IRENA PYCH

Irena Pychówna
kl. IV
Gimnazjum Państwowe im. ks. Adama Czartoryskiego w Puławach
Puławy, 17 czerwca 1946 r.

Jak i gdzie się uczyłam za okupacji niemieckiej

Czas wszystko zaciera. Zaciera z nieubłaganą systematycznością wypadki, zdarzenia, nazwiska i twarze osób znajomych kiedyś, przykre chwile, smutek. Zaciera powoli okres dzieciństwa i młodości. Zaciera, ale nie wymazuje. Otacza wszystko jakąś mgłą, przez którą widzimy świat, w którym żyliśmy, ale odnajdujemy go innym, aniżeli był w rzeczywistości, pięknym, słonecznym, prawdziwym rajem, zacierają [się], znikają przykre chwile.

Są jednak wyjątkowe wypadki, są okresy w życiu człowieka, których nie zdoła zatrzeć czas. Zostaną wryte w pamięć z całą swoją brutalnością, nie znikną przykre, bolesne chwile, ostro będą rysowały się cierpienia, straszne obrazy nie zejdą z oczu.

Takim właśnie okresem i niezatartymi przeżyciami dla każdego Polaka są czasy strasznej okupacji niemieckiej. Będą ją pamiętać nie tylko ludzie dorośli, młodzież starsza i młodsza, ale nawet malutkim dzieciom, które już coś niecoś rozumiały, pozostawi przykre wspomnienia.

Obecnie chodzę do czwartej klasy gimnazjum i należę do tych szczęśliwców, którzy nie stracili w nauce ani jednego roku. Zawdzięczam to tajnym kompletom, jakie się zawiązały w moim mieście.

Gdyby ktoś chciał zobaczyć, jak się odbywała moja edukacja, musiałby przyjechać do Puław, zajść do dzielnicy letniskowej Działki i tam dopiero musiałby się błąkać po wszystkich uliczkach tej miejscowości. Pierwsze kroki należy skierować na ul. Dąbrowskiego 5, obejrzeć dom dookoła, a zwłaszcza ganek, znajdujący się z tyłu budynku, i lewe okno. Następnie trzeba przejść na ul. Sienkiewicza 23 (a radzę dobrze nogi wyciągać, bo to spory kawał). Tam w ogrodzie otoczonym drzewami, krzewami stoi domek z gankiem od frontu. Tym razem jednak nie ganek jest ważny, ale okienko znajdujące się na strychu po lewej stronie, całkiem zasłonięte przez gałęzie brzozy. Mam wrażenie, że ów ktoś po przejściu takiej drogi miałby dość zwiedzania. Bo rzeczywiście tak – Działki, a szczególnie ul. Sienkiewicza jest piaszczysta, pełna dzikich wykrotów, krzewów, obszarów niegościnnego piasku, gdzie tylko skąpy mech porasta. Miejsce to na zebranie naszego zakonspirowanego kompletu nadawało się wybornie. Należy jeszcze bacznie przyjrzeć się sąsiedniemu białemu domowi, wszystkim jego parkanom i dziurom w nich (jeśli nie są załatane), których istnienie błogosławiliśmy ongiś.

Muszę jeszcze wspomnieć o jednym domu na ul. Kruka, z małym okrągłym, bocznym okienkiem należącym do łazienki, gdzie zdawaliśmy u Pana Profesora Zinkiewicza, dyrektora tajnego nauczania, najgroźniejszy z najgroźniejszych egzaminów, egzamin z geografii.

Przez cały czas chodziłam na komplet do Pani Profesorki Boskiej. Komplet ten składał się z ośmiu dziewczynek i dwóch chłopców, a lekcje odbywały się początkowo przy ul. Dąbrowskiego, po przesiedleniu Profesorki – przy ul. Sienkiewicza. Tam to przerobiłam pierwszą i drugą klasę gimnazjalną.

Mały jasny pokój, pośrodku stoi stół, wokół dziesięć głów pochylonych nad pisaniem, słychać skrzyp piór i głos Profesorki: „Pewien kapitał podzielono jak 1:2:3 itd.”. Cisza, zawzięte gryzienie ołówków i skubanie ceraty jest oznaką intensywnego myślenia. Wskazówki zegara poruszają się naprzód i w miarę ich zmiany położenia zmieniają się kolejno książki na stole. Książki – to zbyt szumne określenie. Były to podarte, poplamione kartki obłożone w jakąś okładkę, którym właściciel za wszelką cenę chciał nadać wygląd normalnej książki. Było ich trzy–cztery najwięcej, toteż skupiamy się w gromadki i śledzimy za głosem czytającej koleżanki czy kolegi. Tak to zdobywaliśmy wiedzę. Na przekór Szwabom dowiadywaliśmy się, że Mazowsze jest basenem, że rzeczowniki łacińskie kończące się w drugim przypadku [dopełniaczu] na -is należą do III deklinacji, że najistotniejszą częścią Mszy św. jest przeistoczenie, że Grecy stoczyli bohaterską bitwę pod Termopilami, że ptaki należą do gromady kręgowców itp.

