LESZEK MAKROCKI

Leszek Makrocki
kl. VI
Horodło, 17 czerwca 1946 r.

Wygnanie

„Kom hijer [Komm hier], chodź tutaj, du fil szlafen [viel schlafen], ty dużo śpisz – wyrzekł Niemiec łamaną polszczyzną – Koc arbajt [Komm? arbeit], kamratów chować”. Więc na każde takie zawołanie ruszam się powoli i wstaję z uśmiechem, myśląc, aby tych kamratów pochować jak najwięcej, gdyż to mi było zawsze miłe. „A du, alte wulf [Wolf?], machman krucyfiks [machen? Kruzifix], masz robić krzyże!” – z tymi słowy zwracał się zawsze do stryja. Prowadził mnie na groby SS pod gradem kul, przy wyciu padających pocisków i warkocie samolotów, gdzie zawsze leżało kilkunastu SS-manów zabitych, raczej najgorzej porozrywanych, uwalanych we własnej krwi, błocie i kurzu. Lecz dziś roboty było niezbyt wiele, bo zaledwie pochowanie dziesięciu kilogramów ciała zawiniętego w namiot, a było to 3 maja 1944 r.

Później porządkowałem salę w dawnej remizie strażackiej, [która miała być przeznaczona] na pomieszczenie dla oddziałów sanitarnych. Wreszcie mogłem odejść. Zawsze byłem wesoły, lecz dziś zupełnie bez humoru znalazłem się wśród swoich. Nie chciało mi się jeść, tylko nerwowym krokiem przemierzałem mieszkanie. Wreszcie poszedłem do pokoju, w którym siedziała siostra Zuzia, i prosiłem, by mi zagrała na gitarze.

Siadłem zasłuchany w ulubioną melodię, aż tu w drzwiach zjawił się stryj i zaczął pytać, co dziś robiłem, co zarobiłem. „Ano trochę więcej od stryja, jako zasługę to najpewniej należy mi się krzyż brzozowy, a tak, to tyle co i stryj na pewno. Ja nie za pieniądze, broń Boże, ja robię honorowo, po polsku, z czego wynika, że i robił będę, ile tylko zapotrzebują – daj Boże jak najwięcej, to i wolni może wkrótce będziemy”. „Ba, to i moja będzie w tym zasługa, możemy podać sobie ręce. Jak widzę, to będą z nas ludzie, i historia pozwoli nam z pewnością swej kartki, bo to będzie wolność” [sic!]. Tak śmiejąc się i przechwalając, dowcipkowaliśmy obaj ze stryjem.

Lecz zaraz rozmowa poszła innym torem, ostrożnie i z wolna oznajmiłem stryjowi, iż na rogu ulicy widziałem wywieszony rozkaz, pisany po ukraińsku, do obywateli miasta, że w przeciągu trzech dni miasto zostanie ewakuowane bez względu na stan, płeć i lata. Rozkaz brzmiał w te słowa: „W przeciągu dni od 3 do 6 maja 1944 r. cywilna ludność ma opuścić miasto, udając się na dworzec chełmski. Kto zostanie, podlega pod sąd polowy SS”. Stryj zbladł, lecz począłem go uspokajać, mówiąc, że może nie zrozumiałem. Uspokoił się trochę i począł szukać laski, aby pójść i przekonać się samemu. Stryj choruje na serce.

Nazajutrz wszyscy już opuszczali miasto ze łzami w oczach, tak samo jak przed siedmioma miesiącami własne zagrody. Wrócą czy nie, ale wrócić chcą jak najprędzej. I oto gromada 60 tys. wygnańców ruszyła drogą, odprowadzana hukiem dalekich wystrzałów. Posuwa się po drodze wiodącej do stacji, gdzie mógł stanąć pociąg. Oto wczoraj właściciele przedsiębiorstw, właściciele pięknych domów, przemysłowcy, duchowni, profesorowie, ta masa ludu, dziś bez dachu [nad głową] – deszcz rzęsisty spłukał ślady majętności wszelkiej – ta masa ludzi oczekuje na pociąg, który powiezie ich w daleki świat, na wygnanie, a może na śmierć, bo po Niemcach wszystkiego spodziewać się można.

Nadchodzi noc. Noc majowa niesłychanie zimna. Woda w kałużach i rowach, pozostała po deszczu, ścięła się lodem. Matki swe dzieci ogrzewają własnym ciałem. Może to już ostatnia noc razem. A tu gestapowcy uwijają się wśród tłumu – czego chcą? Nie wiadomo. Bez przyczyny zabierają żonom mężów, matkom synów, siostrom braci; przewracają bagaże. Cóż za tragedia i rozpacz wśród nocy i zimna. Stryj postarzał się w ciągu doby tak, że go nie zabrali, przypuszczając, iż to już staruszek.

Teraz przyszedł się dowiedzieć, co się stało ze mną. Jestem jego ulubieńcem. Na wstępie zapytuje: „Cóż jest z Leszkiem?”. W odpowiedzi usłyszał: „Cicho, cicho, jest tu schowany, w tych pakunkach”. Wszyscy umilkli, badając się spojrzeniem, czy naprawdę nikt z rodziny nie jest wzięty. Ale cóż za zdziwienie – nadszedł pociąg, a w pakunkach mnie nie było, po chwili nadszedłem z zupełnie innej strony. Na twarzach rodziców odmalowała się zgroza, a stryj poklepał mnie po ramieniu, mówiąc: „No, myślisz pięknie, ja również tak myślę, że to duszne miejsce przystoi tylko tchórzom, a nie Polakowi takiemu jak ty, masz rację”. Lecz oczy moje spotkały się z surowym wzrokiem ojca, który łaskawie wyrzekł: „Synu, warteś lania, ale cię to minie, pamiętaj jednak, że od tej chwili musisz być dorosły”.

