Bożenna Koperkiewiczówna
kl. IV
Państwowe Liceum i Gimnazjum w Nowym Mieście Lubawskim
Nowe Miasto Lubawskie, 17 czerwca 1946 r.
Jak uczyłam się w czasie okupacji
Warunki nauki podczas okupacji były niezmiernie trudne. Przed spragnioną wiedzy młodzieżą piętrzyły się stosy, zdać by się mogło, nie do przebycia trudności. A jednak zostały pokonane. Zostały pokonane dzięki heroicznym wysiłkom, poświęceniu i całkowitemu oddaniu profesorów, którzy równie chwalebną się zapisali kartą w historii, co bohaterowie spod Monte Cassino czy Westerplatte. Zasługi ich położone na polu oświaty równą zostały okupione ofiarą – dali z siebie wszystko, to wszystko, co zdolny jest dać Polak swej Ojczyźnie.
Tym profesorom zawdzięczam to, że dziś, mając lat 17, kończę już klasę czwartą. Jest to dla mnie dopiero pierwsza klasa przerabiana normalnie, systematycznie i w prawdziwym gimnazjum. Jakże inaczej wyglądała moja nauka jeszcze parę lat temu…!
Zaczęłam ją dopiero w 1942 r., po wysiedleniu mnie z mamusią do Guberni. Mieszkając na wsi pod Skierniewicami, w ciągu pół roku uzupełniłam w domu z wujkiem klasę pierwszą, po czym przeniosłam się pod Warszawę, gdzie wstąpiłam do drugiej klasy tajnego kompletu. Z tym okresem łączą się moje najmilsze wspomnienia. Ileż przeżyłam tu grozy, wzruszeń, emocji!
Właściwie „szkoła” ta niewiele różniła się od przedwojennej szkoły. Poziomem może nawet przewyższała gimnazjum, które znałam przed wojną, mimo że uczyli w niej nie profesorowie, ale prawie profesorowie, tj. studenci, którym brakowało jednego, dwóch egzaminów do otrzymania tak szczytnego tytułu. A może właśnie dlatego, że byli studentami, z takim zapałem podchodzili do swych obowiązków i wkładali w nie całą duszę. I może dlatego stosunek ich do uczniów był taki swojski, bliski, serdeczny…
Jeżeli chodzi o szkołę jako budynek, to tu może zachodziła największa różnica, nie był to bowiem duży gmach o jasnych, przestronnych klasach, lecz drewniany parterowy domeczek, ukryty wśród gęstej zieleni drzew. Za klasy służyło dwupokojowe mieszkanie profesorów Zawadzkich, z których starszy był dyrektorem kompletu. Długi rozsuwany stół, przy którym pomieścić się musiało ok. 20 uczniów, pokryty zieloną bibułą, okna przysłonięte okiennicami i otaczająca nas niczym niezmącona cisza wytwarzały dziwne, niepospolite wrażenie. Wiele uroku i swoistego piękna miał taki nastrój – inny, nieznany i… wcale nie szkolny. Najmniej pożądana przez uczniów była tylko ta niezmącona cisza. Chciałoby się właśnie krzyczeć, biegać, bawić, stroić figle. Czasem odzywała się w duszy jakaś przekora, rodził się bunt. Młodość przecież musi się wyszumieć! Dlaczego więc ciągle się kryć, uciekać, czegoś się lękać? Czemu nie ująć normalnie teczki pod pachę, głośno rozmawiać z koleżankami, cieszyć się życiem, młodością, szkołą?
Pst! Cicho – nie wolno!
Cała okolica wiedziała o istnieniu kompletu. Nie było w tym żadnego niebezpieczeństwa. Przeciwnie, ludność miejscowa doceniała poświęcenie profesorów i starała się wszelkimi sposobami im dopomóc. Pomoc ta nie ograniczała się jedynie do wsparcia materialnego, co było właściwie jedną z najbardziej może palących kwestii. Nadto społeczeństwo czuwało nad naszym bezpieczeństwem. Na miejscu posterunku nie było, ale jeśli tylko spostrzeżono w pobliżu tak dobrze już wszystkim znany zielony mundur, natychmiast zawiadamiano o tym szkołę. Trzeba było wówczas niezwłocznie dyskretnie się ulotnić. A nie było to rzeczą tak łatwą, jak się na pozór wydaje.
