MARCELI BARANOWSKI

Marceli Baranowski
kl. VIIa
Trzeszczany, pow. Hrubieszów
25 czerwca 1946 r.

Moje przeżycia wojenne od 1939 do 1944 r.

Rok 1939 zmienił życie spokojne w życie burzliwe, pełne nieprzyjemnych niespodzianek. Wojna dotknęła każdy kącik Polski, a najwięcej Wołyń. Polska, prawie już bezbronna, nie dawała się jeszcze Niemcom, ale Sowieci wtargnęli, aby zadać jej ostateczny cios. Na nieszczęście Ukraińcy, gorliwi w swym zamierzeniu, [by] zniszczyć Polaków, zaczęli rozbrajać polskie wojsko. Rozbrajając, zabierali nie tylko broń i odzież, ale niektórym żołnierzom i życie.

Nasz dom stał przy głównej drodze Kowel–Włodzimierz, którędy przechodziło najwięcej wojska. Ukraińcy nieraz naprzeciw naszego domu rozbrajali wojsko polskie, nam serce krajało się z boleści na ten widok. Jednakże pewnego razu Ukraińcy dostali w skórę. Jeżeli mnie pamięć nie myli, działo się to dnia 10 września 1939 r. W tym dniu Ukraińcy ponieśli klęskę, której przebieg nabawił mnie dużego strachu.

A więc opiszę. Ukraińcy nazdobywali sobie polskich taksówek, ale polscy szoferzy przy zdawaniu maszyn poprzykręcali coś w motorach, tak że samochody nie mogły szybko jechać. Wtedy Ukraińcy przyszli do nas do kuźni, żeby je naprawić. Tatuś nie jest mechanikiem, więc nic nie mógł poradzić „ich” samochodom. Wtedy odjechali jednym samochodem do drugiego kowala, w sąsiedniej wiosce, żeby im [to] naprawił. Dwie taksówki u nas zostały.

Wtem nadszedł odział wojska polskiego. W tym momencie byłem w kuźni, przyglądając się bandytom. Usłyszawszy strzały, wybiegłem z kuźni, ale nie pobiegłem do mieszkania, tylko do ogrodu, gdzie było najbardziej zagrożone miejsce. Kule sypały się gęsto, lecz na nie nie zważałem. Zerwałem się i pobiegłem do stodoły sąsiada, który rozbrajał wojsko polskie. Lecz długo tam nie byłem. Zaczął dusić mnie gryzący dym. Zrozumiałem. Wybiegłem z palącej się stodoły i pobiegłem w kartofle. Strzelanina wzmogła się. Chociaż miałem osiem lat, nie płakałem.

W kartoflach nie mogłem sam długo leżeć, dlatego że było daleko od domu. Bałem się bardzo. Zerwałem się, lecz nie mogłem kroku postąpić, tak mnie przeraził straszny widok: z tej stodoły, gdzie byłem, wybiegł bandyta ukraiński, z karabinem w ręku, bez czapki, osmolony i okopcony dymem. Zaczął uciekać w pole, przebiegając koło mnie. Miałem zamiar pójść jego śladem, lecz w tej chwili wyjechał z olszynki kawalerzysta, podniósł broń, wypalił… Ukrainiec padł na wznak z rozbitą czaszką. Ja też padłem, bo myślałem, że jestem zabity. Kawalerzysta podjechał, wziął od zabitego broń, spojrzał na mnie, coś powiedział i odjechał galopem.

Strzelanina wzmogła się bardziej. Z oszołomienia nie wiedziałem, co robię, zerwałem się i w panicznym strachu, heroicznie drapnąłem, gdzie oczy poniosą. Zatrzymałem się w lesie. Usiadłem, by zebrać swoje myśli. Byłem w znanym sobie miejscu, oddalonym od domu o półtora kilometra. Gdy ochłonąłem z przerażenia, zacząłem zbliżać się do domu, modląc się w drodze za dusze poległych żołnierzy polskich. Polegli Ukraińcy nic mnie nie obchodzili.

W końcu przyszedłem do domu i zastałem taką scenę! Ukraińskie kobiety wyciągały z rowów swych mężów i synów – zabitych. Było ich pięciu. Ku mojej i wszystkich Polaków radości polski żołnierz ani jeden nie zginął. Odetchnąłem z ulgą, pierwszy przestrach w mym życiu minął. Ale nie na długo, nie.

Upłynęło kilka miesięcy. Czerwone sztandary złowrogo powiewały na szczytach domów urzędniczych. My zaczęliśmy się przygotowywać do Sybiru. Ukraińcy byli nieubłagani, nie chcieli podarować swych poległych z 10 września 1939 r., chcieli nas wywieźć na Sybir. Z trudnością im to przyszło, dlatego że rząd radziecki nie dał tak łatwo, bez przyczyny, wywieźć nas na Sybir. W końcu mieli nas jednak wywieźć. Miała nadejść ta ostateczna wywózka 25 czerwca 1942 r. Przyszykowywaliśmy się do drogi. Nagle stała się rzecz niespodziewana. Niemcy wydali Sowietom wojnę! Działo to się 22 czerwca 1942 r. [sic!]. To znaczy, że wojna wybuchła na trzy dni przed terminem naszej wywózki.

