automaty, a zachowanie ich wskazywało, że są zupełnie spokojni i nie noszą np. śladów przebytej ostatnio walki. Było ich kilkunastu, natomiast nas, Polaków około trzysta osób. Żołnierze poczęli nawoływać, by mężczyźni ustawili się w jednym szeregu, a kobiety z dziećmi w drugim. Przy tym zapowiadano, że mężczyźni pójdą do komendy na sprawdzenie, a kto wykaże się zaświadczeniem pracy, zostanie bezzwłocznie zwolniony. Jednocześnie kilku żołnierzy poczęło wyprowadzać kobiety i dzieci tylnym przejściem na ul. Focha pod nr 8. Nie orientując się w grozie położenia, zwróciłem się do jednego z żołnierzy z zapytaniem, czy mogę pójść po teczkę. Ten z kolei zapytał mnie, co mam w teczce, a gdy odpowiedziałem mu, że trochę chleba, trącił stojącego przy nim żołnierza łokciem i wypowiedział te słowa: „ – Patrz, temu się chleba zachciewa”. Wtedy zrozumiałem, że mężczyzn pozostawiono, by ich rozstrzelać. W przekonaniu tym utwierdził mnie fakt, że kazano wystąpić lekarzom, a gdy istotnie wystąpiła nieliczna grupa i jeden z niej po dłuższej chwili zwrócił się do żołnierzy z oświadczeniem, by wybrano z naszej grupy jego syna, który również jest lekarzem, jeden z żołnierzy odpowiedział: „ – Teraz już za późno”.

Prawie jednocześnie dwu żołnierzy wybrało pierwszą dziesiątkę mężczyzn (w tej liczbie i mnie) i odprowadziło na jedno z odgałęzień podwórza, gdzie wezwano nas słowami: „ – Stawać pod ścianą”. Zrozumiałem, że śmierć nadchodzi nieunikniona, jednak na tyle się opanowałem, że postanowiłem paść przy pierwszym wystrzale, upatrując w tym ruchu jedyną szansę ratunku. Tak też zrobiłem, padając twarzą do ziemi.

Leżąc, słyszałem wystrzały i jęki ofiar. Następnie po małej przerwie dobijano rannych indywidualnie, jak orientowałem się po strzałach. W tym czasie tuż przy mojej głowie kula ugodziła w mur, z którego posypał się na mnie tynk. Gdy jęki i strzały ucichły przy mnie, usłyszałem oddalające się kroki, a nieco później podobne strzały dochodzące z innych odgałęzień tego samego podwórza. Słyszałem również w dalszym ciągu pojedyncze wystrzały następujące z przerwami po sobie. Po upływie kilkunastu minut usłyszałem obok siebie jęki i prośby o pomoc. Uniosłem się i zobaczyłem, że nieopodal siedzi mój sąsiad, którego nazwiska nie mogę sobie uprzytomnić. Rozpaczał, że sąsiednia ściana i mieszkania tam położone już płoną, a on nie może się poruszyć. To skłoniło mnie do powstaniai zorientowania się w sytuacji. Za wskazówką rannego odnalazłem przejście na ul. Senatorską i tamtędy wyciągnąłem rannego, docierając na posesję Ministerstwa Rolnictwa, którego gmach od 1939 roku był ruiną, pod którą znajdował się duży schron, gdzie oddałem rannego w ręce lekarzy nieznanych mi z nazwisk. Widząc, że ludność polska w okolicy schronu swoim zbyt swobodnym poruszaniem się z tobołami może zwrócić uwagę Niemców i ściągnąć ich, a na moje przestrogi nie zwraca żadnej uwagi, wydaliłem się z tego terenu w kierunku na Kozią 5, gdyż w tej chwili nie miałem innego wyjścia, a obawiałem się masakry na terenie Ministerstwa Rolnictwa. Tam obszedłem wszystkie odgałęzienia podwórza, gdzie stwierdziłem leżące zwłoki mężczyzn. Mieszkania płonęły. Po jakimś czasie na podwórzu zauważyłem wśród krzaków grupę mężczyzn w liczbie siedmiu czy ośmiu, w tym dwu było rannych z porannej masakry. Orientując się, że Niemcy mogą wrócić, by spalić zwłoki ofiar, skierowaliśmy się do zrujnowanego domu przy Trębackiej 4, gdzie przy pomocy drabin dostaliśmy się na trzecie piętro i tam ulokowaliśmy się. Tam też przetrwaliśmy do 17 grudnia 1944, kiedy to wyszliśmy z ukrycia na skutek otrzymanych od szabrowników węgla wiadomości, że Niemcy nie rozstrzeliwują już napotkanych na ulicy Polaków, tylko zabierają do obozów.

Spośród osób, które ukrywały się ze mną w ruinach domu przy Trębackiej 4 pozostają przy życiu Balias, nie pamiętam imienia (który winien zamieszkiwać w Warszawie), dawny lokator domu przy ul. Focha 6 i Janusz Wnykowski (zam. Gdynia, ul. św. Piotra 12 m. 5), dawny lokator domu przy ul. Focha 4. Obaj oni będą posiadali te same wiadomości co i ja i nie sądzę, by mogli oni wnieść jakieś nowe materiały do sprawy, z tym tylko, że mogą oni operować imionami i nazwiskami, a może i adresami osób uratowanych.

Odczytano.