Primo: co zrobić z teczkami? Gdzie ukryć tyle książek? Bo było ich doprawdy niemało, przede wszystkim najgrubsza i najcięższa – Mówią wieki, następnie Historia Dąbrowskiego, Disce latine i wiele innych. Wszystkie takie cenne, z takim trudem zdobyte! Wyszukane, wybłagane od znajomych, powypożyczane z różnych kątów świata lub po całodniowym obieganiu wzdłuż i wszerz Warszawy kupione wreszcie za bajońskie sumy od jakiegoś studenta. Trzeba było nie lada sprytu, żeby te wszystkie skarby wiedzy pochować pośród najintymniejszych części garderoby, tak by nie zdradziły.
Secundo: nie można było uciekać jednocześnie, aby nie wzbudzić podejrzeń. A więc najpierw część tylko wymyka się niepostrzeżenie i w mgnieniu oka w różne rozpierzcha kierunki. Druga partia w napięciu oczekuje swojej kolejki. Lecz oto już w sąsiednim pokoju dają się słyszeć ciężkie kroki, a za chwilę donośnie rozlega się ostry męski głos. „Za późno!” – jak błyskawica przebiega przez mózg. A może to nie „oni”? Nie, nie! Przecież słychać wyraźnie ohydny szwargot. Za chwilę drzwi się otworzą i…
Dyrektor drżącymi rękami rozkłada jakieś loteryjki. Więc jesteśmy jego kuzynami, przyjechaliśmy z Warszawy w odwiedziny… A w bibliotece kompromitujące książki. Boże, co będzie, jeśli znajdą? Serce tłucze się w piersi, oczy wpatrzone nieruchomo w drzwi. Nagle się otwierają i… wchodzi matka panów Zawadzkich. Z jej pobladłych ust pada jedno, ale jakże radosne, kojące słowo: „Poszli”.
Takich emocjonujących momentów było dużo, bardzo dużo. Z czasem przyzwyczaiło się do tego ciągłego naprężenia nerwów i przestało już reagować. Nieraz miesiąc cały trwały łapanki, rewizje, aresztowania. Przerywało się wtedy naukę, a potem tylko ze zdwojoną energią brało się do pracy. I znowu lekcje toczyły się normalnym trybem.
Dla mnie osobiście najbardziej przykre były wieczorne powroty do domu (bo trzeba zaznaczyć, że lekcje odbywały się po południu ze względu na prace ranne profesorów). Do tego mieszkałam w podwarszawskiej osadzie Żerań, a szkoła znajdowała się w Wiśniewie, tj. w odległości trzech kilometrów. Wracałam czasami o godz. 9.00 [wieczorem]. Były to dla mnie najstraszliwsze chwile, szczególnie jesienią. Świat cały nimbem nocy spowity spał cicho, spokojnie. Wiatr jeno świszczał złowrogo, drzewa szumiały tajemniczo. Z wstrzymanym oddechem mijałam fabrykę Spiessa. Tak często snuły się koło niej potworne „zielone cienie”. Na każdym kroku czyhało niebezpieczeństwo. Gdyby zatrzymali z książkami pod paltem, bez legitymacji…? Coraz to straszniejsze przypuszczenia targały duszą, w takich chwilach ulokowaną zazwyczaj na ramieniu. Mimo to co dzień kroczyłam mężnie tą samą drogą, na próżno starając się przebić wzrokiem czarną czeluść. Wokół panowała ciemność i głucha cisza…
W takich warunkach ukończyłam klasę drugą i w czerwcu 1944 r. w tajnym gimnazjum pani Tymińskiej w Warszawie zdałam egzamin do klasy trzeciej. Kiedy wysiedlona po powstaniu z Warszawy znalazłam się znowu we wsi pod Skierniewicami, dziwnym zbiegiem okoliczności spotkałam tam mego byłego dyrektora. Dzięki niemu mogłam kontynuować swą edukację. A gdy w marcu 1945 r. zamieszkałam w wolnej już Łodzi, bez przeszkód ukończyłam w prawdziwym gimnazjum kurs klasy trzeciej, do której przygotował mnie mój zacny, dzielny profesor.