KONSTANTY ŚNIADY


Plut. Konstanty Śniady, 37 lat, urodzony w Dłutowie k. Pabianic, woj. łódzkie, funkcjonariusz Policji Państwowej, kawaler.


W czasie wybuchu wojny polsko-niemieckiej byłem na posterunku w Swojatyczach, pow. baranowicki.

17 września 1939 r. otrzymałem telefoniczny rozkaz z komendy powiatowej, aby wycofać się z posterunku przed idącymi czołgami bolszewickimi. Kierunek wycofania był podany na Nowogródek, Lidę i Wilno. Tam planowane było formowanie się w oddziały i obrona Wilna. W Lidzie zastaliśmy grupki żołnierzy, wojska i policji. Natychmiast, ostatnim już pociągiem, wyjechaliśmy do Wilna. W Wilnie zastaliśmy małe oddziały wojska, ze trzy kompanie policyjne i grupki ludności cywilnej. Wydano nam rozkaz obrony miasta, lecz zbliżające się czołgi bolszewickie spędziły nas z przedpola Wilna. Wycofaliśmy się za Wilno, na wzgórze od strony litewskiej. Inne (czy te same) czołgi posuwały się szosą w kierunku Litwy i zmusiły nas do przekroczenia granicy polsko-litewskiej 20 września 1939 r.

Na stronie litewskiej zostałem rozbrojony i wywieziony do punktu zbornego w Wiłkomierzu. Po dwóch dniach wywieziono mnie do obozu internowanych w Połądze nad Bałtykiem. Z powodu zimna z początkiem grudnia 1939 r. przywieziono nas do Wiłkomierza i ulokowano w koszarach wojskowych.

27 czerwca 1940 r. pod wpływem polityki sowieckiej wywieziono nas do majątku w Wojtkuszkach i ulokowano w stodołach majątkowych. Jak w Wiłkomierzu, tak i w [tym] majątku ogrodzono nas drutami. Tam pilnowali nas Litwini, którzy już zaczęli przypinać sobie gwiazdy z młotem i sierpem na czapkach, kieszeniach munduru lub razem gwiazdę w pagonie i na czapce. Ogólnie Litwini odnosili się źle do nas. Przypominali minioną wojnę, następnie zatargi graniczne. Były wypadki bicia rękami, karabinami, strzelania i zabicia. Były zapomogi i pocieszania ze strony tamtejszej Polonii paraliżowane przez Litwinów. 11 lipca 1940 r. o świcie zauważyliśmy już silny kordon bolszewicki wraz z litewskim wkoło nas i dalsze kordony bolszewickie z karabinami maszynowymi, psami itd.

W tym dniu rano oświadczył nam oficer NKWD, że jesteśmy aresztowani i musimy wykonywać wszystkie ich rozkazy (wydawane w języku rosyjskim), bez żadnych uchybień, bo będą strzelać bez ostrzeżenia. Zarazem dokonano rewizji, odbierając ostre narzędzia i szklane [przedmioty], przeważnie nie notując, co komu zabrano. Po rewizji formowano nas w czwórki i przystawiając co drugiemu bagnet do boku, zapędzili na stację kolejową w Wiłkomierzu, skąd przez Wilno i Mołodeczno do Rosji.

W Mołodecznie załadowali nas po 32 i więcej do dużych wagonów. Wagony miały okna pozabijane i na głucho zanitowane. Przy silnej eskorcie z psami itp. odwieziono nas do Kozielska. Przez czas drogi nie dawano nic jeść ani pić, a gdy ktoś chciał złapać wody deszczowej ściekającej z dachu wagonu, to bito po rękach, a nawet były wypadki przebicia bagnetami rąk wysuniętych przez wąską szparę w oknie wagonu.

W Kozielsku umieszczono nas w podobozie, skąd grupami sprowadzano do głównego obozu i dokonywano szczegółowej rewizji, zabierając bardzo dużo przedmiotów. Uważano nas za internowanych. Jak się okazało, był to obóz śledczy przygotowany dla oficerów wojska i policji, szeregowych policji, żandarmerii i straży granicznej. Z napisów na murach obozu (których bolszewicy nie niszczyli, będąc w przekonaniu, że poza mury nic nie wyjdzie, a dla nas było to tym bardziej przygnębiające) wyczytaliśmy, że tu było pięć tysięcy polskich oficerów, których wywieziono w nieznane.

Obóz był brudny, zaniedbany, odrapany, zapluskwiony. Były to budynki soboru prawosławnego (klasztoru) ze śladami świętych malowideł, walące się, z dziurawymi dachami, które później przez nas były naprawiane. Kompleks budynków był już dawno ogrodzony murem trzymetrowej wysokości. Na murze druty kolczaste, za murem trzy rzędy drutów kolczastych, reflektory, posterunki stałe, ruchome i patrole z psami. Warunki mieszkaniowe były złe. W budynkach pobudowano trzypiętrowe prycze, było ciasno i duszno. Byłem ulokowany w największym budynku nr 11, gdzie mieściło się ponad 600 ludzi.

