SATURNIN WYSOCKI

Plut. Saturnin Jan Wysocki, 37 lat, urzędnik państwowy, żonaty.

23 września 1939 r. we wsi Radoszyn pod Kowlem zostałem rozbrojony wraz z całym oddziałem. Udałem się następnie do Kowla, gdzie sowieckie władze wojskowe [mnie] zatrzymały i wywiozły do Szepietówki.

5 października 1939 r. Sowieci skierowali cały transport jeńców, w liczbie ok. dwóch tysięcy, z powrotem na tereny Polski, do Ostroga. Drogę tę odbyliśmy w ciągu jednego dnia (ok. 60 km), pieszo. Warunki marszu były ciężkie z powodu wygłodzenia w Szepietówce, a także braku żywności w drodze. Skutkiem tego forsownego marszu wielu naszych kolegów padało i nie miało sił iść dalej. Los ich jest nieznany. Wielu z nich, jak opowiadali koledzy, zmarło z wycieńczenia.

Po dwudniowym odpoczynku w stajniach (dosłownie, na nawozie) 6 Pułku Ułanów, przepędzono nas do Zdołbunowa, a stamtąd koleją do Dubna.

Przebywałem kolejno w obozach pracy przymusowej: Warkowicze, Gruszwica, Tarakanów, Dubno, Kamionki k. Podwołoczysk i ostatnio przy budowie lotniska wojskowego w Stawkach k. Tarnopola.

Teren obozu wybierany był przeważnie z dala od siedzib ludzkich, okolony potrójnie drutem kolczastym i strzeżony pilnie przez wartowników, stojących na różnych niedostępnych „gołębnikach”, przy pomocy psów, poruszających się na drutach wzdłuż ogrodzenia. Mieszkania nasze stanowiły baraki z desek lub namioty, stawiane przeważnie własnymi siłami, jak również chmielarnie, młyny i stajnie, opróżniane po wywiezieniu właścicieli w głąb Rosji. Warunki mieszkaniowe były bardzo ciężkie z powodu przepełnienia, zimna, wilgoci, jak również braku światła tak w dzień, jak i w nocy. Stłoczeni na pryczach, spaliśmy początkowo bez żadnej pościeli, nakrywając się w czasie snu własnymi płaszczami wojskowymi, jeśli ktoś posiadał (zdarzały się wypadki, że niektórym żołnierzom odbierali i koce). Od czasu zabrania do niewoli bielizna przez szereg miesięcy nie była prana ani zmieniana, skutkiem czego rozmnożyły się w ogromnych ilościach wszy. Początkowo przez kilka miesięcy, do czasu zorganizowania pracy przy budowie szosy Lwów–Kijów, władze sowieckie niezbyt na ten stan rzeczy reagowały i wprost były bezradne.

Liczba jeńców wynosiła w obozach po kilkuset, w większości Polaków, jak również w pewnym odsetku i Białorusinów, Ukraińców, Żydów. Poziom umysłowy jeńców był średni, moralność dobra, wzajemne stosunki między Polakami były zupełnie dobre, natomiast współżycie z Ukraińcami (zwłaszcza w samych początkach) było niezbyt przyjazne z uwagi na ich przychylne stanowisko do władz sowieckich. W miarę jednak czasu, gdy nadzieje i obietnice nie były realizowane, dochodziło do rozczarowania i zmiany poglądów, a tym samym stosunki z polskimi jeńcami poprawiły się. Znikoma liczba pozostała lojalna wobec władz sowieckich.

Dzień pracy w obozach przedstawiał się w ten sposób: bardzo rano budzono nas, wydawano skromny posiłek w postaci zupy z nieodstępnej ich kaszy, potem wypędzano, ustawiano w grupy zwane brygadami, liczono po kilka razy, obstawiano wartownikami i psami prowadzonymi na smyczach i pędzono do pracy przy budowie wspomnianej szosy, częstokroć po kilka, a nawet kilkanaście kilometrów. Warunki pracy były ciężkie, wymagano bardzo dużo, normy były nie do uwierzenia wysokie i wykonać je można było tylko w zależności od tego, jakim człowiekiem był tzw. dziesiętnik dozorujący pracę i zapisujący jej wykonanie. Należało na przykład utłuc 1,10 m3 drobnego szutru w ciągu ośmiu godzin, wykopać rów o pojemności 7–11 m3 itp. Należy dodać, że gdy normy dzięki dziesiętnikowi wykonywaliśmy, systematycznie je podwyższano. Wynagrodzenie wynosiło siedem rubli od ubitego metra sześciennego szutru. Z tego na utrzymanie potrącano pięć i pół rubla, a resztę z końcem miesiąca wypłacano, o ile normy były wykonane w stu procentach przez wszystkie dni miesiąca. W razie, gdy normy nie były wykonane, należność za utrzymanie przewyższała zarobek.

Jakość i ilość wyżywienia zależna była od wysokości wykonanej normy. Wprowadzony był trojaki rodzaj wyżywienia, czyli tzw. pierwszy, drugi i trzeci kocioł. Przy wykonaniu normy przynajmniej w stu procentach otrzymywaliśmy wyżywienie z trzeciego kotła, tj. zupę, drugie danie i 800 g chleba; poniżej stu procent obowiązywał drugi lub pierwszy kocioł, czyli zupa i drugie danie zmniejszone lub wcale i odpowiednio zmniejszona porcja chleba od 600 do 400 g.