Dalszą mowę przerwało wołanie: „Wsiadać do pociągu! Prędzej! Za godzinę ruszamy!”, a w odpowiedzi kilka pocisków przeleciało nad głowami, rozdzierając przeraźliwym świstem powietrze, i upadło za wagonami na torach, przecinając wjazd do miasta. Wszystkich niemal obiegł dreszcz przerażenia, za chwilę powtórzył się świst i nad naszymi głowami pękły dwa szrapnele, a wybuchowi zawtórował jęk konających rannych.

Lecz tu nie zważano na nic. Ciągle napływały świeże masy ludu z pakunkami i tłoczyły się do wagonów, częściowo już zajętych. W tym zgiełku uwijałem się i ja, już bez obawy, znosząc nasze pakunki. Lecz cóż to! W drzwiach wagonu, do którego mieliśmy zamiar wkładać nasze bagaże, stanął Ukrainiec i począł wyrzucać bagaże już władowane. Nagle zagrzmiało. „Co tu chcecie? Precz stąd! To są nasze rzeczy”. „Tu jest wagon wolny, zaraz na prawo, może pan go zająć” – i z tymi słowy wyleciał pakunek wyrzucony brutalnie ręką. „Precz z nim” – zagrzmiało kilka głosów i kilka par rąk uchwyciło wroga za włosy i rzuciło nim nieubłaganie precz na tory, aż rozległ się jęk i grubiańskie przekleństwa. Po krótkim czasie było wszystko już w wagonie i jechaliśmy na zachód.

I znów toczyła się rozmowa. Ojciec, gładząc mnie po głowie, mówił, że ciężkie nastały teraz chwile, a to wszystko dlatego, że jesteśmy bez Ojczyzny, bo Polacy umieją zdobyć, a nie umieją utrzymać. „Więc ty, synu, gdy urośniesz – może los nas rozdzieli, ja już jestem stary i chory, mogę nie wytrzymać tułaczki – ty bądź zawsze roztropny, rób wszystko z namysłem, nie tak jak dziś to zrobiłeś, wychodząc z ukrycia. Mogłeś wpaść w ręce tych wrogów. Nie myśl, że bohaterem jest tylko ten, kto na szańcach staje odważnie, narażając się na niechybną śmierć. [Jest nim] i ten, kto się w chwili niebezpieczeństwa potrafi [ocalić i] zachować [swoje życie] na [przyszły] czas, w którym się może bardzo przydać. Wpadając w ich ręce, mogłeś zginąć. Pomyśl o swej tak słabej matce, przecież wiesz, jak ona się martwi, gdy jesteś chory albo [gdy] cię na czas nie ma. Wiesz, ile ją to zdrowia kosztuje”.

Łzy mi w oczach stanęły i prosiłem, żeby o tym więcej nie mówić. Musiałem usprawiedliwić swój wyczyn. „Tak, tatusiu, ale ja nie mogłem wytrzymać, było mi tam duszno, no i to jeszcze, że Polakom nie przystoi [tak się chować], więc ostrożnie wychyliłem głowę i widząc, iż nikt na mnie nie patrzy, wysunąłem się i poszedłem na zwiady za odchodzącym już Niemcem. Gdy upewniłem się, że już poszli, powróciłem”.

Pociąg, uszedłszy trochę, stanął w polu i stał do rana. Ze wschodem słońca ruszył i szedł dobrze, mijając różne placówki rozstawione wzdłuż linii kolejowej. Wreszcie nadjechaliśmy na główne pobojowisko.

Jakiż straszny widok uderzył nasze oczy! Setki trupów leżały na polu okiem nieprzejrzanym, poszarpanych w najróżnorodniejszy sposób, pływały po wodzie, błocie, wisiały po słupach. Ich wnętrzności na wpół zgniłe. Na ten widok oczy odwracały się ze wstrętem. Nie mogłem patrzeć na te trupy na wpół spalone, sczerniałe, bliskie rozkładu.

Stada wron i kruków, kracząc, zrywały się w górę na każde zjawienie się żywego człowieka. Drzewa stały nagie, po większej części tylko pnie obdarte, jak gdyby krzyże na świeżo usypanych grobach, ubranych gdzieniegdzie w zieleń. Tu i ówdzie widziało się porozrywane czołgi, spalone samoloty i autobusy, w mnogiej liczbie broń i amunicję różnego kalibru porozrzucaną w szybkim zapędzie oraz długie linie okopów. Ziemia była poryta w najróżnorodniejszy sposób, wyglądała ohydnie. A pociąg leciał szybko, mijając wszystko.

Gdy przejechaliśmy to pobojowisko, znowu mogliśmy patrzeć spokojnie na zieleniejące się łany zbóż i słuchać śpiewu skowronka śpiewającego nad głową pracującego w polu rolnika, lecz dziś śpiew wydał się smutny i jakiś bardzo daleki.