Okno jest szczelnie zamknięte. Na zewnątrz nie śmie być słyszany żaden dźwięk czy słowo świadczące o odbywającej się tu lekcji. A to tak trudno nie mówić ani nie pośmiać się głośno w chwilach przerw między jedną lekcją a drugą, tak trudno nie szurać krzesłami przy wstawaniu.

Wtem z podwórka dolatuje głośna rozmowa kilku osób, słychać kroki na werandzie. Wszyscy zamieniamy się w słuch. Dusze wyskakują na ramiona, serca biją pośpiesznie, cisza zalega śmiertelna, tylko ręce odruchowo chowają książki i zeszyty. Profesorka wychodzi pośpiesznym krokiem. Czekamy, co będzie. Świdrujemy spojrzeniami ściany, jakbyśmy chcieli wiercić dziury, w które można by się było schować, lub wynaleźć drzwi boczne. Niestety, zbyt dobrze wiemy, że oprócz okna i drzwi, z których oczekujemy niebezpieczeństwa, nie ma innego wyjścia.

Już po chwili dają się słyszeć kroki kilku osób, gwar rozmowy, trzaskanie drzwi.

Wohnungsamt ” – pada z czyichś bladych ust. Zrywamy się z krzeseł jak poruszeni sprężyną. Każdy z nas inaczej reaguje. Jeden łapie swoje manatki i usiłuje z nimi znaleźć schronienie pod łóżkiem lub za szafą, drugi za wszelką cenę chce schować tylko swoją osobę, inny traci głowę, [jeszcze] inny ściąga wszystkie książki i pcha je pod kanapę, czyjeś znów drżące ręce usiłują otworzyć okno. Nadaremnie! Hałas, gonitwa, wszystkie krzesła leżą na ziemi. Część z nas już się ukryła. O naiwni! Przecież spod łóżka widać cztery pary nóg, wszyscy się nie mieszczą, toteż łóżko podnosi się do góry i na dół.

Na szczęście wchodzi Profesorka. „Wyłaźcie, to tylko spis inwentarza” – mówi, śmiejąc się serdecznie, widząc nas gramolących się z ukrycia. Żadna siła nie powstrzymałaby teraz wesołego śmiechu, który jest jednocześnie odprężeniem nerwowym. Lekcja dobiega końca. Takie wypadki zdarzały się bardzo często.

Na werandzie zbierają się już drugoklasiści – szanowne towarzystwo rok od nas starsze, a patrzące na nas z wysoka, jakby wszystkie rozumy pozjadali. Nie lubiliśmy się szczerze. Złościło nas to, że posiadali zawsze najświeższe wiadomości, że opowiadali Profesorce w zaufaniu o następnej łapance (której nigdy wtedy nie było), o rychłych odwiedzinach Wohnungsamtu.

To ostatnie prędzej się sprawdzało. Był to urząd, który w pracy dwoił się, troił. Co by było, gdyby wizyta wypadła podczas naszej lekcji? Lepiej nie myśleć. Toteż nie myśleliśmy, ale baliśmy się. I w takich warunkach uczyliśmy się, nie zdając sobie sprawy z grożącego nam niebezpieczeństwa i poświęcenia wielkiego tych wszystkich, co nas uczyli.

Pory roku przesuwały się za oknem. My wciąż wytrwale dążyliśmy na lekcje. Równocześnie ze zmianą pogody doznawaliśmy coraz innych odczuć fizycznych. W zimie zimno przenikało przez nasze wyszarzałe, przykrótkie ubrania (nic dziwnego, był to czwarty rok wojny), wczesną wiosną były narażone nasze kończyny dolne na ciągłe moczenie się, a słuch wyraźnie odróżniał nieprzyjemny chlupot w naszych butach. Nikt się tym nie przejmował. Ważniejsze dla nas było to, że leśni związali, okolczykowali jakiegoś Niemca i przywieźli go do żandarmerii. Taka wiadomość wprawiała naszą grandę w złoty humor.

Nadeszło lato, a z nim zaszły poważne zmiany w świecie i u mnie w domu. W tym czasie został aresztowany mój ojciec. Jak ogromny, bolesny był to dla nas cios – nie da się opisać. Drżało się tylko teraz i modliło o życie dla niego, czekało się ciągle na jakąś wiadomość, na parę choć słów z więzienia.

Nadchodził czas egzaminów. Trzeba się było uczyć ze zdwojoną energią. Ponieważ nasza Profesorka została przesiedlona na ul. Sienkiewicza, uczyliśmy się w nowym lokalu – na facjatce. Jednak na tak prozaiczną nazwę nie chcieliśmy się zgodzić.

Przerabialiśmy wtedy mitologię grecką, pod jej to wpływem przechrzciliśmy to miejsce na Olimp, a siebie na ich mieszkańców. Nasza Profesorka Hera, bo i ona również wchodziła w skład bogów, urządzała codziennie uczty (lekcje), po których my, dumni bogowie, wstępowaliśmy łaskawie na ziemię.

Bogom greckim nieobce były uczucia ludzkie, toteż i my pociliśmy się na łacinie, drżeliśmy na myśl o przyszłym egzaminie.