Praca trwała od 10 do 12 godzin, pracowano również nocą. Konwojenci obchodzili się [z nami] częstokroć brutalnie i ordynarnie, obrażając nasze uczucia narodowe i religijne. Ubiór do pracy był nasz własny, a po zniszczeniu tegoż dawano nam liche sowieckie ubrania drelichowe i buty z gumowymi zelówkami. Bieliznę wymieniano nam po całkowitym zniszczeniu, a często czas dłuższy nie wydawano wcale, twierdząc, że „transport nie nadszedł”.

Życie kulturalne i koleżeńskie było utrudniane przez ciągłe segregowanie jeńców i przenoszenie do innych obozów w wypadku zauważenia objawów koleżeństwa i współżycia.

Stosunek władz sowieckich do Polaków był wrogi. Po [naszym] przybyciu z pracy znajdujący się w każdym obozie politrucy stale nas wypędzali na zebrania, w czasie których można było usłyszeć tylko nawoływania do jak najbardziej wytężonej pracy, wytykanie tych, którzy nie chcieli lub nie mogli pracować, nazywanie ich „wrogami narodu i sabotażnikami Związku Sowieckiego”, usiłowano wmawiać nam, że ustrój sowiecki jest dobrodziejstwem ludzkości, że w krajach kapitalistycznych panuje wyzysk, Polska była państwem panów i oficerów, którzy gnębili ludzi pracy, że Sowiety są oswobodzicielami i tę „wolność” Armia Czerwona zaprowadzi w krajach burżuazyjnych zachodniej Europy. Zabraniano praktyk religijnych, odbierano dewocjonalia i niszczono je, jak również zabraniano czytania książek autorów polskich, a polecano i wydawano tylko lekturę komunistyczną i antypolską.

Badania wszelkiego rodzaju dokonywane były przez funkcjonariuszy NKWD przeważnie nocami. Domagali się wskazywania oficerów, policjantów, żandarmów, opornych w pracy, przeciwstawiających się ich ustrojowi itp.

Pomoc lekarska była niżej krytyki, brakowało środków leczniczych i sił fachowych, troski o chorego. Do szpitala kierowani byli chorzy jeńcy, którzy przeważnie nie rokowali już żadnej nadziei utrzymania ich przy życiu lub którzy ulegli ciężkiemu wypadkowi przy pracy. W czasie pobytu w obozie zmarł z braku opieki lekarskiej jeniec Krawczyk (imienia i miejscowości, z której pochodził, nie pamiętam) oraz Wróbel, szofer z Łodzi. Ponadto w czasie ucieczki grupy jeńców z obozu w Warkowiczach zimą, w końcu 1939 lub na początku 1940 r., został po zatrzymaniu zastrzelony Świderski, pochodzący z pow. węgrowskiego, a dwaj inni byli poturbowani. Pomocy w zaalarmowaniu wartowników i pościgu za zbiegłymi jeńcami udzielił jeniec Jan Łowicki, będący komendantem obozu wyznaczonym przez władze sowieckie, pochodzący prawdopodobnie z okolic Baranowicz.

Łączność z krajem i rodziną była znikoma. Na wysłane kilkadziesiąt listów otrzymałem zaledwie pięć. Listy wydawane były przeważnie tylko tym jeńcom, którzy wykonywali normy. Listy do rodzin dochodziły przeważnie te, które były oddawane osobom cywilnym odwiedzającym swych krewnych jeńców, lub [wysyłane] przez jeńców niebędących pod konwojem. Duże zasługi w tej sprawie położył bardzo uczynny i poczciwy pan Olszewicz, porucznik rezerwy Wojska Polskiego, zatrudniony w kancelarii obozu.

Na nowo budowanym lotnisku w Stawkach k. Tarnopola zastała nas wojna niemiecko-rosyjska. Fakt ten wszyscy jeńcy przyjęli do wiadomości z wielką radością. W tydzień po wypowiedzeniu wojny, 28 czerwca 1941 r., Sowieci ewakuowali nas na wschód pieszo. Maszerowaliśmy przez piękne równiny pokryte łanami pszenicy, niemal całą Ukrainę. Marsz był niesłychanie ciężki. Wszyscy nieśli swoje rzeczy na swych barkach, niektórzy bosi, gdyż obuwie zupełnie podarte spadło z nóg, inni porzucili je, gdyż rany porobiły się na nogach, bardzo często o głodzie, bez odrobiny strawy w ciągu całego dnia. Nie pozwalano nawet napić się wody z przepływających rzeczek i strumyków. Słabsi padali z wyczerpania po pędzeniu przez cały skwarny dzień i niejednokrotnie do późna w noc. W takich wypadkach konwojenci bili kolbami i kopali nieszczęśliwców. Marsz taki w strasznych warunkach trwał cztery tygodnie i przez ten czas przebyliśmy ok. 700–800 km do stacji kolejowej Złotonosza, gdzie wreszcie załadowano nas w odkryte wagony i też w warunkach niesłychanie trudnych, wskutek przepełnienia i niemożności poruszania się, przewieziono do Starobielska, gdzie dotarliśmy 25 lipca 1941 r. Tam spotkała nas chwila wielkiej radości, gdy 1 sierpnia przybył do obozu liczącego kilkanaście tysięcy jeńców pan ppłk. Wiśniowski i ogłosił nam uwolnienie z obozów wszystkich jeńców, którzy mieli na powrót stać się żołnierzami. 25 sierpnia 1941 r. przybyła komisja wojskowo- lekarska, która orzekła o zdatności do służby wojskowej.

3 września 1941 r. przybyły nasze władze wojskowe i bez asysty sowieckich konwojentów, pod opieką naszych oficerów, przybyliśmy pociągami do Tocka [Tockoje], do nowo organizujących się oddziałów Wojska Polskiego w ZSRR.

Miejsce postoju, 22 lutego 1943 r.