Na drugi dzień byliśmy pod panowaniem Niemców. Wdzięczni byliśmy temu zamaskowanemu wrogowi, że nas w tak krytycznej chwili wybawił. Nie wiedzieliśmy, że on jest podstępny, niesprawiedliwy i stokroć gorszy od Sybiru. Na początku panowania niemieckiego Ukraińcy bardzo się cieszyli, że będą mieć samostijnu Ukrainu. Poszli hurmem do Niemców, zapisując się do SD. Bili potem ci esdowcy biednych Polaków, znęcając się okrutnie.

W końcu nie podobało się Ukraińcom niemieckie rządzenie Ukrainą, postanowili ją sobie wywalczyć. Rzucili więc służbę niemiecką i poszli w las, tworząc partyzantkę. Zamiast walczyć z Niemcami, zaczęli walczyć z Polakami. Z początku niepostrzeżenie uprowadzali młodych i zdolnych Polaków w las, aby tam straszliwie zamordować. Po mego brata też kilka razy przychodzili, ale nie złapali go. Ja nie mogłem prawie już żyć. Ciągłe strachy i napady zrobiły moje życie wprost nie do zniesienia.

Potem Ukraińcy zaczęli psuć Niemcom tory kolejowe i palić mosty. Niemcy strasznie się mścili za to na ludności cywilnej. Ciągle najeżdżali, palili wioski, ludność wybijali albo wywozili do Niemiec na roboty. W końcu zachorowałem z ciągłego wyczerpania i z nerwów. Miałem podniesioną temperaturę, a do doktora nie można było mnie zawieźć, bo wszędzie były mosty popalone. W domu tyle zmartwień, ja chory, brat poszedł w partyzantkę polską. W domu zrobił się wielki nieporządek.

Lecz to jeszcze nic. Żeby to się jeszcze na tym skończyło. Coś czekało strasznego nie tylko nas, ale i wszystkich Polaków z Wołynia. Tym czymś był straszny pogrom Polaków. Pewnej nocy – jak pamiętam, było to w sierpniu – w naszej kolonii stał się wielki ruch. Tatuś pobiegł pędem dowiedzieć się, co się stało. Za chwilę przybiegł zdyszany i mówił: „Uciekajmy, nieszczęście, Ukraińcy biją Polaków w Grabinie (sąsiedniej wiosce)”. Ja bardzo się przestraszyłem, zacząłem płakać, a potem popadłem w taki stan, że nic nie pamiętam.

Na drugi dzień mieliśmy pojechać w stronę miasta. Zaczęliśmy ładować na furę trochę odzieży i żywności. Po południu włożono mnie na wóz i pojechaliśmy z ludźmi z naszej kolonii do miasta Turzysk. Wybraliśmy bezpieczniejszą drogę przez las. Jechaliśmy, co sekundę spodziewając się śmierci.

Na noc wjechaliśmy w las i tu postanowiliśmy spędzić naszą straszną noc. Była pogodna. Od wioski wiał ciepły wiatr, przynosząc jakieś dzikie okrzyki i nawoływania. Koło północy powiew wiatru ustał i zrobiła się złowroga cisza. Każde najmniejsze poruszenie można było usłyszeć z kilkudziesięciu metrów. Usiadłem na wozie, bo mnie choroba trochę opuściła, i zacząłem nasłuchiwać.

Kilka razy słychać było w krzakach, gdzie fury nie stały, jakby lekkie stąpania. Na ten dźwięk dusza we mnie zamierała. Znów później słychać było rozmowę, ale [to] była jakaś sprzeczka, bo rozmawiali coraz głośniej, tak jakby się kłócili. W końcu wszystko ucichło. Nad ranem usłyszałem jakiś rozpaczliwy krzyk, ale zaraz umilkł.

Po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę. Ujechaliśmy kilkaset metrów, ale ludziom coś się zrobiło, że [chcieli] wracać do domów. Zawrócili, wtem przybiegł jeden Ukrainiec i zaczął krzyczeć: „Dlaczego wracacie? Na drugą noc was wybiją!” – to powiedział i uciekł. Dojechaliśmy szczęśliwie. Byliśmy uratowani!

W mieście życie się zmieniło. Zaczęliśmy doznawać nędzy. Ale to długo nie trwało. Nędza zaczęła się zmieniać w dobrobyt na skutek wzrastającej błyskawicznie partyzantki polskiej. Wyjechaliśmy na wieś do partyzantki. Tu zaczęliśmy żyć wyśmienicie. „Upolowałem” sobie [parę] książek i zacząłem się uczyć.

Lecz nie poszczęściło mi się, dlatego że przybliżył się front i niemieckie samoloty zburzyły dom, w którym mieszkaliśmy. Musiałem się rozstać z moimi książkami, chociaż z żalem. Front zbliżył się jeszcze bardziej. Zawdzięczam mu naprawienie mych nerwów – dawniej bałem się bardzo strzałów, a wtedy z przyjemnością słuchałem wrzawy wojennej. Na razie Niemcy zostali pokonani. Teraz swobodnie siadam w ławce szkolnej, której nie widziałem przez trzy lata.