RYSZARD LIWSKI

Ryszard Liwski
kl. IIb
11 kwietnia 1946 r.

Tajne nauczanie w czasie okupacji

Gdy burza wrześniowa przetoczyła się niespodziewanie przez Polskę, pozostawiając po sobie zgliszcza i popioły, gdy ostatnie jej gromy ucichły, nie rozjaśniło się niebo, lecz pozostały na nim grube warstwy chmur, zakrywające odżywcze promienie słońca. Wszystko za chwilę zamarło i cisza grobowa owionęła ziemię.

Lecz oto jakaś niewidzialna siła poczęła wlewać w duszę narodu otuchę, wiarę i moc wielką.

Serce narodu na chwilę zdrętwiałe poczęło znów bić, poczęło bić żywiej niż kiedykolwiek [wcześniej]. Białe mury szkoły po długiej ciszy rozbrzmiały radosnymi głosami młodzieńczymi.

Lecz w pewien mglisty poranek listopadowy nie odezwał się dzwonek, a przybywający rój dziecięcy usłyszał straszną wiadomość: zamknięto szkoły!

Te dwa wyrazy tysięcznym echem odbiły się w naszych sercach. Wracaliśmy do domów smutni, z wielkim bólem, ścigani nienawistnymi oczyma Niemców.

Minął rok. Książki, które potajemnie czytaliśmy, nie wystarczały do zdobycia upragnionej wiedzy. Ach! Jak [mocno] pragnęliśmy wtedy nauki, jakże ona była nam droga. Jak roślina pragnie słońca, tak my pragnęliśmy oświaty. Wiedzieliśmy, iż Niemcy dlatego zakryli przed nami oświatę, by zniszczyć w nas ducha narodowego, by zmienić [wszystkich] w zwierzęta robocze. Przymuszano do pracy [nawet] dziesięcioletnie dzieci. Mimo strasznego terroru i prześladowań nauczyłem się kochać nad wszystko Ojczyznę. Tymczasem niedaleko pobliskiej granicy protektoratu pozwolono się uczyć. Mimo [grożących] najsroższych kar przekradaliśmy się przez pas graniczny do szkoły, która wlewała w nas odżywcze promienie wiedzy. Jakaż to była uciecha uczyć się po polsku.

Lecz dotąd dzban wodę nosi, aż się ucho urwie. Pewnego mglistego poranka przekradałem się chyłkiem do szkoły, gdy wtem huknął strzał, gwizdnęła kula, a potem… Leżałem na ziemi szarpany przez olbrzymiego psa, który szczekał radośnie. Wkrótce ujrzałem [nad sobą] znienawidzoną, ohydną twarz esesmana, rzucającego w moją stronę przekleństwa. Poznał mnie i nim zdołałem się podnieść, ujrzałem wszystkie gwiazdy na niebie. Wracałem do domu prawie nieprzytomny, bez książek, z kilkoma guzami i w podartym ubraniu.

Gdy takie sceny zaczęły się powtarzać, przestałem chodzić na tamtą stronę. Mając w pamięci niedawną naukę, utworzyłem na poddaszu [domu] tajną szkołę. Było nas dwu „profesorów”. Już po kilku dniach mieliśmy nawał pracy, bowiem zgłosiło się aż ośmiu uczniów. Podczas nauki jeden z uczniów czuwał w dymniku, podczas gdy my wykładaliśmy lekcję. Historia, geografia, a nawet [język] polski szły łatwo, najgorzej było z matematyką. Gdy po wykładzie pytałem się, ile jest dwa i dwa palce, [uczniowie] odpowiadali, że cztery. „Świetnie” – pomyślałem. „A dwa koguty i jeden kurczak?” – odpowiedzieli, że pięć. I mieć tu cierpliwość. Nie wiem, czy byłem złym pedagogiem czy trafiłem na tępych uczniów, ale matematyki nie mogłem uczyć. „Sępy” często latały, lecz nie zdołały wykryć naszej kryjówki.

Nauka na poddaszu nie poszła na marne, o czym świadczą uczniowie, będący dziś w piątej klasie.