Pomoc lekarska była świadczona przez naszych lekarzy. Należy wspomnieć o dr. Masalskim, który ratował nas, jak mógł, robiąc początkowo operacje prymitywnymi narzędziami jak nóż stołowy itp.

Budynki NKWD były odgrodzone drutem od naszych. Następnie, gdy rozpoczęły się badania, zostały odgrodzone szczelnym wysokim płotem z desek. Na swoją kolej badania czekało się za tym płotem nieraz cały dzień, bez jedzenia i picia. W czasie badań nie byłem bity, lecz raz mnie popchnięto za to, że nie rozumiałem po rosyjsku i nie odpowiadałem w tym języku. W czasie badania zezwalali siadać na stołkach. Inni prawdopodobnie byli bici, lecz bali się przyznać, by się to samo nie powtórzyło. Niektórzy, powracając z badania, płakali, a często – leżąc – stękali. Zarzucano nam przestępstwa: branie udziału w walkach przeciw bolszewikom, znęcanie się nad klasą robotniczą – ostatnie odnosiło się przeważnie do policji. Wielu po badaniu wróciło tylko z NKWD-zistą po rzeczy lub zabierani byli w nocy. Gdzie byli wywożeni, nie było nam wiadomo. Zabranych na początku [mojego pobytu w obozie] nie miałem możności widzieć.

Uważano nas za panów, burżujów, kułaków itp. Poziom umysłowy był wysoki. Były wypadki załamania się zupełnie, tak że [ludzie] wariowali lub wieszali się. Ze znajomych powiesił się kpt. Wasilewski, komendant Związku Strzeleckiego w Baranowiczach lub pracujący w tym związku.

Znalazł się st. przodownik Kisiel, urodzony i wychowany w Rosji, który narzucał się ze swymi usługami bolszewikom, lecz jako policjant był stanowczo odrzucany i nazywany prowokatorem. Niepolicjanci mogli liczyć na pewne względy.

Życie w Kozielsku w porównaniu z późniejszym było znośne. Otrzymywaliśmy dziennie 700 g chleba, niecałe dwa dekagramy cukru, dwa razy dziennie rzadką zupę z kiszonych liści kapuścianych, buraczanych lub kaszy na rzadko oraz dodatek: dwie zwykłe łyżki gęstej kaszy, owsianki itp. Cukier i machorkę (krupką) dawali nieregularnie. Oficerowie mieli nieco lepsze życie. Dzień spędzaliśmy na pracach (niemęczących) w obozie i poza obozem, przy brukowaniu, plantowaniu dróg, porządkowaniu, we własnym ubraniu i bez wynagrodzenia. Życie koleżeńskie było dobre.

Było kino z programami wyłącznie propagandowymi o życiu w kołchozach, polityce Rosji i różne podobne. NKWD-ziści urządzali pogadanki na temat życia w kołchozach, dobrobycie, o drugiej Ameryce w Rosji, o wysokiej kulturze, o ich niezwyciężonej armii. Bardzo ujemnie wyrażali się o Ameryce, Anglii i o dobrych stosunkach z Niemcami. Zapytywani przez nas o Polskę, twierdzili że Polska wtenczas będzie, jak im włosy na dłoniach wyrosną.

Informacji o Polsce nie było. W swych gazetach pisali tylko, jaka tam była nędza, o rozwijających się tam kołchozach, pomocy dla tamtejszej ludności itp. Mówili, że obszary zabrane to jest wszystko Białoruś, należąca do nich. O zaborze niemieckim twierdzili to samo, a Polaków – mówili – była tylko garstka.

Były nieliczne listy spod zaboru niemieckiego i z wewnątrz ich kraju od wywiezionych rodzin. Od rodzin pozostałych pod ich zaborami prawie nie było. Wszystkie otrzymywane listy były pocięte przez cenzurę i najczęściej otrzymywaliśmy je z nagłówkami i kilkoma wyrazami początkowymi.

15 maja 1941 r. załadowano nas (przeważnie policjantów) jako pierwszy transport w nieznane. Inni mieli być następnymi transportami. Do wagonów napychali dużą liczbę [ludzi], tak że nie było gdzie siedzieć ani stać. [Można było] tylko leżeć, ponieważ w wagonach porobione były prycze. Drzwi wagonów zamykano na kłódki, druty, śruby, były już zanitowane. Każdy wagon miał eskortę szeregowych z psami. Wagony były oświetlone na zewnątrz reflektorami umieszczonymi z tyłu lub przodu transportu. Na każdym postoju odbywało się opukiwanie ich grubymi pałami z boków i od spodu, a dachu przez silne tupanie. Życie było znacznie gorsze. Podawano dwu-, trzycentymetrowe rybki, trochę chleba lub suchar z chleba oraz gotowaną lub zimną wodę. Załatwianie potrzeb odbywało się przez otwór w wagonie.

