KAZIMIERA ROMAN

Kazimiera Romanówna
kl. Vb
Szkoła Powszechna nr 2 w Hrubieszowie

Moje przeżycia wojenne

Rok 1944 był bardzo dla mnie nieszczęśliwy i smutny, gdyż w tym roku doznałam wiele smutku, cierpień i nieszczęścia.

Działo to się na wiosnę – bandy ukraińskie i Niemcy dokonywali na polskich wsiach okrutnych zbrodni, mordowali niewinną, bezbronną ludność polską, nie oszczędzając nawet małych dzieci, palili całe wsie. W mej rodzinnej wiosce również dużo osób niewinnych zginęło śmiercią tragiczną, a reszta ludności uciekła do pobliskich miast.

Nasza rodzina i dwie inne pozostały w wiosce, ponieważ nie mieliśmy fury, aby wyjechać, i żal nam było zostawić dobytek, który pozostawiony bez żadnej opieki z pewnością zginąłby marnie. I tak byliśmy sami jakby na pustyni, wszędzie było jakoś pusto, obco i straszno. Zdawało nam się, że cały świat przestał istnieć. Nawet śpiew ptaków nie był nam tak miły i piękny jak zwykle na wiosnę. Na polach było jakoś smutno i pusto, mimo że była już wiosna.

Las, który zwykle na wiosnę był tak piękny, wesoły i zachwycający, teraz był straszny, bo właśnie w nim przebywali zbrodniarze ukraińscy i niemieccy, którzy ciągle urządzali zbrojne napady na naszą wioskę, rabując i paląc. My podczas ich obecności w wiosce przebywaliśmy w schronieniach zbudowanych pod ziemią, nieraz kilka dni nie widząc ni słońca, ni ludzi, tylko ciemne ściany z ziemi i okropną ciemność. Zdawało nam się, że przebywamy w grobie. A gdy wyszliśmy na powierzchnię ziemi, to ze wszystkich stron widzieliśmy palące się wsie.

Ale pewnego dnia i naszą wieś bandy ukraińskie przyszły palić. Tym razem nie ukryliśmy się w schronie, tylko uciekliśmy do lasu, wszystko zostawiwszy w domu. W lesie czuliśmy się bardzo niepewni, do uszu naszych dochodziły przeraźliwe głosy: żałosne szczekania psów, ryk palącego się bydła, groźne krzyki zbrodniarzy i przeciągłe strzały. Tak leżeliśmy w lesie, drżąc z zimna i strachu, cierpliwie czekając chwili śmierci. Ale jakoś szczęśliwie ocaleliśmy wszyscy tym razem. Podziękowawszy Bogu za ocalenie, w nocy, gdy zapanowała cisza, udaliśmy się w drogę powrotną.

Bardzo nieprzyjemna była ta nasza wędrówka nocą przez las [i] przeprawianie się przez gąszcza i zarośla, tym bardziej, że noc była zimna. Wydostawszy się z lasu, ujrzeliśmy straszny widok – jak okiem sięgnąć widać było morze płomieni, słychać było żałosne skomlenie psów, gdakanie kur, które siedziały na drzewach. Na widok tych tak barbarzyńsko dokonanych zbrodni smutek i żal zalał nam serca. To, na co ludzie musieli pracować w pocie czoła przez kilkadziesiąt lat, zostało zniszczone w ciągu kilku godzin.

Zaraz na przyszły dzień opuściliśmy te zgliszcza i pustki i z trudem, wśród wielu niebezpieczeństw, dostaliśmy się do najbliższego miasta. Zdawało nam się, że już w tym mieście będziemy bezpieczni. Lecz spotkało nas tu jeszcze większe nieszczęście. Mianowicie śmierć tatusia i brata, który miał lat 18.

Było to na wiosnę, tatuś z bratem i wieloma innymi sąsiadami i krewnymi pojechali do naszej wioski, aby przywieźć zakopane tam zboże. Na próżno z trwogą oczekiwaliśmy ich powrotu. Zostali oni tam zabici – a wraz z nimi wujek, brat cioteczny, stryjek i dwóch sąsiadów – przez niemiłosiernych zbrodniarzy ukraińskich. Ach, jak wielki smutek i żal zapanował w naszej rodzinie. Jak bardzo dla mnie ten dzień, 11 maja 1944 r., jest ważny i pamiętny – dzień rozstania się na wieki z osobami, które były mi najdroższe.

Nawet zwłok ich nie mogliśmy pochować, bo ciągle [pozostawały] tam bandy ukraińskie. Dopiero po upływie roku udało nam się dostać do wioski i z trudem, wśród zarośli, odnaleźć kości i przygniłe obuwie, które było dowodem, że są to kości brata mego. Och, jak wielki żal zalał nam serca. Ostrożnie zebraliśmy te kości i pochowaliśmy na tym samym miejscu, bo nie sposób było zanieść je na cmentarz. Odnaleźliśmy również mogiłę, gdzie zostali pochowani przez ciotkę – która zginęła rok później po tatusiu moim i pięcioro dzieci osierociła – tatuś i wujek. I od tej pory życie moje jest smutne i ciężkie.