Z Olimpu chyłkiem, by nie zwrócić uwagi szwabów, wymykaliśmy się pojedynczo do okopu. Okop znajdował się w ustronnym miejscu, był to porzucony, stary schron. Jak strasznie byliśmy nieostrożni, spostrzegam dopiero teraz. W tym okopie zbierała się cała granda. Gdyby ktoś przysłuchiwał się naszym rozmowom, usłyszałby z początku kucie lekcji, ale po pewnym czasie dowiedziałby się czego innego – jawne byłyby mu wszystkie wiadomości miejscowe: to, że „leśni”w nocy tor kolejowy zerwali, że wyprawa szwabska do lasu skończyła się paniczną ich ucieczką, że tego t tego aresztowano, że wczoraj gdzieś tam rzucono ulotki i... Potem następowały kawały polityczne, przerywane wybuchami śmiechu. Każdy pogoddzień [?] okop był miejscem naszych zebrań.

Egzamin zbliżał się wielkimi krokami, pragnęliśmy go odwlec. Daremnie. Wreszcie nadszedł ten straszny dzień. Siedzieliśmy w łazience przy stoliku nakrytym zielonym suknem, od którego pozieleniało nam w oczach, i kłapiąc ze strachu zębami, odpowiadaliśmy na pytania. O dziwo, egzamin wypadł zupełnie dobrze.

Przy tym samym stoliku w godzinę później zdawaliśmy matematykę, a po południu – niemiecki, ale już w innym miejscu, w białym domu przy ul. Sieroszewskiego. Zdenerwowana mocno odmieniam słowo der Wald, usłyszałam jakieś krzyki w sąsiednim pokoju. „Co by to mogło być?” – przemknęła myśl. Krzyki, kroki, bieganina zlały się w jeden hałas. Ktoś wykrztusił: „To żandarmi”. Wystarczyło. Porwaliśmy się z miejsc i jednej chwili opróżniliśmy pokój. Zaczęła się dzika ucieczka na łeb na szyję. Parkany, parkaniki, krzaki nie stanowiły dla nas żadnej przeszkody. Przebiegliśmy cały ogród, wreszcie dziurą w parkanie (tą właśnie błogosławioną dziurą) dostaliśmy się na polankę z krzakami, potem po piachu gnaliśmy dalej, dostaliśmy się na ulicę. Nie wiem, co czuli i myśleli moi towarzysze niedoli. Pewnie odczuwali ten sam strach co ja. Ten strach, co kazał biec bez wytchnienia, strach, co dodawał sił i nasuwał straszne obrazy przed oczy. Zmęczeni śmiertelnie podrywaliśmy się znowu do dalszej ucieczki. Nasz niezwykły wygląd zwracał uwagę przechodniów: oczy wystraszone, włosy pełne gałązek i liści, ubranie podarte.

Wyczerpani do ostatnich granic zatrzymaliśmy się. Spostrzegliśmy z nieopisaną radością, że nikt za nami nie biegnie, że nie widać znienawidzonego, budzącego strach munduru niemieckiego. Stanęliśmy, dysząc ciężko. „Czy to donos, czy przypadkowa rewizja, co się z nami stanie?” – wykrztusił ktoś pytanie. Wiele upłynęło chwil, zanim postanowiliśmy wrócić, aby zbadać sytuację.

Jakie było nasze radosne zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy wychodzących z podwórka czubarików [stójkowych], za którymi profesor Szymański zamknął bramkę, „To tylko pomyłka, więc to nie byli Niemcy, a tych nie aresztowano!” – cisnęły się radosne myśli. Pobiegliśmy pędem do Profesora. Co się okazało. Kilku czubarików przyszło tu w zamiarach handlowych, a że ich nie wpuszczono, urządzili awanturę. Strasznie się z nas potem śmiano, podziwiając naszą niezwykłą zręczność, gdy przeskakiwaliśmy przez płoty.

Nadszedł wreszcie kres naszych egzaminów. Chociaż stopnie miałam dobre, nie sprawiało mi to radości. Nie mogłam się nimi pochwalić przed ojcem. Smutne to były czasy. Czas liczyło się tylko listami od niego. Żyło się wiadomością i wiarą w prędki kres tej wojny. Praca u pani Szalkiewiczowej, która ryzykując przed Niemcami, przyjęła mnie jako praktykantkę w ogrodzie, [oraz] wysyłanie paczek dla ojca pochłonęły całe wakacje.

To, że mimo tylu przeciwności, braków, niewygód pełniliśmy swój obowiązek, zawdzięczamy silnej wierze w lepsze jutro, tej wierze, która właściwie przemieniła się w pewność, w pewność tak wielką, jaką mogli tylko posiadać potężni bogowie Olimpu. Wszystko to należy dziś już do przeszłości. I my, młodzież, patrząc na to z oddalenia czasu, doceniamy wielkie bohaterstwo i poświęcenie nauczycieli, którzy – podczas gdy ich koledzy za szerzenie wiedzy napełniali więzienia – nie zrażając się tym, stali jak żołnierze na swych posterunkach.