22 maja przybyliśmy do Murmańska. W Murmańsku połączono nas z ich więźniami, a wartę objęli więzienni strażnicy. Po upływie dwóch dni, widząc, że jest źle, zrobiliśmy bunt, powołując się na to, że jesteśmy więźniami politycznymi i nie zgadzamy się na łączenie nas z ich więźniami i innej kategorii. Bunt poskutkował i od przestępców odgrodzono nas drutami, a wartę od naszej strony objęli NKWD-ziści. Jak się okazało, w Murmańsku czekaliśmy na odmarznięcie mórz: Barańcowego [Barentsa?], Białego i Oceanu Lodowatego, wykonując prace przy porządkowaniu.

5 czerwca załadowano nas na statek towarowy „Stalingrad” i [wyruszyliśmy] dalej w nieznane. Statek był nieduży, brudny, bez żadnych urządzeń. Porobione były prycze, na których przez siedem dni zmuszeni byliśmy leżeć, gdyż nie było miejsca na stanie lub siedzenie. Przejście było takie, że można [było] zmieścić się bokiem, przepuszczenie drugiego było niemożliwością. Uwięzieni na samym dole statku byliśmy bardzo przygnębieni. Wyjście na pokład było wzbronione i pilnowano tego. Odczuwaliśmy bardzo silne bicie potężnej kry o statek. Nieraz staliśmy 6 do 12 godzin wśród gór lodowych i zdawało się, że tu się kończy nasza wędrówka w nieznane. Niemyci, niegoleni czekaliśmy do pięciu godzin na załatwienie potrzeb fizjologicznych. Odżywiani [byliśmy] raz dziennie – [dostawaliśmy] pół dekla zupy na mięsie i kawałek chleba.

12 czerwca przybyliśmy na półwysep Kola, nad rzekę Panoi [Ponoj]. Przystąpiliśmy do budowy namiotów, przedtem śpiąc na śniegu lub dwie czy trzy noce wcale. Drzewo wyciągaliśmy z morza i z rzeki Ponoj, ciągnąc na linach po skalistym brzegu do 300 m w górę. Rozmieszczeni na trasie robót wykonywaliśmy pracę: budowanie przystani dla kutrów, wyładowanie kutrów, budowa drogi przez tundrę i lotniska w ziemi wiecznie zmarzniętej. Będącym na ostatnim punkcie pracy dokuczał nieznośny głód z powodu niemożliwości dostawy żywności z pierwszego punktu żadnym środkiem lokomocji – [można było to zrobić] jedynie pieszo. Praca trwała 12 godzin na dobę na zmianę, dzień i noc (noce widne, polarne). Przed wyjściem o 7.00 do pracy (pracowałem na dziennej zmianie) otrzymywało się pół menażki zupy, zaś po powrocie ok. godz. 21.00 (biorąc pod uwagę zbiórki, odliczania, sprawdzania) znowu pół menażki zupy. W czasie mniemanego odpoczynku odbywały się fasunki: garść okruchów chleba, trochę cukru.

W czasie przepędzania nas w inne miejsca pracy dostawaliśmy suchy prowiant, który składał się z małej ilości chleba, trzech śledzi, kilku kartofli gotowanych lub surowych, puszki grochu konserwowego – na pięć dni. Chodziliśmy niemyci i niegoleni, myć się nie było w czym i czym. Wodę do gotowania braliśmy z rzeki Ponoj, ciągnąc wiadro na linie po wysokim skalistym brzegu i po odpływie morza, gdyż wtedy nie była taka gorzka. Później wodę braliśmy z topniejącego śniegu.

13 lipca załadowano nas na statek towarowy „Uzbekistan” – zabłocony i po zgniłych kartoflach – i przywieziono nas do Archangielska. Pożywienie: trochę okruchów chleba, szczypta surowej kapusty i kawałek surowej ryby. W Archangielsku umieszczono nas w opróżnionych przez ich więźniów namiotach – zapluskwionych, zaśmieconych i zabłoconych.

22 lipca wyjechaliśmy z Archangielska. Obchodzenie [się] wobec nas [było] nieco łagodniejsze niż [w drodze] do Murmańska. 27 lipca przybyliśmy do obozu w Suzdalu k. Włodzimierza.

Umieszczono nas w budynkach cerkiewnych z tym samym rygorem co przedtem. 21 sierpnia ogłoszono nam amnestię dla Polaków w Rosji.

24 sierpnia 1941 r. przybył do nas ppłk Sulik-Sarnowski w cywilnym ubraniu, który poinformował nas o sytuacji politycznej, następnie tego i następnego dnia odbyła się komisja poborowa i wstąpienie do armii polskiej formującej się w Rosji. Radość przy tym była nie do opisania: skakano, śpiewano itp.

Podane fakty są prawdziwe. Wiele rzeczy pominąłem, gdyż samo wspomnienie ich wywołuje dreszcze.

Irak, 20 stycznia 1943 r.