ZBIGNIEW ROMANIUK

Zbigniew Romaniuk
kl. I licealna przyrodnicza
I Państwowe Gimnazjum i Liceum im. Bolesława Prusa w Siedlcach

Jak uczyłem się w czasie okupacji

W chwili kiedy wybuchła wojna, ukończyłem piątą klasę szkoły powszechnej. Po dwóch latach normalnej nauki, tj. we wrześniu 1941 r., pojechałem do Warszawy, ponieważ tam mieszkali moi bliscy krewni. W Warszawie chodziłem przez dwa lata do szkoły handlowej i jednocześnie przerabiałem prywatnie pierwszą i drugą klasę gimnazjum. Miałem codziennie jedną lekcję, którą pobierałem indywidualnie. Ten system nauki był bardzo dobry, a jego charakterystyczną cechą było to, że musiałem rzetelnie pracować w domu. Z powodu braku połączenia tramwajowego musiałem na lekcje chodzić pieszo. Droga do nauczyciela zabierała nie więcej niż 15 min. Ponieważ mój nauczyciel był bardzo sympatyczny i miły, to z tych czasów, kiedy się u niego uczyłem, zachowałem przyjemne wspomnienia.

W 1943 r. pewne względy skłoniły mnie do wypisania się ze szkoły handlowej. Tym samym utraciłem legitymację tej szkoły, chroniącą mnie dotychczas przed przymusowym wyjazdem do Niemiec. Żeby tego uniknąć, zapisałem się do innej legalnej szkoły. Było to prywatne przedwojenne Gimnazjum [Matematyczno-Przyrodnicze] i Liceum [Męskie] pana Giżyckiego na Wierzbnie. W tym czasie, kiedy tam przybyłem, szkoła ta była nazywana i zapisana u władz niemieckich pod nazwą Ogrodniczej Szkoły Zawodowej [Prywatnej Szkoły Ogrodniczej] nr 7. W rzeczywistości tylko w sobotę chodziliśmy na trzygodzinną praktykę do Miejskich Zakładów Hodowli Roślin na Mokotowie i uczyliśmy się sadownictwa. Poza tym przez pięć dni tygodnia mieliśmy normalnie i jawnie po pięć–cztery lekcje dziennie. Ani razu w ciągu całego roku nie było w szkole kontroli niemieckiej.

Liczba chłopców w mojej klasie wynosiła ok. 35. Klasa była nadzwyczaj zgrana. Stosunek profesorów i dyrektora, który uczył nas niemieckiego, do uczniów był serdeczny i bezpośredni. Dzięki temu panowała przyjemna i pogodna atmosfera przyjaźni i współpracy. Ze wszystkich zwierzchników najbardziej lubiany był dyrektor – nie tylko przez naszą klasę, ale przez wszystkie, ile ich było, od najmłodszej do najstarszej. Jeżeli w mieście żandarmeria objawiała żywszą działalność, to rodzice telefonowali do szkoły i dawali tą drogą ostrzeżenia. Gdy bywało „goręcej” niż zwykle, to przez troskliwość zatrzymywano nas nawet po lekcjach i dopiero potem zwalniano, wskazując spokojniejsze ulice.

Większość nas przyjeżdżała do szkoły tramwajami. Niektórzy byli nawet z miejscowości odległych o sporo kilometrów od miasta. Ja musiałem codziennie, jeżdżąc do szkoły, robić w sumie dziesięć kilometrów tramwajem. Jedyną dogodnością tramwajów w czasie okupacji były tanie bilety. W 50 wypadkach na sto jeździło się do szkoły nie wewnątrz wagonu, tylko na stopniu albo z tyłu wagonu, gdzie poza pomost wystawała półkolisto wygięta szyna stanowiąca część karoserii tramwajowej. Jazda na tzw. buforze była już o wiele niebezpieczniejsza. Klęską czerwca 1944 r. w Warszawie były częste dzienne alarmy lotnicze. Ruch wtedy zamierał i jeżeli tramwaje nie ruszały, to do szkoły szło się na piechotę.

Z końcem roku szkolnego i na krótko przed powstaniem wyjechałem z Warszawy na wieś. W tym czasie, kiedy się uczyłem w Warszawie, moje warunki materialne były dość dobre.